Kiedy nad brzegiem ciemnego jeziora,
Które mnie głębią nęciło ogromną,
Rzucałem sieci onego wieczora,
Światłość ujrzałem straszną i cudowną.
On — śród obłoków i płomieni wieńca
Stąpał po wodzie kłębiącej się wrzątkiem.
Twarz moja ślady straciła rumieńca,
Gwiazdy pogasły, jak przed dnia początkiem.
I naglem słowa usłyszał szepnięte:
„Porzuć te sieci, niech dłoń się nie trudzi,
Próżne to sprawy, któremiś zajęty,
Dzisiaj nie ryby masz łowić, lecz ludzi“.
Milcząc, bezradnie wzruszyłem ramieniem,
I rzekłem, swemu nie wierząc głosowi:
O, Panie, usta palący płomieniem,
Co mam uczynić? czemże będę łowił?
Ale On ogniem słodko mnie przeraża,
Rzecze i światłem obdarza mnie nowem: