Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział X Piętnastoletni kapitan • Tom II
Rozdział XI

Waza ponczu dla króla Kazondy. • Juliusz Verne
Rozdział XII
Rozdział X Piętnastoletni kapitan
Tom II
Rozdział XI

Waza ponczu dla króla Kazondy.
Juliusz Verne
Rozdział XII
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


O czwartej po południu odgłos bębnów, cymbałów i innych instrumentów afrykańskich odezwał się nagle przy końcu głównej ulicy. Był to znak, że król Kazondy, Lounga, przybywał zaszczycić swa obecnością wielkie targowisko. Towarzyszył mu liczny orszak urzędników, żołnierzy i niewolników. Alwez i inni handlarze przybyli na spotkanie, przesadzając się w oddawanych mu hołdach i pokłonach, których domagał się surowo ten ukoronowany pijak.

Niesiony w starym palankinie, Lounga kazał zatrzymać się na środku placu i wysiadł z pomocą kilku dworaków.

Nie był to człowiek stary, mógł liczyć lat około pięćdziesięciu, ale wyglądał na osiemdziesięcioletniego starca. Podobny był do małpy, na głowie miał rodzaj potrójnej korony, ozdobionej pomalowanemi na czerwono pazurami lamparta i kępami białawej sierci. Od pasa spadały mu dwie skórzane spódnice, jedna dłuższa, druga krótsza, haftowane paciorkami, dochodzące do kolan. Piersi miał potatuowane w różne wzory, co miało dowodzić starożytności rodu królewskiego, ginącego w pomroce wieków. Na nogach, ponad kostką i na rękach miał pełno miedzianych bransolet, na nogach żółte buty, bardzo dawno temu podarowane przez Alweza. W lewem ręku trzymał laskę z posrebrzaną gałką, w prawej rodzaj wachlarza z piór do opędzenia much, z rękojeścią, nasadzoną perłami. Dworzanin unosił nad jego głową jakiś stary parasol, opatrzony najśmieszniejszemi ozdobami; sam zaś król miał jeszcze na oczach okulary, a na szyi zawieszoną lupę, nad której stratą tak ubolewał kuzyn Benedykt, a zabraną ona została z kieszeni Batego. Otóż wierny obraz powierzchowności królewsko-murzyńskiej mości, przed którą drżał każdy żyjący w promieniu sto milowej przestrzeni.

Już z tego tytułu, że zasiadał na tronie, Lounga kazał wierzyć wszystkim, że jest boskiego pochodzenia, a niechby tylko który z poddanych ważył się powątpiewać o tem, wysłałby go niebawem na tamten świat, aby się o tem przekonał. Mówił, że jako potomek bogów, nie podlega żadnym ludzkim potrzebom.

Jadł wprawdzie, ale dlatego tylko, że mu się tak podobało; pił, bo mu to sprawiało przyjemność. Pić więcej od niego było formalnem niepodobieństwem; choć ministrowie, dworzanie i urzędnicy jego byli wielkimi pijakami.

Moini Lounga wlewał w siebie, jak w otchłań spirytus, piwo i mocny bardzo napój, zwany »pombe«, których dostarczał mu Alwez. Żona jego Moini, zwana królową, miała lat czterdzieści, była to istna czarownica; pochodziła z królewskiego rodu, jak i wiele jej towarzyszek. Miała na sobie jaskrawy tartan, spódnicę z traw, ozdobioną paciorkami, tyle naszyjników, ile zmieścić się mogło, a włosy nastroszone w kilka pięter, tak wysoko, że końca dojrzeć było trudno; słowem wyglądała jak poczwara.

Inne kobiety, będące kuzynkami lub siostrami króla, kosztownie wystrojone, i nie tak straszne, szły za swym władcą; gotowe za najlżejszem skinieniem spełnić swój obowiązek zamienienia się w żyjące sprzęty. Jeżeli król chce usiąść, dwie z tych nieszczęśliwych istot pochylają się na rękach i na nogach, wystawiając grzbiety, i król siada na nich, opierając nogi na innych, leżących na ziemi. Ciała ich służą mu za podnóżek.

