Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział VI Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział VII

Przygotowania. • Juliusz Verne
Rozdział VIII
Rozdział VI Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział VII

Przygotowania.
Juliusz Verne
Rozdział VIII
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Łatwo zrozumieć, że widok tak olbrzymiego wieloryba, pływającego wśród tych fal czerwonawych, mógł wzbudzić w marynarzach osady gorącą chęć niepominięcia sposobności uzupełnienia ładunku.

Pani Weldon spytała kapitana, czy jemu i osadzie nie grozi niebezpieczeństwo, jeżeli w podobnych warunkach zajmą się połowem wieloryba.

– Nic nam nie zagraża – odpowiedział kapitan – ileż to razy z jedną łodzią puszczałem się na połów i wyprawa zawsze uwieńczona była pomyślnym rezultatem. Mogę panią zapewnić, iż nam, ani też pozostałym na statku nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Pani Weldon uspokojona, nie oponowała więcej. Kapitan Hull wydał bezzwłocznie rozkazy, dotyczące zamierzonej wyprawy. Wiedział z doświadczenia, iż pościg za wielorybem nastręcza niemałe trudności i chciał im w miarę możności zapobiedz.

Połów już przez to samo był daleko trudniejszym, iż osada Pilgrima miała wypłynąć na jednej tylko łodzi, chociaż statek posiadał wielką szalupę i trzy łodzie, jakich używa się zwykle na podobne wyprawy. Na Pilgrimie wszelako nie było dostatecznej liczby majtków, i trzeba było poprzestać na pięciu obecnych, gdyż manewrowanie łodzią przy połowie wielorybów wymaga bardzo wytrawnych i biegłych marynarzy. Jedno niewłaściwe poruszenie wiosłem, może łódź przyprawić o zgubę.

Kapitan Hull musiał więc zabrać wszystkich majtków dla obsadzenia łodzi, a zwierzchnictwo nad statkiem powierzyć Dickowi.

– Dicku – rzekł – pozostawiam cię na statku i powierzam ci dowództwo podczas mojej nieobecności, która, jak się spodziewam, nie długo potrwa.

– Dobrze, kapitanie – odrzekł nowicyusz.

Dick miał niemałą ochotę wziąć udział w łowach, ale zrozumiał, że tam silne ramię któregokolwiek z majtków więcej usług oddać może, a na statku znów nikt prócz niego nie może zastąpić kapitana.

Cała osada Pilgrima, to jest czterech majtków i sternik Howick mieli wsiąść do łodzi; majtkowie chwycili za wiosła, sternik ulokował się przy rudlu, kapitan zaś miał trzymać harpun, użyć go we właściwym czasie i czuwać nad rozwijaniem się długiej liny, przytwierdzonej do końca haka i dobić potwora włócznią, gdy znów wypłynie na powierzchnię oceanu.

Niekiedy do takich łowów używają broni palnej; za pomocą małej armatki, wyłącznie w tym celu urządzonej i ustawionej na pokładzie okrętu lub z przodu łodzi, zarzucają hak pociągający za sobą przytwierdzoną do końca jego linę lub naboje wybuchające.

Pilgrimnie posiadał podobnego przyrządu; jest on bardzo kosztowny i trudny do manewrowania, a majtkowie, zajmujący się połowem wielorybów, zazwyczaj ludzie nie zbyt postępowi, wolą posługiwać się dawnemi narzędziami, to jest hakiem i włócznią, któremi bardzo zręcznie władać umieją.

Kapitan Hull miał zatem użyć zwykłej broni do pochwycenia wieloryba, który znajdował się o pięć mil morskich od jego statku. Zdawało się, iż pogoda sprzyjać będzie wyprawie; morze było spokojne, nadające się do manewrowania łodzią, a wiatr tak ucichł, iż Pilgrim prawie nie oddali się ze swego stanowiska, podczas, gdy osada będzie zajęta połowem.

