Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział XII Piętnastoletni kapitan • Tom II
Rozdział XIII

Wizyta Negora. • Juliusz Verne
Rozdział XIV
Rozdział XII Piętnastoletni kapitan
Tom II
Rozdział XIII

Wizyta Negora.
Juliusz Verne
Rozdział XIV
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Harris i Negoro skłamali mówiąc, że pani Weldon i mały Janek już nie żyją; tak oni, jak i kuzyn Benedykt znajdowali się w Kazonde. Po napadzie na mrowisko, Harris i Negoro, wziąwszy z sobą eskortę z dwunastu żołnierzy, wyprowadzili ich z obozowiska nad Coanzą.

Panią Weldon i Janka wsadzili do palankinu, zwanego w języku krajowym »kitanda«; dlaczego mieli dla nich takie względy, pani Weldon nie umiała sobie tego wytłómaczyć. Tym sposobem drogę do Kazonde odbyli prędko i bez znużenia, a kuzyn Benedykt szedł tak rzeźki, jakby go droga nie trudziła wcale.

Nie broniono mu zbaczać to na lewo, to na prawo za poszukiwaniem owadów, więc nie bardzo się uskarżał na znużenie. Przybyli do Kazonde na tydzień przed karawaną Ibn Hamisa; panią Weldon zamknięto z synkiem, a kuzyna Benedykta w zakładach Alweza.

Po opuszczeniu bagnistych okolic, mały Janek stracił febrę i czuł się już daleko silniejszym.

Nużącej podróży z karawaną ani on, ani matka nie byliby wytrzymali, ale noszeni w palankinie i nie pozbawieni pewnych starań i opieki, oboje czuli się dość zdrowi, fizycznie przynajmniej nie cierpieli zbytecznie.

O towarzyszach swej doli pani Weldon nic dotąd nie wiedziała. Wiedziała, że Herkules uciekł do lasu, ale późniejsze jego losy zupełnie były jej nieznane.

Spodziewała się, że skoro Harris i Negoro rozłączyli się z Dickiem, nie mogą mu już dokuczać; już to samo, że był białym, uchroni go od złego obchodzenia. Ubolewała tylko nad Nany, Tomem, Batym, Akteonem i Austynem; bo była pewna, że jako czarni będą narażeni na najgorsze prześladowania.

Zamknięta z synkiem i strzeżona w ciasnej izdebce, pani Weldon nie mogła dowiedzieć się o przybyciu karawany do Kazonde.

Słyszała gwar i hałas, ale nie wiedziała, co się dzieje na targowisku; nie mogła odgadnąć, że Tom i jego towarzysze zostali już sprzedani i że niebawem mają opuścić Kazonde. Nic także nie wiedziała o Dicku oraz o śmierci i pogrzebie Moini Lounga, jakoteż o tem, że biedny Dick zaliczony został do rzędu ofiar, mających być poświęconemi dla uczczenia zmarłego króla. Nieszczęśliwa pani Weldon była więc zupełnie sama z małym synkiem i na niczyją pomoc liczyć nie mogła.

Nie wiedziała też nic, jaki los ją czeka. Przez cały czas podróży z wybrzeży Coanzy do Kazonde, Harris i Negoro nie przemówili do niej ani słówka; nie pokazali się jej także od czasu przybycia, ale nie wolno jej było przekroczyć granic zakładu bogatego handlarza. Co do kuzyna Benedykta, ten, dowiedziawszy się, że nie znajduje się w Ameryce, nie troszczył się bynajmniej jakim sposobem stać się to mogło, tylko ubolewał nad tem, że przyjaciele jego w tak wielkiem znajdują się niebezpieczeństwie.

O sobie nie myślał wcale, zajęty jedynie nauką, gryzł się i martwił z powodu pani Weldon i jej synka; ile razy przemknęło mu się złowrogie przypuszczenie co do swojej osoby, pocieszał się nadzieją spodziewanej zdobyczy naukowej na ziemi zupełnie mu dotąd nieznanej.

Zajęty jedynie nauką, miał też od Alweza zostawioną wszelką swobodę, którą głównie poświęcił badaniu owada, zwanego »Idias Bigoti«, którego ukąszenia tak się senegalczycy obawiają.

Zakład cały Alweza zwany faktoryą, miał milę obwodu. Znajdowały się w nim rozmaite drzewa i krzewy, rosnące wyłącznie w Afryce; wielkie łąki, kilka strumieni, baraki i szałasy, a tam prawdopodobnie znajdowało się mnóstwo rzadkich owadów, stanowiących nieoceniony skarb dla entomologa. To też kuzyn Benedykt wyszukał już bardzo ciekawe okazy, mające służyć za podstawę do dzieła o entomologii afrykańskiej.