Za nim szli urzędnicy, kapitanowie i czarownicy. Wszyscy ci dzicy chwiali się na nogach, zarówno jak ich monarcha, i tem zwracali uwagę, że każdemu brakło jakiejś części ciała, jednemu ucha, drugiemu oka, innym nosa, ręki lub nogi; nie było ani jednego, coby nie był pokaleczony. Powodem tego było, że w Kazonde istniały tylko dwa rodzaje kary, stosowane według fantazyi monarchy: śmierć lub skaleczenie. Za najsroższą karę uważa się oderzniecie uszu, ponieważ dotknięty nią nie może nosić kolców i obręczy.

Jako jedyną broń zaczepną i odporną, żołnierze mieli łuki ozdobione frendzlą, ostro zakończone noże, szerokie i długie włócznie, oraz tarcze z palmowego drzewa, przyozdobione arabeskami.

Zamykali orszak nadworni czarownicy i muzykanci.

Czarownicy są to miejscowi lekarze. Dzicy ci wierzą niezachwianie w czary, zaklęcia, uroki, w cudowną moc figurek glinianych, kropkowanych biało i czerwono, a przedstawiających rozmaite fantastyczne zwierzęta lub postacie kobiet albo mężczyzn wyciosanych z drzewa.

Muzykanci, tak mężczyźni jak kobiety, poruszali różnemi trajkotami; bili hałaśliwie w bębny, lub laseczkami zakończonemi kauczukowemi kulami, uderzali w rodzaj tamburynu; co wszystko razem tworzyło piekielny hałas, jaki tylko afrykańskie uszy znieść mogą.

Po za tym licznym orszakiem, powiewały jakieś niby sztandary i chorągwie, a na końcu niesiono na wysokich pikach oznaki wodzów pokonanych przez Moini Lounga.

Gdy król wysiadł z palankinu, ze wszech stron odezwały się głośne okrzyki. Żołnierze karawany dali ognia, ale strzały te nie zgłuszyły dzikich wrzasków. Hawildarowie, wysmarowawszy sobie czarne twarze proszkiem cynobru, jaki każdy miał w worku, popadali na ziemie. Alwez wystąpił naprzód, ofiarował królowi zapas świeżego tytoniu, tego uspokajającego ziela, jak go nazywają krajowcy; to pewna, że Moini Lounga bardzo potrzebował uspokojenia, bo nie wiedzieć dlaczego był w strasznie złym humorze.

Jednocześnie z Alwezem, zbliżyli się złożyć hołd królowi, Coimbra, Ibn Hamis, i inni handlarze niewolnikami. Arabowie i metysi klaskali w dłonie i aż do ziemi pochylali czoła; niektórzy smarowali się błotem i padali na twarze przed tym potwornym monarchą.

Moini Lounga nie spojrzał prawie na służalcze tłumy i szedł rozkraczając nogi, jak gdyby grunt chwiał i poruszał się pod nim. Toczył się tak około wystawionych na sprzedaż niewolników i handlarze obawiali się, aby nie przywłaszczył sobie ich towaru, niewolnicy zaś drżeli z przerażenia na samą myśl popadnięcia w moc tego dzikiego zwierzęcia.

Negoro nie odstępował Alweza i w jego towarzystwie bił pokłony królowi. Obaj mówili krajowym językiem; a Moini Lounga zaledwie od czasu do czasu bąknął jakieś słówko, i to tylko, aby nakazać przyjacielowi swemu Alwezowi dostarczenia nowego zapasu wódki, bo dawny już się wyczerpał.

– Witaj nam królu Lounga na targowisku Kazonde! – mówił handlarz.

– Pić! – odpowiedział monarcha.

– Król nasz będzie miał udział w zyskach, otrzymanych na targowisku, – dodał Alwez.

– Pić! – powtórzył Moini Lounga.

