Początek powieści/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Początek powieści.
Podtytuł II. Dziecię i Łapiposag.
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
Dziecię i Łapiposag.


O dwie mile od Próżnowa, między pięknemi sosnowemi lasami, stał dwór państwa Żytowskich. Dom jedno-piętrowy, drewniany, gankiem na czterech słupach opartym patrzał na zielony dziedziniec i wybiegającą z niego, wijącą się wśród lasów, drogę. W koło dziedzińca, drewniane, szare zabudowania, wyglądały z poza krzewów rosnących gęstemi klombami, z za włoskich topoli, wysoko strzelających ku niebu. Ogród nie wielki, przerznięty kilku cienistemi alejami, dotykał także lasu, w którym, na ciemném tle jodeł i sosen, jak dziewice w białych sukienkach, stały białą korą ubrane brzozy. Poza lasami dopiéro odkrywały się pola żyzne, pszeniczne, sławne obfitością urodzajów. Mnóztwo dróg i dróżek, najeżonych korzeniami drzew i wijących się między kolumnadą gładkich, grubych i wyniosłych sosen, wyprowadzało z lasu na równinę otwartą, széroką, jak okiem zajrzéć, usianą zbożem, albo pokrytą kwiecistą barwą łąk. Daleko na krańcu widnokręgu, szare wioski strzelały ku niebu wysokiemi krzyżami, a wązki pas lasów i sine wzgórza rysowały na tle obłoków nierówne zęby.
Piękne są podobne zakątki, ciche, milczące, wonne zapachem łąk i owiane szumem lasów. Przejeżdżając przez Żytów, podróżny z miłém wrażeniem mógł wsłuchywać się w tajemniczy szept sosen, ścigać okiem białe sukienki brzóz i oddychać wonném lasów powietrzem. Zdawało się, iż echo nawet od świata walk i ludzi nie może doleciéć do téj wiejskiéj ustroni, że w niéj życie powinno płynąć cicho i słodko, między błękitem niebios i zielenią drzew.
Do zupełnéj piękności natury w Żytowie brakło tylko rzeki, jeśli nie szerokiego koryta Niemna, to przynajmniéj jednéj z tych wązkich a bystrych rzeczek, które, wijąc się w wężowe zakręty, z szumem spadają ze wzgórz, albo, płynąc po równinach cichemi falami, zielone łąki opasują wstęgą błękitu, pożyczonego od nieba.
O tym braku jednak nie myślał właściciel litewskiéj ustroni, był to bowiem człowiek całkiem nie poetycznych usposobień i marzeniami niesięgający ideału.
Traf, figlarz wielki, często ludziom dziwne wyrządza psoty. Wśród prześlicznych wzgórz i lasów, w okolicy pełnéj uroku i poezyi, osadza czasem człowieka z ołowianą myślą i kamienném sercem, który nietylko nie uwielbi tych otaczających go piękności, ale ich nawet nie dojrzy. Ludzi zaś, z duszą pragnącą piękna, z myślą pojętną i żywą, ludzi, którzy tęsknią za ideałem, a w piękném otoczeniu podnoszą się i doskonalą, rzuca na piaski i wydmy jałowe, na błota i płaskie, nudne równiny.
Ten-to właśnie traf figlarny osadził w pięknym Żytowie wysokiego i chudego, z długą, żółtą twarzą i małemi, czarnemi, złośliwemi oczkami, pana Jana Żytowskiego. Syn okolicznego szlachcica, p. Żytowski nauczył się u wiejskiego proboszcza czytać, pisać i rachować, póżniéj z ekonoma wyszedł na komisarza i ciemnemi drogami, których źródła i rozmaite kierunki kryją się przed ogółem, zebrał znaczne pieniądze. Handelek końmi, ciche zmowy i spółki z przemyślnymi Żydkami, czasem przechowanie kontrabandy, wzięcie porękawicznego za korzystną dla nabywcy, a niekorzystną dla dziedzica, sprzedaż albo dzierżawę, — oto były elementa składowe sum, za które pan ex-ekonom nabył Żytów. Dodać do tego trzeba wyrachowane, wytrwałe, niczém niedające się zrazić skąpstwo i mnóztwo środków i środeczków zbierania pieniędzy, które, jak podziemne płazy, kryją się w najgłębszą ciemność, unikając słonecznych promieni.
W kilka lat po nabyciu Żytowa, kupił pan Jan piękny i duży majątek Bławacin, od zrujnowanego pana, który go musiał sprzedać za bezcen. Pozostał jednak w Żytowie, a 80 chat poleskich wydzierżawił za 5,000 rs. rocznie.
Kiedy mu dzierżawca corok odwoził pieniądze, pan Żytowski, po przerachowaniu ich, wołał do żony:
— Duszko! śliczny będzie posażek dla Lolki! Złapiemy jéj jakie hrabiątko na męża, będzie wielką panią dziewczyna!...
Pani Żytowska, blada i powolna kobiéta, z krzyżem na piersi i różańcem na ręce, odpowiadała zawsze na te wykrzykniki mężowskie:
— Będzie tak, jak Bóg zechce, mój Jasiu.
To: „jak Bóg zechce“ i: „dla miłości Pana Boga,” było osnową, wolą i myślą całego życia pani Żytowskiéj. Z ubogiego szlacheckiego domu, młodą będąc i dość ładną, wyszła pani Magdalena za komisarza Żytowskiego, bo jéj rodzice powiedzieli, że taką snadź była wola Pana Boga.
Po ślubie kochała męża, choć ją często łajał i skąpstwem męczył, bo myślała, że nie kochać go, było-by to obrażać Pana Boga. A kiedy biédaczka poczuła żal do małżonka za niesprawiedliwe i przykre obejście się, albo, zmęczona życiem ciężkiéj pracy i odmawiania sobie wszystkiego, pomyślała, że mogłaby szczęśliwszą być z p. Ignacym albo Antonim, którzy się ongi do niéj adresowali, — to wnet, po rachunku sumienia, szła piechotą o mil kilkanaście do cudownego miejsca i na klęczkach po kilkadziesiąt razy obchodziła ołtarz, błagając Boga o przebaczenie ciężkich popełnionych grzechów. Po przeniesieniu się do Żytowa, z razu zakłopotana nieco była nowém położeniem, ale wkrótce oswoiła się z niém, przybrała układ naturalny i poważny, a blada, powolna, zimna, w białym czépeczku i ciemnéj wełnianéj sukni, niczém nie raziła.
