Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom II-gi/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Jakób Garaud słuchał zasępiony, nie przerywając.
— Widzisz więc — ciągnął dalej Owidyusz — sam przyznaj, że dość długo byłem ci podwładnym. Chcę teraz nareszcie zostać pryncypałem; oddaj mi zatem fabrykę wraz ze czterdziestoma tysiącami dolarów, inaczej rozpowiem wszędzie, że Paweł Harmant, ów przemysłowiec otoczony powszechnym szacunkiem i poważaniem, jest najnędzniejszym z łotrów, nazywajjącym się Jakób Garaud, a kto nie zechce uwierzyć, przekonam go dowodami. Będzie to bardzo przyjemnem twej córce, nieprawdaż? Ach, jakże byłeś bezczelnym, ty dobry, zacny człowieku, prawiąc mi nauki moralne wtedy na okręcie, pamiętasz, między Southampton a New-Jorkiem — dodał z szatańskim uśmiechem. — Wiesz, iż z nas dwóch gorszym nędznikiem nie jestem ja, lecz ty nim jesteś! Mimo to wszystko zostańmy przyjaciółmi i kuzynami, jak przed tem; jeśli okażesz się dla mnie uprzejmym, dozwolę ci żyć w spokoju. Jedz do Francy i i wsławiaj się jako Paweł Harmant, cieszyć muże to będzie, abym ja tylko został nawzajem właścicielem głośnych zakładów w New-Jorku pod firmą „Jan Mortimer i współka.“
Jakób powstawszy przystąpił do Owidyusza z obłąkanemi oczyma, z zaciśniętemi pięściami.
— A gdybym cię też zabił?! — wyjąkał świszczącym głosem, drżąc cały.
Soliveau rozśmiał się głośno, z zimną krwią zwijając nową cygaretkę.
— Niewiele zyskałbyś na tem — odpowiedział. — Zabezpieczyłem się i na ten wypadek. Testament mój złożony jest u jednego z notaryuszów w New-Jorku; zawiera on twoją biografię wraz z dowodami. Nie umarłbym bez wyjawienia światu, kim jesteś.
— Ha! — zawołał Garaud z gestem rozpaczy — pochwyciłeś mnie więc w zasadzkę i trzymasz!...
— Fortuna kołem się toczy... przyszła na mnie kolej nareszcie, no! jak się decydujesz, mów!
— Chodź ze mną! — zawołał opryskliwie były nadzorca.
— Gdzie chcesz mnie prowadzić? — pytał Soliveau.
— Pójdziemy do Dawidsona, mego bankiera. Za godzinę, zostaniesz właścicielem fabryki i otrzymasz czterdzieści tysięcy dolarów.
— Brawo! postępujesz jak człowiek rozumny — wołał z radością paryżanin. A teraz, gdy nastąpiła ugoda pomiędzy nami, powiem ci, iż w rzeczy samej wyjazd twój jest koniecznym. Po rozdzieleniu się, każdy z nas pójdzie w swą stronę; mam jednak nadzieję, iż stosunki dobrej przyjaźni utrzymamy nadal przez korespondencyę, nieprawdaż?
Jakób nic nie rzekł na ironiczne te słowa.
— Pójdź ze mną! — powtórzył i — wyszedł z rozpromieniony radością Owidyuszem, który tegoż samego wieczoru został właścicielem fabryki.
W osiem dni później mniemany Paweł Harmant płynął wraz z córką do Hawru, a w końcu miesiąca zamieszkali oboje w jednym z najpiękniejszych gmachów Paryża w pobliżu parku Monceau.
Były wspólnik Mortimera miał liczne handlowe stosunki zamieszkałymi tu bankierami i wielkiemi przemysłowcami tak Francyi jak Ameryki. Znany powszechnie jego majątek, oraz nieposzlakowana uczciwość, otwierając dlań drzwi wszystkich salonów, sprowadzały zarazem wiele gości do jego domu. Wielkie wrażenie w przemysłowym świecie wywarła wiadomość, iż zamierzył zbudować olbrzymią fabrykę w okolicach Paryża, by w niej zużytkowywać wynalazki, jakie go zbogaciły w Ameryce, i w tym celu zaczął szukać odpowiedniej miejscowości. Znalazł w krótkim czasie nad brzegiem Sekwany w Courbevoie znaczną przestrzeń gruntu, jaką nabył bez wahania, i począł z architektem nakreślać plany przyszłych budowli, gdy nagle został mu wytoczonym proces o brak legalnych dowodów do prawa własności tej ziemi. By co najrychlej ukończyć tę sprawę, jaka przeszkadzała jego zamiarom, potrzebował wynaleźć zdolnego adwokata, któryby mu ją poprowadził. Dla pozyskania wskazówek w tym względzie udał się do bankiera, u którego złożył swe kapitały.
— Do takiej sprawy — rzekł bankier, gdy Jakób opowiedział mu wszystko — nie potrzebujesz pan szukać koniecznie wsławionego adwokata, który, być może, nie podjąłby się tak drobnego interesu, wystarczy panu odnaleźć pracowitego, inteligentuego i biegłego w swoim zawodzie młodego człowieka, jakiego panu mogę polecić, a który z powyższych przymiotów jest dobrze mi znanym. Udaj się pan do niego, adres z przyjemnością udzielę.
Tu bankier napisał na ćwiartce papieru: „Jerzy Darier, adwokat, ulica Bonapartego, Nr. 19.“
— Dziękuję, szczerze dziękuję! — odpowiedział były wspólnik Mortimera — jadę bezzwłocznie do niego.
I w pół godziny przybył pod numer sobie wskazany.
Jerzy, ów syn przybrany pani Klary Darier, powierzony przez proboszcza Langier opiece malarza Edmunda Castel, urzeczywistnił pokładane w sobie nadzieje.
Za kilka miesięcy dosięgnąć miał dwudziestego piątego roku życia. Był to piękny chłopiec, jasnowłosy, z ciemnemi, błękitnemi oczyma. Regularne jego rysy twarzy, nacechowane szczerością i otwartością charakteru, sprawiały najprzyjemniejsze wrażenie. Zapisany od dwóch lat na liście adwokatów Paryża, niejednokrotnie bronił zawiłych spraw wobec sądu. Tak jego koledzy, jak i zwierzchnicy, żywili dlań wiele życzliwości i szacunku, wróżąc mu świetną przyszłość.
Jerzy Darier zaminował mieszkanie na drugiem piętrze, w domu pod Nr. 19-ym przy ulicy Bonapartego. W jego gabinecie pracy, umeblowanym dębowemi rzeźbionemi sprzętami, zwracały uwagę dwa przedmioty, różniące się od reszty urządzenia. Pierwszym z nich była mahoniowa biblioteczka pełna książek, dar pamiątkowy zacnego księdza Langier; drugim hebanowca kolumna, w kącie gabinetu stojąca, z umieszczonym na wierzchołku tekturowymi konikiem, czarną krepą pokrytym.
Jerzy przechowywał tę drobną zabawkę jak relikwię, uważając ją za podarunek od swojej matki, pani Darier, w latach dziecięcych otrzymany.
Obiadując w domu u siebie, trzymał służącą, czterdziestopięcioletnią kobietę, doskonałą kucharkę; niekiedy szedł na obiad do swego opiekuna Edmunda Castel, który zarówno przybywał na obiady i do Jerzego.
Młodzieniec studyował właśnie potężny zwój aktów sądowych, gdy weszła służąca, wyręczając mu bilet wizytowy Pawła Harmant.
— Proś, niech wzejdzie — rzekł.
Jakób Garaud ukazał się we drzwiach gabinetu. Jerzy powstawszy, podszedł ku niemu.
Po latach dwudziestu ów nędznik, spraw7ca wszystkich nieszczęść Joanny Fortier, znalazł się wobec syna swej ofiary.