Spuszczono łódź na morze i czterech majtków zajęło w niej miejsce. Howick spuścił zaraz dwa wielkie harpuny i dwie długie ostro zakończone włócznie, oraz pięć kłębów mocnych lin, mających po sześćset stóp długości. Liny takie nie mogą być krótsze, gdyż zdarza się czasami, iż ścigany potwór głębiej jeszcze zanurza się w morzu. Wszystkie te przyrządy umieszczone zostały na przedzie łodzi, a sternik i majtkowie czekali już tylko na rozkaz odwiązania liny przytrzymującej łódź. Z przodu łodzi pozostawiono miejsce dla kapitana.

Przed opuszczeniem Pilgrima osada jego tak rozłożyła żagle, aby połowa ich działania popychała statek naprzód, a druga go cofała. W ten sposób statek nie oddalał się z miejsca. W chwili odpłynięcia kapitan rozejrzał się jeszcze po statku, aby się przekonać, czy wszystko jest w należytym porządku. Skończywszy przegląd, który wypadł korzystnie, rzekł do nowicyusza:

– Dicku, zostawiam cię na mojem miejscu, czuwaj troskliwie nad statkiem. Jeśli przypadkiem, co zdaje mi się nie nastąpi, oddalilibyśmy się zanadto, ścigając wieloryba, wskutek czego trzebaby podpłynąć dalej, Tom i jego towarzysze przyjdą ci w pomoc, musiałbyś tylko dobrze ich objaśnić, co i jak mają robić, a jestem pewny, iż będą posłuszni.

– O! tak, panie kapitanie, pan Dick może śmiało liczyć na nas – zawołał stary Tom.

– Rozkazuj pan, a wypełnimy wszystko, takbyśmy pragnęli przydać się na co – rzekł Baty.

– Co mam robić? – zapytał Herkules, zawijając rękawy swojego odzienia.

– Teraz nic jeszcze – odrzekł Dick z uśmiechem.

– Dicku – mówił kapitan – pogoda piękna, wiatr zupełnie ustał i zdaje się, iż się tak prędko nie podniesie; głównie zaś pamiętaj o tem, aby w żadnym razie nie spuszczać łodzi na morze i nie opuszczać statku. A gdyby się okazała potrzeba podpłynięcia ku nam, dam ci znać o tem przez podniesienie bandery.

– Bądź spokojny, kapitanie, nie spuszczę z oka waszej łodzi – odpowiedział Dick.

– Dobrze, chłopcze, odwagi i zimnej krwi, zostajesz drugim dowódzcą statku, umiejże godnie odpowiedzieć stopniowi, jakiego nie piastował dotąd nikt w twoim wieku.

Dick nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i zarumienił, a kapitan zrozumiał ten uśmiech i rumieniec na twarzy młodzieńca.

– Zuch chłopak! – zawołał – niezarozumiały i odważny.

Pomimo, iż żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się grozić statkowi, kapitan jednak oddalał się z żalem, choć tylko na kilka godzin. Wielkie wszakże zamiłowanie w połowie wielorybów, a nadewszystko chęć uzupełnienia ładunku nakłaniały go do korzystania z nadarzonej sposobności. Przytem morze było tak spokojne, tak sprzyjające dla wyprawy, iż ani on, ani też osada nie mogli oprzeć się pokusie.

Kapitan zwrócił się ku drabince.

– Życzę powodzenia! – rzekła do niego pani Weldon.

– Dziękuje pani!

– Tylko proszę, nie dokuczajcie zbytno biednemu wielorybowi – wołał Janek.

– Nie bój się, chłopcze – rzekł, śmiejąc się kapitan.

– Chwytajcie go powoli i delikatnie, panie kapitanie – wołał dalej chłopczyk.

– Dobrze, dobrze, Janku… włożymy rękawiczki – odpowiedział kapitan.

– Zdarza się czasami – rzekł kuzyn Benedykt – iż na grzbiecie tych ssących potworów można znaleźć jakie rzadkie i ciekawe owady.

– Czy tak? – zapytał, śmiejąc się kapitan – więc panie Benedykcie, będziesz miał zupełne prawo »studyować entomologicznie« grzbiet naszego wieloryba, gdy go umieścimy na pokładzie Pilgrima i… – zwracając się do Toma, rzekł:

– Liczę na ciebie, Tomie, i na twoich towarzyszy, że gdy złowimy wieloryba, dopomożecie nam rozebrać go i obedrzeć ze skóry.