Kiedy jedyna córka państwa Żytowskich dorosła lat 10-ciu, pan Jan osądził, że trzeba wychować ją po obywatelsku; ale że koszt utrzymania nauczycielek uważał za zbyt znaczny, pozostał środek oddania jéj na pensyą.
Pani Żytowska o innym zakładzie, jak o klasztornym, i słuchać nie chciała, a to pragnienie matki zgadzało się i z wolą ojca Loli.
Pewnego więc dnia pani Żytowska wyjechała z córką do Warszawy, i za dni kilka wprowadziła ją na uczennicę do klasztoru panien Wizytek. Gdy powierzyła jedynaczkę opiece zakładu i pożegnała ją uśmiechem, raz jeszcze zwróciła się ku przełożonéj i ze złożonemi błagalnie rękoma prosiła, aby wychowano jéj dziécię przedewszystkiém pobożnie. Przełożona, kobiéta wysokiego wykształcenia, przyrzekła gorliwéj w wierze matce, że w serce jéj córki wszczepioną będzie religia, ale że przytém i innych środków wykształcenia dziewczynki nie zaniedbają. Furta klasztoru zamknęła się za panią Żytowską, a zakonnica z bladą i łagodną twarzą, przytuliła do piersi płaczącą Lolę, pocałowała ją w czoło i przez długie kurytarze zawiodła do sali, w któréj poleciła nowoprzybyłą opiece nauczycielek i przyjaźni towarzyszek.
Sześć lat zbiegło Loli w klasztornych murach. Obdarzona żywém pojęciem i gorącą wyobraźnią, kształciła, stroiła umysł. A kiedy wesołe towarzyszki biegły od pracy do zabawy, lekkie i swawolne, trudno było nie odróżnić między niemi zadumanéj dziewczynki, choć wesołéj, ale zawsze jakby marzącéj.
Do ciemnookiéj Loli często zbliżała się zakonnica, przełożona zakładu, brała ją za rękę i wiodła ze sobą przez kurytarz i ogrody, miękką dłonią pieszcząc lice dziewczynki, nauczając ją długo a słodko. Wysokie sklepienia długich, niknących w cieniu kurytarzy, odgłosy śpiewów pobożnych, posępném echem wśród ciszy nocnéj dochodzące do sypialni dziewczynek, blade lica i czarne zasłony zakonnic, słodkie a smętne rozmowy przełożonéj, rozbudzały gorącą z natury wyobraźnią Loli, poetyzowały ją i rozmarzały. Nauki zwracały wprawdzie jéj umysł od marzeń ku myśleniu, ale świat rzeczywisty, świat ludzi i życia pozostawał dla niéj zagadką tajemniczą i ciekawą, którą jéj wyobraźnia stroiła w uroki i cuda zaczarowanych, bajecznych krain.
Kiedy po 6-ciu latach, pani Żytowska przywiozła córkę z Warszawy do Żytowa, podziwiano wiadomości i piękną mowę dziewczęcia i z zachwyceniem słuchano jéj czystéj, cichéj a miękkiéj muzyki.
Drobnéj postaci, ciemnych, dużych oczu i bladego lica, Lola nie była piękną, ale uroczą jakoś i wdzięczną. Było to dziécię słodkie, uległe i marzące, z żywém pojęciem, z sercem gorącém, ale słabe, poddające się wpływom, potrzebujące wsparcia, nauki życia, kierunku.
Gdy przybyła do Żytowa, pan Jan z dumą słuchał jéj płynnéj, czystéj mowy i harmonijnéj muzyki, a patrząc na drobną postać, blade lice i małą, zgrabną rękę córki, wołał do żony:
— Duszko! arystokratka dziewczyna, dalibóg arystokratka! Mówiłem, że będzie z niéj wielka pani.
Pani Żytowska spoglądała na córkę i odpowiadała:
— Jak będzie wola Pana Boga. Wychowało się dziecko w klasztorze, powinno być pobożne.
Pobożną téż była Lola. Poważne śpiewy zakonnic, wspaniałe celebry biskupie i długie nauki kapłanów tchnęły w jéj duszę gorącą wiarę. Żywa wyobraźnia ukazywała jéj Boga, odzianego purpurą wszechmocy, oblanego światłem mądrości i łaski. Lubiła myśléć o jasnych i pięknych aniołach, którzy zstępują z nieba, aby stróżami zostać ziemskich, ludzkich dróg, — i gdy zamykała do snu oczy, nieraz jéj się zdawało, że czuje na licach wonne tchnienie anioła stróża, i że, jak niegdyś w kolébce, tak na jego miękkiém skrzydle kołysana usypia. Modliła się rzadko i krótko, ale gorąco, i słowami, które żywemi potoki płynęły z jéj serca. Religia dziewczęcia była miłością i poezyą, jak całe jéj czyste a gorące serce.
W piérwszych dniach pobytu w rodzicielskim domu, bawiła się Lola nowością położenia, powagą dorosłéj panny, swobodą rozporządzania się czasem. Ale im bardziéj oswajała się z nowém życiem, tém więcéj odkrywała sprzeczności między tém, co ją otaczało, a marzeniami swojemi. Będąc w zakładzie, mało pamiętała rodziców; gdy ich opuszczała, dziesięcioletni umysł nie zdawał jéj sprawy z niczego. Marzyła więc o ojcu poważnym, rozumnym, nauczającym, o matce słodkiéj, kochającéj, pojmującéj każdą jéj myśl i uczucie. Przykro uderzyły ją gospodarskie krzyki pana Żytowskiego, jego grube obejście się z domownikami i wykrzykniki podziwu nad jéj arystokratyczną powierzchownością, których niedorzeczność całą pojmowała. Zimne obejście się pani Żytowskiéj mroziło serce młodéj dziewczyny; długie litanie i koronki, odmawiane wspólnie, nudziły ją i więziły. W krótce poczuła się w otoczeniu zimném, jakoś nie swojém, i smutek, piérwszy smutek życia, owiał jéj serce.
Pan Żytowski po pewnym czasie przestał podziwiać córkę i oddał się nanowo gospodarstwu. Pani Żytowska, jak zwykle, powoli przesuwała się przez pokoje, odmawiając różaniec, albo dzwoniąc kluczami; cicho więc i smutnie płynęły dni dla Loli. Gość rzadko zawitał do domu pana Jana, a chociaż dwóch czy trzech konkurentów zjawiło się w cichéj ustroni, że byli to ludzie niebogaci i skromnych imion, pan Jan zrażał ich odrazu przyjęciem, gorzéj niż zimném i odprawiał z niczém, — bo powiedział sobie, że córka jego musi być wielką panią, a on teściem arystokraty z rodu.