Morderca pana Labroue miał obecnie lat pięćdziesiąt. Nie farbował już włosów, które mu całkiem posiwiały. W początkach opowiadanych przez nas wypadków Jerzy, poczynający czwarty rok życia, nie mógł zachować w pamięci rysów twarzy byłego nadzorcy, skutkiem czego i obecnie nie poznał go wcale.
— Przybywam do pana — zaczął mniemany Pawreł Harmant — z rekomendacyi mego bankiera Edwarda Halbergera, będącego jednym z pańskich klientów.
— Czyni mi to zaszczyt — rzekł Jerzy.
— Jestem francuzem — mówił dalej Garaud — wracam z Ameryki, gdzie prowadziłem pierwszorzędną fabrykę budowy maszyn; zdrowie jedynej mej córki, oraz jej gorące życzenie zamieszkania we Francyi, skłoniły mnie do zlikwidowania interesów, a zarazem powrotu do rodzinnego kraju. Mimo, iż posiadam znaczny majątek, pragnę tu rozpocząć roboty, jakie prowadziłem w New-Jorku. ponieważ nie potrafiłbym żyć bezczynnie. W tym celu nabyłem przestrzeń gruntu w Courbevoie, lecz w chwili, gdym miał rozpocząć stawianie budowli, przerwano mi to zajęcie Wynalezieniem pewnych trudności.
— Trudności... jakiego rodzaju? — zapytał Jerzy.
Były wspólnik Mortimera podał kopię aktu młodemu adwokatowi.
— Jesteś pan w swem prawie — rzekł tenże; przejrzawszy papiery z uwagą; — wygrasz pan proces, mogę pana upewnić.
— Zatem obowiązujesz się pan przeprowadzić sprawcę?
— Najchętniej. Będę jednak potrzebował udzielenie sobie plenipotencyi.
— Racz ją pan przygotować — rzekł Garaud.
— Bezzwłocznie to uczynię, a pan podpiszesz. Obecnie proszę o podyktowanie pańskiego imienia, nazwiska, oraz miejsca zamieszkania.
— Paweł Aleksander Harmant — mówił były nadzorca — inżynier-mechanik, zamieszkały w Paryżu przy ulicy Murillo Nr. 27.
Po nakreśleniu pełnomocnictwa, Jakób podpisał je przybranem swojem nazwiskiem.
— Rozpocznę natychmiast działanie — rzekł Jerzy — i o biegu sprawy zawiadamiać pana nie omieszkam; wkrótce otrzymasz pan list odemnie.
— Byłoby mi nader przyjemnie, gdybyś pan raczył osobiście udzielić mi tę wiadomość — odpowiedział z grzecznością Garaud. Sposobność przyjęcia pana w mym domu szczęśliwym mnie nad wyraz uczyni.
— Nie zaniedbam skorzystać z uprzejmego pańskiego zaproszenia — odparł Jerzy, ku drzwiom odprowadzając przybyłego.
Bankier Halberger nie przecenił nad miarę zdolności, głębokiej nauki prawa, oraz pracowitości młodego adwokata. Po upływie miesiąca, przeciwnicy Pawła Harmant uznawszy, że ich oczekuje przegrana, zaniechali procesu i mechanik rozpocząć mógł stawianie budynków.
Jerzy dwukrotnie odwiedzał swojego klijenta w jego wytwornem mieszkaniu przy ulicy Murillo, gdzie został nadzwyczaj uprzejmie przyjętym tak przez ojca, jak, córkę.
Czynne życie Jakóba Garaud, dozorującego osobiście nowobudującej się fabryki, a zarazem prowadzącego rozległe handlowe interesa, zatrzymywało go przez większą część dnia po za domem; Marya więc pozostawała sama w bogato urządzonych apartamentach, gdzie nie nudziła się jednak, odwiedzana przez przyjaciółki, córki bankierów i przemysłowców, znajomych ojca swojego. Przyjmowała je u siebie, oddawała im wizyty, wyjeżdżała z niemi lub sama, niekiedy w towarzystwie swej garderobianej, używając swobody w całej pełni, według przyjętych w Ameryce zwyczajów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.