Jankowi także nie wzbroniono chodzić po rozległej faktoryi, ale on sam nie chciał oddalać się od matki, i pani Weldon nie lubiła puszczać go od siebie z obawy jakiego nieszczęścia. Mały Janek często bardzo wspominał ojca, którego nie widział już tak dawno; pytał kiedy do niego powrócą, zapytując jednocześnie, gdzie jest Nany, przyjaciel jego Herkules, stary Tom i inni murzyni oraz Dingo, który także ich opuścił. A gdzie się obraca mój kochany Dick? powtarzał nieustannie. Za całą odpowiedź pani Weldon przyciskała do serca chłopczyka i główkę jego obsypywała pocałunkami. Biedna matka, ukrywała przed nim łzy swoje.

Obecnie wszyscy niewolnicy Alweza byli sprzedani, a w faktoryi pozostali tylko używani do posług. Składy zapełnione były różnemi tkaninami i kością słoniową; tkaniny miały być zamienione w prowincyach środkowych, a kość słoniowa wysłana na główne targowiska stałego lądu.

Tak więc w faktoryi nie wiele teraz znajdowało się osób. Pani Weldon z synkiem zajmowała oddzielny szałas, kuzyn Benedykt drugi; ze służbą Alweza żadnych nie mieli stosunków. Jadali razem, a pożywienie ich składało się z mięsa koziego lub baraniego, z jarzyn, manioku, sarga, owoców krajowych; było więc dostateczne i posilne. Do usług pani Weldon przeznaczona młodą niewolnicę, imieniem Halima, która po swojemu szczerą okazywała jej życzliwość.

Pani Weldon rzadko widywała Alweza, zajmującego najokazalszy domek w faktoryi a Negora, mieszkającego gdzieś poza jej granicami, nie widziała dotąd wcale, co ją dziwiło i niepokoiło zarazem.

Co on zamyśla, jakie są jego względem nas zamiary? zapytywała nieraz sama siebie i nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.

Tak upłynęło osiem dni, poprzedzających przybycie karawany, t. j. dwa dni przed pogrzebem i sześć dni następnych. Oprócz tylu cierpień panią Weldon dręczyła jeszcze myśl, jaka rozpacz ogarnia tam jej męża, że dotąd nie powróciła do niego z San Francisco.

Pan Weldon nie wiedział, że żonie jego przyszła nieszczęśliwa myśl popłynięcia na Pilgrimie, musiał więc wnosić, że wsiadła na pokład którego z okrętów stowarzyszenia. Statki te przybywały regularnie, ale na żadnym nie było ani pani Weldon z Jankiem, ani kuzyna Benedykta. Co więcej i Pilgrim dawno już powinienby stanąć w porcie, a tu żadnej nawet wiadomości o nim nie było i James Weldon musiał zaliczyć go do liczby okrętów, uważanych za zaginione bez wieści. Jakże strasznie musiał cierpieć, gdy od swoich korespondentów dowiedział się, że żona jego z synkiem znajdowała się na pokładzie Pilgrima. Co wtedy przedsięwziął, myślała, gdzie zwrócił poszukiwania? Najpewniej do wysp Oceanu Spokojnego i na wybrzeża amerykańskie, bo nie mogło mu nawet przyjść do głowy, że się mogą znajdować w Afryce.

Takie myśli niepokoiły panią Weldon, a sama cóż mogła uczynić, aby się ratować?

Uciekać było niepodobna, bo ja pilnie strzeżono, a gdyby nawet ucieczka mogła się udać, to trzebaby znów błąkać się po nieprzebytych lasach i przebyć dwieście mil drogi, aby się dostać do wybrzeży. Jednak i tego zamierzała próbować, jeśli nie zdarzy się inny środek odzyskania wolności.

W trzy dni po pogrzebie króla Kazonde, Negoro przybył do faktoryi i udał się wprost do szałasu, w którym umieszczoną była pani Weldon, zastał ją samą. Kuzyn Benedykt wyszedł na naukową wycieczkę, a mały Janek przechadzał się pod przewodnictwem Halimy.

Negoro otworzył drzwi i wszedł, nie pytając o pozwolenie.

– Pani Weldon, – rzekł, – Tom i jego towarzysze zostali sprzedani do Ouidżi.

– Niech Bóg czuwa nad nimi! – odrzekła, i łzy zrosiły jej oczy.

– Nany zmarła w drodze; Dick Sand nie żyje...

– Nany umarła! i Dick... o Boże! – zawołała, załamując dłonie.