– Jesteśmy na twoje rozkazy, kapitanie – odrzekł stary murzyn.

– Dicku, poczciwcy ci dopomogą przygotować próżne beczki, niechaj podczas naszej nieobecności ustawią je na pomoście, w ten sposób za powrotem naszym robota pójdzie prędzej.

– Dobrze, panie kapitanie!

Dodać tu musimy, iż w razie złowienia wieloryba przyciągają go do statku, mocno przywiązują do tylnego boku, a wówczas majtkowie w butach z ostrymi sztyftami stoją na jego grzbiecie i krają w równe pasy, poczynając od głowy do ogona. Pasy te dzielą się następnie na kawałki i ładują w beczki ustawione na dnie statku.

Zwykle, po skończonym połowie, statki manewrują w ten sposób, aby jak najprędzej przybić do lądu celem ukończenia rozpoczętej pracy. Osada wysiada na ląd i zajmuje się wówczas wytopieniem tłuszczu, który pod działaniem ciepła wydziela tran, zbawienny środek leczniczy w wielu chorobach. W obecnych wszakże warunkach kapitan Hull nie mógł myśleć o płynięciu w odwrotnym kierunku dla dokonania tej czynności i dopiero w Valparaiso zamierzał wytopić tłuszcz.

Nareszcie nadeszła chwila wyruszenia do miejsca, wskazującego obecność wieloryba przez kłęby pary i tryskające strumienie wody. Wieloryb pływał wciąż wśród olbrzymiej masy czerwonych skorupiaków, otwierał co chwila swą szeroką paszczę i pochłaniał tysiące tych żyjątek.

Kapitan zbiegł szybko po drabinie okrętowej i stanął na przedzie łodzi, a pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt, Dick, stary Tom i jego towarzysze po raz ostatni życzyli mu powodzenia. Nawet Dingo wsparł się na łapach i wychylił łeb poza otoczenie statku, jakby chciał pożegnać oddalającą się osadę. Wszyscy pozostali przeszli potem na przód okrętu, aby obserwować każdy szczegół tej zajmującej wyprawy. Łódź popychana silnie czterema wiosłami szybko oddalała się od Pilgrima.

– Jednem okiem patrz ciągle na statek – wołał jeszcze kapitan – a drugiego nie spuszczaj z naszej łodzi, pamiętaj o tem Dicku!

– Zastosuję się do rozkazu, kapitanie – rzekł Dick i stanął przy rudle.

Lekka łódź niebawem oddaliła się, kapitan stał na przedzie, a Dingo wsparty łapami o parapet zawył żałośnie.

Wycie to przeraziło panią Weldon.

– Dingo! – zawołała – Dingo! tak żegnasz przyjaciół? No, szczeknij, ale głośno i radośnie.

Pies jednak nie usłuchał rozkazu, smutnie zwiesił łeb, zbliżył się powoli do pani Weldon i zaczął lizać jej ręce.

– Nie porusza ogonem… – rzekł półgłosem Tom – zły to znak! zły!

W tej samej chwili Dingo wyprostował się i zawył gniewnie. Pani Weldon odwróciła się i ujrzała na przodzie okrętu Negora, który opuścił kuchnię, chcąc się zapewne przypatrzyć oddalającej się łodzi.

Dingo rzucił się ku niemu z wściekłością. Negoro pochwycił drąg do podnoszenia ciężarów i stanął w pozycyi obronnej. Pies chciał chwycić go za gardło.

– Leżeć Dingo, leżeć! – wołał Dick, biegnąc ku niemu.

Pani Weldon starała się również uspokoić psa; Dingo usłuchał niechętnie i skowycząc poszedł za Dickiem.

Negoro, nie wyrzekłszy słowa, zbladł mocno, po chwili rzucił drąg i wrócił do swej izdebki.

– Herkulesie – rzekł Dick – czuwaj nad tym człowiekiem.

– Słucham – odrzekł i zacisnął swoje olbrzymie pieści.

Pani Weldon i Dick zwrócili teraz całą uwagę na łódź szybko oddalającą się, która już tylko jak czarny punkcik widniała na morzu.