Nudno było młodéj dziewczynie, samotno jakoś i tęskno. Latem wybiegała do lasu, siadała na wzgórzu i zadumana patrzyła na drogę, biegnącą w dal, myśląc, że ona wiedzie w świat széroki, piękny, nieznany. Zimą, tęsknie schylona nad krosienkami, myślą odbiegała od barwnéj roboty daleko, albo, rozgrzewając tchnieniem zamarzłe szyby okien, patrzała na drogę, czy nie dojrzy jakiego gościa, który-by przywiózł echo od ludzi i przerwał nudną, ciężką jednostajność dnia. W Żytowie były książki, bo pan Jan, kwalifikując się na porządnego człowieka, uznał za konieczne sprowadzić kilka romansów francuzkich i polskich powieści, aby leżały na stole. Czytała więc Lola, co znalazła w domu rodziców, a czytanie to bardziéj ją jeszcze zaciekawiało do świata i zrażało do otaczającéj rzeczywistości. Grała wiele, w tę grę wlewała tęsknotę swoję i marzenia; a nieraz, przy dźwiękach pieśni Szopena albo Schuberta, kilka łez, piérwszych łez życia, spadło z jéj oczu na białe klawisze fortepianu. Tak upłynął rok cały; Lola skończyła lat siedmnaście.
W r. 1857, w połowie czerwca, nazajutrz po przybyciu do Próżnowa pana Michała Starskiego, na drodze, prowadzącéj do żytowskiego dworu, szybko toczyły się dwa powozy. W piérwszym jechała wystrojona i drzémiąca pani Swatowska, a obok niéj znudzona, co chwila wyglądająca przez okno karety, Zofia. Daléj, w małym i lekkim koczyku, siedział rozparty, z cygarem w ręce, pan Andrzéj, a przy nim barczysty i bladooki, zasępiony myślami o zadłużonéj Jałówce, pan Michał. Kiedy z jasnéj, zalanéj słońcem i falującéj zbożem, równiny, wjechali w chłodny, cienisty i pachnący las, pan Swatowski wyprostował się, rzucił cygaro, zmierzył okiem wysokość sosen, a wychylając się nieco z powozu i rozglądając po lesie, zawołał:
— Co za sosny! masztowe drzewo, panie. Każda kłoda najmniéj 5 rs. warta, bo i spław niedaleko. Śliczny las! a takiego włók ze 20 w Żytowie. Cóż ty na to, Michasiu?
To mówiąc, zwrócił się do towarzysza. Pan Michał, znużony jazdą i myślami o Jałówce, zamknął był przed chwilą oczy i, kołysany lekkim ruchem powozu, zdrzémnął się. Na głos pana Andrzeja przetarł oczy i spytał:
— Co mówisz, panie Andrzeju?
Pan Swatowski ruszył ramionami i rzekł z niecierpliwością:
— A rozbudź-że się, Michasiu! co za nieszczęśliwe przyzwyczajenie do drzémania! Jak się zaspany pokażesz, panna najpewniéj da ci harbuza. Przypatrz się lasom, które, jak się spodziéwam, będą twoją własnością.
Michał przeciągnął się, przetarł oczy, ziéwnął szeroko i rzekł:
— Dyabelnie gorąco jechać! Nim przyjdzie do małżeństwa, człowiek porządnie się umęczy. Gdybyż przynajmniéj co z tego było!...
Po chwili, na ganku żytowskiego domu, pan Jan nizkiemi ukłonami witał gości.
— Witam, witam szanownego sąsiada dobrodzieja! kopę lat nie widziałem! do nóżek ścielę się pani dobrodziéjki! rączki całuję panny Zofii! Królewna, panie, coraz piękniejsza! A gdzież to moja żona i córka?... musiały wyjść do ogrodu, ale wnet wrócą. Nie spodziewały się dzisiaj szczęścia powitania tak szanownych gości. Proszę do salonu, proszę tymczasem do salonu!...
Przy tych wszystkich wykrzyknikach, uniżony gospodarz ściskał ręce pana Swatowskiego, pomagał paniom zdejmować w przedpokoju okrycia i kapelusze, a rzucając na wszystkich biegające, złośliwe spojrzenia małych czarnych oczu, z ciekawością zwracał je na Michała, któremu, jako nieznajomemu, tylko się był ukłonił.
Pan Swatowski z nieco dumną grzecznością przyjmował uniżone ukłony ex-ekonoma, a wskazując mu Michała, rzekł:
— Przedstawiam tobie, panie Janie, pana Michała Starskiego. Przybył wczoraj z Wołynia i chce zaznajomić się z tutejszém sąsiedztwem. Przywiozłem go najprzód tutaj, aby się przyjemnie zabawił.
Na dźwięk imienia Starskiego, słodko przymrużyły się oczki pana Jana; zgiął się wpół nizkim ukłonem, w obie dłonie pochwycił dużą rękę pana Michała, a trzęsąc nią i zmrużonemi oczkami patrząc w twarz gościa, wołał:
— Pan Starski w mojéj chatce! co za honor! Wdzięcznym, wdzięczny nieskończenie! Witam pana Starskiego dobrodzieja, polecam się łaskawéj znajomości! Niech pan raczy wejść, niech państwo wejdą!...
I otwierał drzwi salonu, i kłaniał się, i zapraszał.
Salon w Żytowie nosił na sobie cechę usposobień właściciela. Wszystko w nim tchnęło pretensyą do wykazania bogactwa, a razem skąpstwem i brakiem smaku. Kosztowne obicie różowo-ceglastego koloru pokrywało ściany; u drzwi i okien rozpościerały się ciężkie, adamaszkowe firanki, żółtą barwą kłócące się z obiciem; zielone sztory wlewały trzeci, sprzeczny żywioł w mieszaninę kolorów. Meble starannie pokryte były płóciennemi zasłonami, na posadzce leżały dywany duże, ale w najgorszym gatunku. Fortepian, przywieziony z Lolą z Warszawy, ukazywał tylko palisandrowe nogi, całą postać mając oszytą płótnem; krzesła stały w porządku, równo, pod ścianami, jak żołnierze na musztrach; wchodzący mógł myśléć, że nigdy poruszanemi nie bywały. Na stolikach między oknami leżały książki, stykając się z sobą równo, porządnie i symetrycznie.
W tym sztywnym i kłócącym się barwami salonie, w kilka chwil po przybyciu państwa Swatowskich znaleźli się zebrani gospodarze i goście. Pani Żytowska, w swoim białym czépeczku i ciemnéj sukni, powolną rozmową bawiła strojną i dumną panią Leokadyą; gospodarz opowiadał gościom o urodzajach i zapytywał pana Michała o grunta, lasy i spławy wołyńskie; panienki, ująwszy się pod ręce, wybiegły do ogrodu.
Lola samotna, stęskniona do towarzyszek młodych, z radością spotkała Zofią, którą już wprzód widziała kilka razy. Zofia, światowa i dumna, mało znajdowała przyjemności w towarzystwie dziewczyny, wychowanéj w klasztorze, nieznającéj świata, nieśmiałéj. Wdzięczna jednak i sympatyczna powierzchowność Loli pociągała ją nieco; zresztą pochlebiała jéj żywa radość, jaką młoda rówieśniczka okazała z jéj przybycia, i spojrzenie uwielbienia, którém ją przy powitaniu okryła. Gdy więc ręka w rękę wyszły do ogrodu, żywa między niemi zawiązała się rozmowa.
Nigdy przyjaźń nie zawiązuje się tak szybko, ufność nie obudza tak łatwo, jak w bardzo, bardzo młodym wieku. Zaledwie rozkwitające serce nie zna ciemnych stron ludzi, pragnie ukochania, nie przypuszcza fałszu, oddaje się szczerze i ślepo. Wprawdzie owe przyjaźnie młode, krótkie są najczęściéj i nietrwałe. Doświadczenie dojrzalszego wieku zdziéra zasłonę z oczu, ukazując niedostatki tych, których młoda wyobraźnia okryła pięknością bez skazy. Zrywają się więc łatwo, łatwo zawiązane zamłodu, stosunki; — ale po nich nazawsze, jak tęcza duszy, zostaje w głębi serca pełne młodego uroku wspomnienie.
Dwie młode panienki chodziły szybko po cienistéj alei. Promienie słoneczne, przedzierając się przez splecione gałęzie drzew, ozłacały niekiedy ich czoła. Zofia, w śnieżnéj, przezroczystéj sukni, z purpurowym kwiatem w jasnych włosach, słuszna, śmiała i dumna, była wspaniale, przedziwnie piękną. Lola niższa, drobnych i delikatnych kształtów, z dużém, ciemném okiem, w lekkiéj, błękitnéj sukience i z białą różą w czarnych warkoczach, mniéj piękna, bardziéj była słodka, urocza. Patrząc na piérwszą, trzeba było klęknąć w podziwie, albo szaléć żądzą i namiętnością; drugą można było ukochać słodko a głęboko i w rozkoszném rozmarzeniu przytulić do piersi.
— Czy wiész, Lolciu, — mówiła Zofia, — że za tydzień wyjedziemy z mamą do Warszawy?
— Doprawdy? — zawołała Lola — Jakaś ty szczęśliwa, Zosiu, że tam będziesz! Mnie tak tęskno do Warszawy! tyle tam moich towarzyszek. A tu... tu...; dodała ciszéj, — tak smutno!..
— Prawda, że ci smutno być musi w Żytowie. Ale pewnie wkrótce wyjdziesz za mąż, to się i nudy skończą. A propos, zgadnij, poco jadę do Warszawy?
— Aby się dobrze zabawić?
— Niezupełnie dlatego.
— Więc dla podróży tylko?
Non pas, ma toute belle.
— Może chcesz widziéć teatr?
Non pas.
— A więc uczyć się jeszcze?
Fi donc!
— To już doprawdy nie wiem, poco jedziesz.
— Zgadnijże, zgadnij!
— Nie zgadnę.
Zofia mocniéj oparła się na ręku towarzyszki, spojrzała jéj figlarnie w oczy i rzekła:
— Po wyprawę!
— Po wyprawę! — zawołała Lola, — więc idziesz za mąż?
— Za kilka miesięcy, ma mignonne. Wczoraj oświadczył mi się pan Warzecki i przyrzekłam mu.
Lola uścisnęła Zofią i mnóztwo zadała jéj pytań.
— Jak wygląda twój narzeczony? czy dobry, czy rozumny, czy piękny? Czy bardzo go kochasz?
— Mądry, jak Salomon, — odpowiadała narzeczona, — piękny, jak Apollo, mówią, że bardzodobry, — a czy go kocham? entre nous soit dit, il m'embete quelquefois. Strasznie poważny! Ale, jak mama zwykle mówi: l'amour vient après le mariage.
I długo, długo opowiadała Zofia młodéj towarzyszce o wszystkich błyszczących marzeniach swoich. Lola słuchała; obrazy ludzi i świata, tego świata, którego była tak spragniona i ciekawa, jak w magicznéj latarni przesuwały się przed jéj oczyma w słowach Zofii.
I długo, długo jeszcze młoda narzeczona mówiła o pięknéj wyprawie, jaką będzie miała, o ślubnéj sukni, wieńcach, brylantach, koronkach, a Lola szła obok niéj ze schyloném czołem, zadumana; — Któż mnie ukocha, kto mi da to wszystko, kto mnie wprowadzi w ciepły, jasny świat? O, gdyby prędzéj!....
Gdy wreszcie zawołano na herbatę i młode towarzyszki weszły do salonu, pan Michał piérwszy raz uważnie spojrzał na Lolę. Lubił on słuszne, silne, o żywych rumieńcach i wydatnych kształtach kobiéty; drobna więc, blada i jakby smutna dziewczyna, wydała się mu prawie brzydką. Ale gdy przypomniał sobie wołającą o ratunek Jałówkę, ośmdziesiąt chat stanęło mu w oczach na miejscu, gdzie siedziała Lola i, udając zajęcie, blademi oczyma zaczął się w nią wpatrywać.
Gdy zmrok zapadł, powozy państwa Swatowskich toczyły się drogą, wiodącą do Próżnowa, a pan Andrzéj, wypuszczając z ust dym cygara, pytał Starskiego:
— Cóż, panna nieszpetna, nieprawdaż?
— Blada jakaś i nikła, at, stworzenie Bozkie! Ja! panie, lubię dziewczynę jak piwonią, kiedy krew tryska z twarzy, uroda w sosnę, a wesołą. Ta panna Żytowska zamyślona jak rabin, a blada jak suchotnica.
— To cóż? Może nie chcesz się z nią żenić? z niezadowoleniem zapytał pan Swatowski.
— A cóż to ma jedno do drugiego? — przerażony pytaniem zawołał pan Michał. — Gdybyś, szanowny panie Andrzeju, znalazł na drodze woreczek brzydki, ale pełen pieniędzy, wziąłbyś go sobie i schował do kieszeni, nieprawdaż?
