Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział XIX Piętnastoletni kapitan • Tom II
Rozdział XX

Zakończenie. • Juliusz Verne
Rozdział XIX Piętnastoletni kapitan
Tom II
Rozdział XX

Zakończenie.
Juliusz Verne
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


We dwa dni później, 20 lipca, pani Weldon i jej towarzysze spotkali karawanę ciągnącą ku Emboma, do ujść Kongo. Nie byli to handlarze niewolnikami, ale uczciwi kupcy portugalscy, prowadzący handel słoniową kością. Przyjęli oni serdecznie tułaczy i koniec podróży odbyli w dość znośnych warunkach. Jakże gorąco dziękowali Bogu za spotkanie karawany, gdyż w żaden sposób nie mogliby na tratwie płynąć po Zairze, która w tem miejscu jest tylko jednym ciągiem katarakt.

Stanley naliczył ich sześćdziesiąt dwie i żaden statek przebyć ich nie zdoła. Właśnie przy ujściu Kongo, w cztery lata później, śmiały podróżnik stoczył ostatnią z trzydziestu dwóch potyczek z krajowcami, a nieco niżej w kataraktach, prawie cudem uniknął śmierci.

Dnia 11 sierpnia wszyscy przybyli do Emboma, gdzie panowie Motta, Viega i Harrisson przyjęli ich najgościnniej. Właśnie odpływał statek do Panama, nasi zatem tułacze wsiedli na jego pokład i dopłynęli szczęśliwie do brzegów amerykańskich.

Telegram wysłany do San Francisco zawiadomił p. Jamesa Weldon o nadspodziewanym powrocie żony i syna, których poszukiwał daremnie wszędzie, gdzie tylko można było przypuścić, że Pilgrim mógł się rozbić.

Nareszcie, dnia 25 sierpnia tułacze nasi przybyli do stolicy Kalifornii.

Cóż to była za radość! a gdyby jeszcze byli z nimi stary Tom i jego towarzysze!...

Dick Sand został przybranym synem, a Herkules przyjacielem domu państwa Weldon; James Weldon wiedział, jak wiele zawdzięcza jednemu i drugiemu.

Wielkie to szczęście, iż Negoro nie mógł dojść do niego, bo pan Weldon byłby chętnie oddał cały majątek za uwolnienie żony i syna. Byłby bez wahania udał się z tym nędznikiem do Afryki, a kto wie, jakieby tam groziło mu niebezpieczeństwo.

A co się stało z kuzynem Benedyktem?

Szanowny entomolog, zaledwie uścisnąwszy dłoń i przywitawszy się z panem James Weldon, pobiegł co prędzej do swego gabinetu i, zamknąwszy się na klucz, zabrał się do pracy, jakby dopiero co przerwanej. Zabierał się do sprawozdania o owadzie, który miał się nazywać »Hexapodes Benedictus«.

W gabinecie swoim, pełnym okazów, odszukał lupę i okulary.

– Sprawiedliwe nieba! – jakże bolesny okrzyk wydał, przyglądając się z blizka jedynemu okazowi, którego mu Afryka dostarczyła.

Sześcionóg! nie był wcale sześcionogiem! Był to zwykły pająk. Jeżeli nie posiadał ośmiu nóg, to z przyczyny, iż dwie utracił podczas gdy był złowiony przez Herkulesa.

A z ośmiu nogami przestał być owym sławnym sześcionogiem, który miał się wsławić jako »Hexapodes Benedictus«.

Nieszczęśliwe krótkowidztwo kuzyna Benedykta naraziło go na zawód, który przypłacił chorobą. Na szczęście wyzdrowiał pod opieką pani Weldon.

W trzy lata później mały Janek miał już lat dziesięć; Dick Sand był nader gorliwym jego nauczycielem, a jednocześnie i sam uczył się bardzo pilnie. Przybywszy do San Francisco, wiedział już jak mu wiele brakowało, jak mało jeszcze umiał i zabrał się do nauki z niesłychanym zapałem. Pojmował dobrze, że skutkiem niedostatecznej wiedzy nie umiał wywiązać się ze swego zadania.

– O! tak, – powtarzał często, – gdybym pozostawszy jako dowódca na Pilgrimie, umiał był wszystko, co powinien umieć marynarz, iluż to nieszczęść bylibyśmy mogli uniknąć.

Pracując pilnie, Dick Sand w dwudziestym roku życia skończył z odznaczeniem kurs nauk hydrograficznych i, otrzymawszy patent, został kapitanem okrętu p. Jamesa Weldon.

I oto jak piękne zajął stanowisko, dzięki swej pracy i dobremu postępowaniu, biedny sierota znaleziony na Sandy Hook. Pomimo swej młodości był powszechnie ceniony i szanowany, ale skromny i pełen prostoty ani się domyślał, że męstwo, odwaga, wytrwałość i zupełne zaparcie się siebie, jakich w tylu nieszczęściach i trudnych próbach niezaprzeczone dał dowody, prawie bohaterską aureolą ozdobiły jego skronie.

Jeden wszakże dręczył go smutek. W wolnych od zajęć chwilach myślał zawsze o starym Tomie, Batym, Austynie i Akteonie, których nieszczęśliwą dolę wyrzucał sobie.

I pani Weldon ubolewała bardzo nad smutnym losem swoich towarzyszy przebytych cierpień i niebezpieczeństw. I dlatego to James Weldon używał wszelkich możliwych środków, aby odkryć miejsce ich pobytu, co mu się nareszcie udało, dzięki jego korespondentom, rozrzuconym po całym świecie.

Doniesiono bogatemu armatorowi, że Tom i towarzysze jego sprzedani zostali do Madagaskaru, gdzie niewolnictwo miało być wkrótce zniesione. Dick zamyślał odmawiać sobie wszystkiego i odkupić ich za uzbierane ze swych oszczędności pieniądze, ale James Weldon nie zezwolił na to. Polecił jednemu ze swych korespondentów zająć się tym interesem, i pewnego poranku, dnia 15 listopada, czterech murzynów zapukało do drzwi domu państwa Weldon. Był to stary Tom, Baty, Akteon i Austyn. Biedacy wyszli cało z tych tak groźnych niebezpieczeństw, ale o mało nie zostali zaduszeni uściskami Dicka i Herkulesa.

Tak więc z rozbitków, rzuconych na zgubne wybrzeża Afryki, brakowało tylko starej Nany, której niepodobna było wrócić życia oraz wiernego Dinga, który przynajmniej nie darmo zginął, bo pomścił śmierć ukochanego pana. A była to szczególna łaska Boga, że tak straszne przygody dwie tylko zabrały ofiary. Dzień powrotu murzynów obchodzono sutą ucztą; bogaty James Weldon nie żałował niczego, bawiono się wybornie i tańczono ochoczo, a gdy gospodarz wniósł zdrowie »piętnastoletniego kapitana«, wszyscy toast ten przyjęli z głośnym oklaskiem i wesoło spełnili kielichy.

KONIEC.