– Przyjaciel mój Negoro nie posiada się z radości, że po tak długiej nieobecności ujrzał znów wielkiego króla Kazonde.

– Pić! – krzyczał pijak po raz trzeci.

– Dobrze, każę dać miodu, – odrzekł Alwez.

– Nie!... nie!... krzyczał król, spirytusu chcę od przyjaciela mego Alweza, a za każdą kroplę tego palącego płynu, dam mu...

– Na własność jednego białego! – zawołał Negoro, skinąwszy porozumiewające na Alweza.

– Dobrze, dobrze, daruję ci białego, – wrzeszczał Moini Lounga.

– Biały ten zabił agenta Alweza, – rzekł Negoro.

– Posłać go królowi Massongo, w wyższym Zairze, a tam zjedzą go żywcem.

W samej rzeczy, ów Massongo był królem plemienia ludożerców, a nie ulega wątpliwości, że w niektórych prowincyach Afryki, ludożerstwo dotąd jeszcze jawnie się praktykuje i jest szczególniej rozpowszechnione między plemionami, zamieszkującemi wnętrze Afryki.

– Dobrze, – odrzekł handlarz niewolników; – dam za to wody ognistej tak palącej jak ogień. Zapalę ją płomieniem.

Pijak pochwycił rękę swego przyjaciela Alweza, nie posiadał się z radości. Podzielały ją jego żony i dworzanie. Moini Lounga nigdy jeszcze nie widział palącej się okowity, i zapewnie wyobrażał sobie, że buchającą płomieniem pić będzie.

Bez zmroku zapadł wieczór, po którym natychmiast prawie noc nastąpić miała, a była to bardzo właściwa pora do przyrządzenia ponczu.

Przyniesiono wielkie naczynia miedziane, obejmujące najmniej dwieście kwart, postawiono je na środku rozległego placu, i wlano w nie oczyszczony alkohol, dodając jeszcze cynamonu, pieprzu tureckiego i różnych innych ostrych przypraw.

Wszyscy obecni otoczyli króla, który chwiejnym krokiem zbliżył się do kadzi. Zdawało się, że ta wywiera na niego jakąś przyciągającą siłę i, że lada chwila rzuci się w jej wnętrze.

Alwez powstrzymał go i podał przytwierdzone do haka palące się łuczywo.

– Ognia! – krzyknął.

– Ognia! – powtórzył Moini Lounga, dotykając do alkoholu zapalone łuczywo.

W jednej chwili na powierzchni płynu pojawiły się niebieskawe płomienie. Dworzanie rzucili się w szalone skoki. Lounga patrzał w płomień i uśmiechał się, Alwez mieszał w kadzi wielką żelazną warząchwią, a płyn rzucał ciągle sine odblaski na tę rozszalałą zgraję. Lounga nie mógł dłużej wytrzymać, zbliżył się do kadzi, wyrwał handlarzowi warząchew, zanurzył w płynie, i zaczerpnąwszy nią palącego się ponczu, podniósł do ust. Nagle wydał okrzyk straszliwy i padł na ziemię, cały okryty płomieniem; zapalił się jak kufa. Zobaczywszy to, dzicy nagle przestali tańczyć.

Minister rzucił się ku swemu monarsze, chcąc zagasić ogień, ale że był równie jak on nasycony alkoholem, zaraz zaczął płonąć.

Alwez i Negoro nie wiedzieli co robić. Dwór cały rozpierzchł się, Coimbra uciekł najpierwszy, czując, że i jego ten sam los spotkać może.

Król i minister tarzali się po ziemi w najokropniejszych męczarniach.

W ciałach tak przesyconych alkoholem, spłonienie wytwarza lekki niebieskawy płomień, którego woda nie gasi, i jeżeli alkohol przeniknął wszystkie tkanki, niema sposobu powstrzymania jego gorzenia, gdy raz zacznie się palić.

Po upływie kilku chwil Moini Lounga i jego minister już nie żyli.