Wpół złośliwie, wpół z zadowoleniem, uśmiechnął się pan Andrzéj i odpowiedział:
— Niezawodnie, gdybym szczególniéj, jak ty, miał zadłużoną Jałówkę.
Księżyc srebrnemi promieńmi zalewał drogę; po łąkach, daleko, biała mgła rozlała się, jakby wielkie jezioro; wśród cichéj i pięknéj natury, potworną sprzecznością brzmiała rozmowa dwóch porządnych ludzi.
W salonie żytowskim, po wyjeździe góści, pan Jan mówił do żony:
— Duszko, tęgi ten Starski! Jaki to być musi gospodarz! Całą godzinę opowiadał mi o wołyńskich pługach. Starscy, to wielka familia, panie! A jaki popularny! tak się ze mną na ganku całował, aż mi gęba zabolała. A zaraz znać, że pan z panów, bo u nich wszystkich myśliwstwo, to rzecz konieczna, — a on tylko o polowaniu mówi.
Zamilkł po monologu pan Żytowski, włożył ręce w kieszenie i, z widoczném zadowoleniem na twarzy, przechadzał się po salonie. Po chwili stanął przed żoną i rzekł:
— Duszko! a gdyby ten Starski pomyślał o naszéj Lolce?
Na to pytanie Lola, która dotąd stała oparta o okno, patrząc w zamyśleniu na piękną noc letnią, drgnęła i zwróciła się ku ojcu.
— Duszko, a gdyby on pomyślał o naszéj Lolce? — powtórzył pan Jan, patrząc na milczącą żonę.
Pani Żytowska poprawiła na głowie czépeczek i rzekła powoli:
— Zdaje się, że to jest bardzo porządny człowiek,, Zresztą, będzie tak, jak Pan Bóg zechce, mój Jasiu.
Dalszego ciągu rodzicielskiéj narady nie słyszała Lola. Wychyliła się przez okno, patrzała w głęboki szafir nieba i myślała.....
Myślała... któż opisze myśli rozmarzonego dziecka które sobie własnych pragnień wyraźnie określić nie umié, a którego dusza cała rwie się ku miłości, swobodzie i światu? Kto określi myśli młodziuchnéj, tęskniącéj a niedoświadczonéj dziewczyny, gdy jéj po raz piérwszy powiedzą: oto człowiek, który cię ukocha i wywiedzie z samotności, tęsknoty i chłodu, na światło, na radość, na promienie!...
W parę dni potém pan Michał sam jeden zjawił się w Żytowie i, w imieniu swoich krewnych, zaprosił państwa Żytowskich do Próżnowa. Tym razem zbliżał się do Loli, zapytywał ją, jak czas przepędza? czy bywa w sąsiedztwach? zauważył, że dnie czerwcowe są bardzo długie, nareszcie prosił ją, żeby zagrała. Dziewczyna, z lekkim rumieńcem na bladéj zawsze twarzy, usiadła do fortepianu. Śliczny walc Schulhoffa rozległ się po salonie i kilka chwil czyste nuty szalały walcowym wirem. Potém łagodnym spadem żywa muzyka spłynęła w coraz poważniejsze tony, i fortepian zaśpiewał pełną gorącego uczucia aryą z Łucyi; — nareszcie śpiéw miłosny zmieniał się powoli w coraz pełniejsze akordy i z pod palców grającéj zabrzmiała pieśń rycerska, marsz tchnący energią i męztwem.
Państwo Janowstwo w czasie muzyki córki wysunęli się do przyległego pokoju; Michał siadł na fotelu, wsparł głowę na dłoni, układając się w zadumaną postawę.
Z razu nuta walca bawiła go nieco; potém początek miłosnéj aryi wprowadził go w stan blizki drzémania; na trzecim takcie ziéwnął, na piątym zamknął oczy i w samym środku przekleństw Edgara, miła drzémka ogarnęła go całkiem. Dłoń, jakby w zamarzeniu zsunięta na oczy, pokrywała jego stan istotny. Głośny, rycerski marsz nie rozbudził go jeszcze; dopiéro kiedy zabrzmiały huczne akordy finału, drzémiący ocknął się nagle, a przestraszony myślą, że ktokolwiek mógł spostrzedz jego stan senny, roztworzył: szeroko oczy, gwałtownie zerwał się z krzesła i, jednym susem przesadziwszy cały salon, stanął przy fortepianie. Lola przelękła się gwałtownego skoku, ale, widząc wprzód marzącą postawę Michała, sądziła, że muzyka pogrążyła go w poetyczną zadumę, a niespodziewany sus z fotelu do fortepianu naiwna dziewczyna przypisała w myśli gwałtowności wrażenia, jakie jéj gra wywarła na młodym człowieku.
Gdyby ta katastrofa, wydarzona w żytowskim salonie, mogła być znajomą w świecie, posłużyłaby za naukę konkurentom nie-melomanom, aby muzyki swoich wybranych nie słuchali w miękkich fotelach i z dłonią na oczach, bo mogą uledz pokusie snu; — a młodym i naiwnym dziewczynom, aby zbyt nie ufały marzącym postawom pretendentów, bo pod niemi kryje się często bezmyślny i bezwładny sen.
Z Próżnowa Lola wracała do domu, zamyślona i marząca.
Zofia, chodząc z nią po salonie, rzekła półżartem:
— Moja miła, zdobywasz serca! Mój kuzynek Michał tak się w tobie zakochał, że nie chcę wracać do domu. Tu n'as qu'à vouloir, et tu seras Mme Starski.
A pan Michał, usiadłszy przy niéj, powiedział półgłosem, że, wróciwszy ostatni raz z Żytowa, śnił niebo i piekło, i że w jéj mocy było dać mu jedno, albo pogrążyć go w drugiém. Ten katechizmowy komplement zasłyszał był gdzieś w wołyńskiém sąsiedztwie i w naglącéj okoliczności zużytkował dla siebie.
Dziéwczę więc, jadąc do domu, marzyło: Może on mnie bardzo kocha, może on mnie tak kocha, jak pan Warzecki Zofią! Ciekawam, kiedy się oświadczy!... I myślała: co tu robić? wyjść za niego, czy nie wyjść? Wprawdzie on mi się nie bardzo podoba, najpewniéj nie kocham go... o nie, co za myśl!... nie kocham go najpewniéj.... ale.... nie mam téż do niego wstrętu.... W Żytowie tak nudno, tak smutno, a on mnie powiedzie w świat daleki, na Wołyń; tam podobno są góry piękne i ludzi wesołych wiele... Tak mi teraz zimno na świecie, tak tęskno ciągle... On mnie musi bardzo kochać... on mnie upieści, do serca przytuli!....
Patrzała w niebo pełne gwiazd, ścigała okiem cienie drzew, — i znowu myślała: Ależ ja go nie kocham! co tu robić? co tu robić?...
Czemuż wówczas jaki mądry i dobroczynny głos nie szepnął do ucha Loli zbawczéj rady? Czemu jaka kochająca ręka nie zdjęła z jéj ocz zasłony niedoświadczenia i błędu? Czemu ten anioł-stróż, o którym, usypiając, marzyć lubiła, nie starł wtedy z jéj myśli obrazu pana Michała?.... Niestety! Ojciec Loli, wsparty na poduszkach powozu, chrapał, śpiąc snem głębokim; matka odmawiała różaniec, — a anioł-stróż?... Aniołowie przemawiają do ludzi tylko w poetycznych bajkach dziecinnych!....
Zaledwie dwa tygodnie upłynęły od przybycia pana Michała do Próżnowa, gdy w okolicy głośno mówiono o konkurach pana Starskiego do panny Żytowskiéj. Niektórzy przebąkiwali, że to zrujnowany człowiek, niemający nic, oprócz pańskiego imienia i odłużonéj wioszczyny; rozsądniejsi zwracali uwagę na to, że podobno bardzo zaniedbane otrzymał wychowanie i zanadto lubi jarmarczki i handelki; byli i tacy, którzy szczerze żałowali ładnéj i sympatycznéj dziewczyny, dla rubasznego i ciężkiego karyerowicza.
Wszystkie te nagany i pożałowania były jednak ciche i nie dochodziły do mało nawiedzanego Żytowa; a gdyby doń i doszły, niewieleby pomogły, bo panu Janowi bardzo się podobał popularny i całujący, że aż gęba bolała, Starski, a pani Żytowska w przybyciu i zamiarach młodego człowieka widziała wyraźną wolę Pana Boga. Byli téż sąsiedzi, którzy połączenie się ze Starskimi uważali za bardzo zaszczytne dla Żytowskich, i winszowali ex-ekonomowi świetnéj perspektywy małżeństwa córki. Po każdém z podobnych powinszowań pan Żytowski prostował się, brał się w boki i wołał do żony:
— Duszko! czy śniło się kiedy tobie, że będziesz miała zięcia Starskiego? Dalibóg, szczęśliwa dziewczyna! Ależ-bo, panie, stworzona na wielką panią; blade to i delikatne, jak hrabiątko! Cóż ty na to duszko?
Duszka, przechodząc powoli przez pokój z kluczami w ręku, poprawiała na głowie biały czepek i odpowiadała mężowi:
— Snadź taka była wola Pana Boga, mój Jasiu! Niech będą Jemu dzięki za wszystko!
Pan Michał często przyjeżdżał do Żytowa, a nauczony doświadczeniem, nigdy już nie rozpiérał się w fotelu w czasie muzyki Loli, o którą prosić miał sobie zawsze za obowiązek. Zato stawał naprzeciw grającéj przy oknie i, blado-błękitnemi oczyma ścigając po niebie obłoki, myślał jakby najprędzéj skończyć na kobiercu nudne konkury, — albo machinalnie liczył włoskie topole ogrodu, ponad innemi drzewami rysujące się na tle nieba.
Lola, grając, ukradkiem rzucała nań spojrzenia i myślała: Jak on lubi moję muzykę! zawsze mnie o nią prosi. A jak się zamyśla, kiedy gram! tak się zawsze we mnie wpatruje! O, on mnie bardzo kocha!
W szybkim pasażu drobną rączką przebiegała klawisze i, kształtnemi paluszkami wydobywając miękkie akordy ukraińskiéj pieśni, znowu spoglądała na Michała. — Jakie on ma nieładne włosy, — myślała, — jakieś rude! Nie podoba mi się, że on tak groźnie mówi i takich nieładnych używa wyrażeń. To brzydkie przyzwyczajenie!
Tu wypadała jakaś trudność muzyczna; grająca zwracała uwagę na nuty i przestawała myśléć o niezupełnie miłych stronach swojego pretendenta. A po jego wyjeździe, z główką pełną zmieszanych myśli, biegła do lasu na wzgórek i tęskno patrzyła na drogę. Serce jéj nie rwało się wcale ku temu, co nią pojechał przed chwilą; ale od ciszy i samotności domowéj biegło w świat inny, wesoły, wymarzony. Długo siedziała na wzgórzu, z głową o dłoń opartą, ze wzrokiem utwionym w dalekie zakrety drogi, a wstając i zwracając się ku domowi, myślała:
— Pójdę za niego! dosyć już nudnego i zimnego życia! Wprawdzie nie kocham go, ale on mnie kocha, więc go uszczęśliwię, a przecież Zosia mówi: l'amour vient après le mariage!
Pewnego pięknego lipcowego dnia, przed ganek w Żytowie zajechał znów koczyk pana Swatowskiego. Pan Andrzej, chociaż spocony i zmęczony lipcowym upałem, więcéj był ożywionym i grzeczniejszym niż zwykle; ściskał pana Żytowskiego, panią Janową pocałował w rękę, a kłaniając się Loli, patrzał na nią z dobroduszną czułością. Pan Michał uroczyście jakoś wyglądał, wyświeżony, wyperfumowany, z szerokim krawatem w kraty ponsowe i zielone, zawiązanym na ogromną kokardę.
Odrazu usiadł przy Loli, trzymającéj wzrok na rozpoczętym hafcie; wydobył z piersi głębokie, trzypiętrowe westchnienie, a schyliwszy okrągłą i rumianą twarz ku blademu licu dziewczęcia, zaczął mówić zniżonym głosem:
— Są chwile w życiu człowieka......
Tu zabrakło konceptu. Spojrzał na sufit, spojrzał na piec i myślał: co u licha!..
Lola zwróciła oczy na zakłopotanego pretendenta, a przewidując oświadczyny, których się spodziewała, przypisała jego zmieszanie się silnemu wzruszeniu, i z taktem nadała inny kierunek rozmowie, zapytując o Próżnów, o Zosię. Tymczasem pseudo-zakochany młodzieniec, lepiéj obmyśliwszy formułę wypowiedzienia swoich quasi-uczuć, wypalił ją jednym tchem, poczém znowu głęboko, trzema coraz cichszemi spadkami, westchnął.
Po kilku chwilach Lola zarumieniona wybiegła z salonu, a pan Michał wstał z krzesła, tryumfująco poprawiał ogromną kokardę swego krawatu.
Tymczasem pan Swatowski, wziąwszy pod rękę gospodarza, przechadzał się z nim po przyległym pokoju.
— Porządny chłopiec, — mówił, prowadząc daléj rozpoczętą rozmowę, — złote serce i z pięknéj familii.
Pan Jan czule przymrużył złośliwe oczki i rzekł:
— A już to, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju, znajoma wszystkim familia Starskich; panowie z panów; toż to podobno z hrabianki S. rodzi się nasz kochany pan Michał.
— A tak, — odpowiedział, siadając i rozpierając się w fotelu, pan Andrzej. — To téż kuzyn jego po matce, hr. S., swata mu swoję córkę. Jak róża dziewczyna i 100,000 rs. posagu daje mu z nią zaraz. Może-by co z tego i było, gdyby nie przyjechał tutaj i nie zakochał się w twojéj córce, panie Janie.
Tu dobrodusznie rozśmiał się pan Andrzej i dodał, kiwając głową:
— Tak to młodzi, zwyczajnie, łatwi do zakochania.
Panu Janowi błyszczały zmrużone oczki; złożył ręce, uśmiechnął się czule, zgiął do ukłonu i zawołał z udaném zdziwieniem:
— Być-że to może! poczciwy, panie, chłopiec! Wpadła mu w oko moja Lolka, a ja ani spostrzegłem tego! Zwyczajnie, panie, stary, zapomniałem już jak za młodu bywa. Ależ bo złota, panie, dziewczyna! Jak gra! znać, że po dukacie brała lekcye muzyki w Warszawie.
— To téż mój kuzynek, — odparł pan Andrzej — bardzo się zapatrzył na śliczną rzeczywiście twoję córeczkę, panie Janie, i zobowiązał mnie, abym w jego imieniu prosił cię dzisiaj o jéj rękę. Chociaż nie lubię się wdawać w podobne sprawy, ale, jeżeli potrzeba mojego słowa do uszczęśliwienia porządnego chłopca, wstawiam się za nim do ciebie, panie Janie, i ręczę słowem honoru, że w przyszłym mężu twojéj córki znajdziesz porządnego człowieka, w całém znaczeniu tego wyrazu. Nie gra w karty, nie pije, pobożny, skromny i poczciwy, a złote serce!
To mówiąc, pan Andrzej powstał, wziął rękę pana Jana, uściskał ją silnie i, jakby w rozczuleniu, opuścił się na krzesło. Pan Jan zgiął się uniżonym ukłonem, jeszcze czuléj przymrużył oczki i mówił:
— Z całéj duszy, łaskawy sąsiedzie, z całego serca rad jestem, że Lolka podobała się tak porządnemu człowiekowi, jak pan Michał. Trzeba się tylko zapytać o zdanie mojéj żony i jéj saméj. Co do mnie, zgadzam się i błogosławię, a kochanego swata ściskam i całuję.
I pochwycił w objęcia pana Swatowskiego, i całował go z całéj siły.
Pan Andrzej, z trudem wysunąwszy się z uścisku ex-ekonoma, rzekł:
— Kiedy tak, to jestem pewny, że sprawa Michasia wygrana. Młode serce łatwo się oddaje, a za wolą córki pójdzie i zgodzenie się matki. Twoje veto, panie Janie, było najważniejsze, a gdy kładziesz afirmatywę, pomówmy o innych rzeczach.
Pan Jan przysunął krzesło, usiadł, szerzéj otworzył oczy i rzekł:
— Pomówmy, pomówmy, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju. O cóż idzie?
— Bo to widzisz, panie Janie, — mówił pan Swatowski, bębniąc palcami po stole, — młodzi, zwyczajnie jak zakochani, mało myślą o powszednim chlebie; nam więc starszym za nich myśléć o tém potrzeba. Michałowi zdarzały się świetne partye, mógł wziąć półmiliona i milion złp. posagu. Ale poczciwy chłopiec bez miłości nie chciał się żenić. Teraz, gdy już kobierzec niedaleki, ja za niego myślę o pieniądzach, i ot tak otwarcie zapytuję ciebie, panie Janie: jaki posag dasz córce?
Pan Jan uśmiechnął się złośliwie, szybko jednak powściągnął uśmiech i zawołał:
— Masz słuszność! piéniążki przedewszystkiém, nic bez nich! Otóż-to kiedy rozumny człowiek! A nie powstydzę się posagu. Bławacin dam Lolce, 80 chat, panie, 50 włók lasu, złote jabłko!
— To dobrze, — odpowiedział pan Andrzej; — ale na nową gospodarkę cośby gotówki potrzeba. Dasz, panie Janie, w dodatku ze sto tysiączków złp.?
— Sąsiedzie dobrodzieju, żałosnym głosem zawołał ex-ekonom, dalibóg nie mam! jak cię z serca kocham i szanuję, tak nie mam! Nic, oprócz Żytowa, nie zostawiam sobie, a przecież i nam starym trzeba kawałka chleba do śmierci. Ależ przecie i kochany pan Michał musi miéć swoje dobra, albo kapitały; alboż to świat nie wié o bogactwie familii Starskich?...
I śmiał się dobrodusznie ojciec Loli, kiwając głową i patrząc zmrużonemi oczkami w twarz pana Andrzeja.
— Ma ona majątek, — odpowiedział pan Andrzej, mocniéj bębnąc palcami, — piękny i duży majątek, żyzny i leśny. Ale trochę to... trochę zadłużone, no, niewiele... ale jest troszkę grzeszków. Nie jego grzechów, broń Boże! to chłopiec skromny, jak panienka, a wyrachowany, jak stary; ale tak... ojcowskich... Wieczny jemu pokój, nieboszczyk Starski lubił pohulać.
Pan Jan posmutniał i zamyślił się. Widocznie ojcowskie grzeszki nie bardzo mu się podobały. Ale imię Starskiego brzmiało w uszach ex-ekonoma nieopisanym urokiem; osnuł już był sobie całą nić marzeń, jak będzie nazwiskiem zięcia imponował sąsiadom, którzy, zdawało mu się, pamiętali początek jego zawodu.
Wstając więc z krzesła, rzekł:
— Zobaczymy, panie Andrzeju, zobaczymy; może się i znajdzie jeszcze grosz jaki. Wszakże to jedynaczka; wszystko, co nasze, będzie jéj własnością.
— Ale musisz dla młodéj pary dom urządzić w Bławacinie, — dodał jeszcze pan Andrzej, poufale uderzając gospodarza po ramieniu. — W majątku Michała dom, choć piękny, ale tak... nadrujnowany. Ojciec jego, zwyczajnie jak wielki pan, w jednych dobrach mieszkał, a inne folwarki opuszczał. Trzeba przecież urządzić ładne gniazdo dla takich ślicznych ptasząt. Nie prawdaż?!
I rozrzewniony czułą metaforą, pan Swatowski wydobył chustkę z kieszeni i otarł zwilżone łzami oczy.
W niespełna miesiąc po dniu, w którym Wacław Warecki, szczęśliwy i rozkochany, opuścił Próżnów po przyrzeczeniu Zofii, — z żytowskiego dworu wyjeżdżał około północy pan Michał, z rozwiązaną od radości kokardą kraciastego krawatu, przyjęty także i szczęśliwy.
O, jakże różne od siebie są serca ludzi, jak różne źródła ich radości!
Za bramą narzeczony Loli rzucił się w otwarte objęcia pana Swatowskiego.
— Niechże ci powinszuję, Michasiu, — wołał pan Andrzej, — oto partyą robisz nielada! Wielu ci pozazdrości.
— Wdzięcznym ci, wdzięcznym do śmierci, — mówił Michał, dusząc się w uścisku swego swata. — Otóż o takich krewnych daj Boże miéć każdemu poczciwemu człowiekowi!
I znowu duże chustki, wyciągnięte z kieszeni, ocierały dwie pary oczu.
W salonie żytowskim pan Jan mówił do żony:
— Duszko! coś, widzi mi się, przyszły nasz zięć goły, jak święty turecki. Źle panie. Nie chciałem córki wydać za hołysza. Jednak, zawszeć to Starski. I cóż robić, stało się!
— Mój Jasiu, — odpowiedziała cicho i powoli pani Żytowska — przecież Lola ma, chwała Panu Bogu, własny fundusz. Pan Starski porządny człowiek, i kiedy się już tak złożyło, snadź taką była wola Pana Boga. Dla kobiéty, która powinna zająć się domem, gospodarką i chwałą Bozką, niewiele potrzeba.
W czasie téj rozmowy państwa Żytowskich, Lola w cichym pokoiku, oświeconym bladą lampką, klęczała przed swojém dziewiczém łóżeczkiem, twarz ukryła w obie dłonie i z oczu płynęły jéj łzy gorące. Smutno było biédnemu dziecku w tym dniu stanowczym życia, bez serdecznéj rady i pieszczoty; — czuła się dziwnie samotną i słabą, bardzo słabą, zostawiona swojéj woli, tak niepewnéj jeszcze, chwiejnéj i dziecinnéj.
Zresztą, któż wypowiedziéć zdoła smutne przeczucia, te wieszczby złowrogie, które żelazną obręczą bólu ściskają pierś wtedy, gdy nieszczęście ukryte jeszcze pod tajemniczą zasłoną przyszłości!
Biédna Lola łzami smętnego przeczucia płakała w przeddzień godów weselnych!...



Śluby dwóch młodych par w Próżnowie i Żytowie odbyły się w przeciągu jednego tygodnia. Na konieczne żądanie pana młodego, państwo Warzeccy brali ślub cichy, w obecności rodziców panny młodéj i kilku świadków.
Inaczéj było w Żytowie. Pan Jan, pragnąc całemu sąsiedztwu przedstawić zięcia Starskiego, zaprosił na wesele córki wszystkich znajomych. Lola tak była spragniona świata i ludzi, tak mało zajmował ją przyszły małżonek, że szczerze cieszyła się nadzieją weselnéj zabawy. W kilka więc dni po ślubie państwa Warzeckich, w parafialnym kościele Żytowa, oświeconym a giorno, organista z całéj siły cisnął organy, śpiewając Veni Creator; pan Swatowski, uroczyście wygolony i wyfrakowany, w białych rękawiczkach i bielszym jeszcze krawacie, z wielką pompą, wśród tłumu znajomych i ciekawych, prowadził od ołtarza młodziuchną panią Starską, a potém w stubarwnym salonie Żytowa noc całą tańczono.



Wyrzeczone przysięgi ślubne, skończone weselne obchody, a więc i dramat skończony, — nie prawdaż?
Tak, — przysięgą ślubną i tańcem weselnym kończy się zwykle dramat w powieści, ale nie w życiu. W tém dziwaczném, figlarném a psotném życiu dramat najczęściéj zaczyna się właśnie wtedy, gdy najmniéj spodziewany, a boleści i łzy jego nie dają się odegnać i stłumić, ani stułą kapłańską, ani skocznemi akordy weselnéj orkiestry.
Śluby Zofii i Wacława, Loli i Michała nie zakończyły dramatu ich życia; owszem, rozpoczęły go, i dlatego opis dróg, jakiemi szli oni wzajem ku sobie, jest tylko „początkiem powieści”. Dalszy ciąg i koniec powieści téj rada-bym z serca opowiedziéć wam, czytelnicy; ale wiécie zapewne sami, że na tym biédnym świecie, dla różnych i przeróżnych powodów, wiele niekiedy przemilczéć trzeba. Złośliwe demony, rojami unosząc się około człowieka, zamykają mu usta i wołają: tego nie mów! tego nie mów! wstrzymują mu rękę, krzycząc hałaśliwie: o tém nie pisz! o tém nie pisz! I, chcąc nie chcąc, człowiek usta zamyka, pióro odrzuca, i myśl jego niedopowiedziana w świat ulatuje.
Tymczasem, czytelnicy, jeżeli chcecie uzupełnić w myśli swojéj to, czegom nie dopowiedziała wam tutaj, okiem badawczém wpatrzcie się w głębie otaczających was istnień. Tam, gdzie huczą burze niezaspokojonych pragnień, gdzie pod wpływem goryczy krzywią się dobre istynkta, a w prochu zagasłego rodzinnego ogniska, jak zjadliwe żmije, roją się i wiją bóle i grzechy — tam szukajcie dalszego ciągu powieści mojéj. A gdzie znajdziecie jasną myśl ludzką, przyświecającą w najgłębszych nawet przepaściach, gdzie ujrzycie pracę wytrwałą — tam będzie powieści téj koniec.
Spójrzcie więc uważnie wokoło siebie i w istnieniach otaczających ludzi dojrzyjcie dalszego ciągu historyi bohaterów moich; a nim historyą tę kiedyś, kiedyś dopowiedziéć wam sama będę mogła, żegnam was tymczasem, czytelnicy, słowem: do zobaczenia.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.