– Tak, Dick Sand nie żyje, pani jesteś zupełnie sama w Kazonde, w mocy byłego kucharza z Pilgrima, i na nikogo liczyć nie możesz.

Negoro mówił prawdę. Stary Tom, syn jego Baty, Akteon i Austyn, właśnie w przeddzień wyszli z karawaną, nie mogąc pożegnać nawet pani Weldon, nie mając nawet tej pociechy, żeby mogli widzieć, czy żyje i gdzie się znajduje. Udali się w okolice jezior, w podróż setki mil daleką, jaką mało kto zdoła przebyć, a tembardziej z niej powrócić.

– Pand Weldon, – mówił dalej portugalczyk, – obecnie jestem kupcem, i oto co postanowiłem odnośnie do ciebie pani i do małego Janka.

Pani Weldon milczała.

– Ty, twój synek, a nawet ten niedołęga, uganiający się za robakami, przedstawiacie wartość handlową, którą postanowiłem zużytkować, to jest sprzedać was.

– Jesteśmy z rasy wolnej, odrzekła dumnie pani Weldon – i nikt nie ważyłby się nas kupić.

– Znajdzie się taki, i zapłaci mi co zechcę.

Pani Weldon smutnie pochyliła głowę; wiedziała, że w tym obmierzłym kraju wszystko jest możebne.

– Czy słyszałaś pani?

– I któż to jest ten człowiek, komu chciałbyś mnie sprzedać? – zapytała.

– Tym człowiekiem jest... James Weldon, mąż twój, pani, – odpowiedział portugalczyk.

– Mój mąż! – zawołała, nie mogąc uwierzyć temu, co słyszała.

– Tak, on, a nie kto inny, nie myślę bynajmniej oddać mu, ale dobrze sprzedać jego żonę i synka, a w dodatku i kuzyna ze wszystkimi jego robakami.

Pani Weldon zapytywała siebie, czy nie jest to jaki podstęp, ale spostrzegła, że mówi prawdę.

Zdawało się, że jeżeli chodzi o dobry zysk, można było mu zawierzyć; że nie opuści go nikczemnik, dla którego pieniądz był wszystkiem. A w tym wypadku mógł wyłudzić tak wiele.

– I kiedyż zamierzasz przywieść to do skutku? – zapytała.

– Jak najprędzej.

– Gdzie i jakim sposobem?

– Tu na miejscu. James Weldon przybędzie pewnie bez wahania do Kazonde, aby odzyskać żonę i syna?

– Ale któż zawiadomi go o tem?

– Ja sam się udam do San Francisco, aby się z nim widzieć, bo chcę sprzedać was nie tylko prędko ale i drogo... Myślę, że James Weldon nie pożałuje stu tysięcy dolarów...

– Zapewne, jeżeli będzie w możności zapłacić tak znaczną sumę, – odrzekła zimno pani Weldon.

– Tylko, że mąż mój, któremu powiesz pewnie, że jestem uwięziona w Afryce środkowej, nie uwierzy bez dowodów i na twoje tylko zapewnienie nie przybędzie do Kazonde.

– Przeciwnie, przybędzie niezwłocznie, – odparł Negoro, – jeśli oddam mu list Pani, w którym opiszesz mu smutne twoje położenie, a mnie przedstawisz jako wiernego sługę, któremu udało się zbiedz od dzikich...

– Nigdy nie napiszę takiego listu, – odrzekła zimno pani Weldon.

– Więc odmawiasz?

– Stanowczo – odpowiedziała.

Sama myśl, na jakie niebezpieczeństwa narażałby się mąż jej, przybywając do Kazonde, nikczemność portugalczyka, który mógłby się dopuścić zdrady i, wziąwszy żądany okup, zatrzymać znów i uwięzić jej męża oto powody, dla których pani Weldon w pierwszej chwili odmówiła stanowczo żądaniu Negora.

– Musisz pani napisać list taki.

– Nie napiszę... – odrzekła.

– Strzeż się pani, – krzyknął Negoro; – zastanów się, wszak nie sama tylko znajdujesz się w mojej mocy, jest tu i syn twój i potrafię...

Biednej matce zabrakło tchu w piersiach, chciała odpowiedzieć, ale głosu wydać nie mogła.

– Pani Weldon, powtarzam, zastanów się nad tem, com powiedział; daje ci tydzień czasu do namysłu, ale pamiętaj, że jeżeli po upływie ośmiu dni, nie dasz mi żądanego listu do Jamesa Weldon, gorzko tego pożałujesz.

I wyszedł, nie mówiąc już ani słowa, ale z twarzy jego można było wyczytać, iż nie cofnie się przed niczem, żeby panią Weldon zmusić do spełnienia swego żądania.