Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Otrzymawszy od kasyerki resztą z pięcio-frankówki, Jerzy Duroy wyszedł z restauracyi.
Trzymając się doskonale, jako były podoficer, przytem pięknie zbudowany, wyginał swą zgrabną postać, po wojskowemu podkręcał wąsa, obrzucając spóźnionych gości spojrzeniem szybkiem — owem spojrzeniem pięknego chłopca, zdającem się zarzucać sieci.
Kobiety skierowały głowy w jego stronę; a były tam trzy robotnice, jakaś nauczycielka muzyki, wieku średniego, źle uczesana, zaniedbana, w kapeluszu stale okurzonym i w sukni włożonej krzywo; wreszcie dwie mieszczki ze swymi mężami, przyzwyczajone do tej garkuchni à prix fixe.
Znalazłszy się na ulicy, przystanął na chwilę, zadając sobie pytanie, coby tu począć. Dopiero 25-go czerwca, a jemu pozostawało w kieszeni zaledwie trzy franki czterdzieści centymów do końca miesiąca. Przedstawiało to mniej więcej dwa obiady bez śniadań, lub odwrotnie: dwa śniadania bez obiadów. Obliczył, że śniadania kosztowałyby po dwadzieścia dwa sous, gdy za obiady musiałby płacić po trzydzieści; poprzestając zatem na śniadaniach, zaoszczędzi jeszcze franka i dwadzieścia centymów na dwie kolacye, składające się z chleba i kiełbasek, oraz dwóch kufelków bocku na bulwarach. Stanowiło to jego wielki wydatek, a zarazem wielką przyjemność wieczorną; skierował się przeto ku ulicy Notre Dame de Lorette.
Szedł dziarsko, jak wówczas, gdy nosił jeszcze mundur huzarski, z piersią naprzód podaną, rozstawiając nieco nogi, jakby dopiero co zsiadł był z konia; brutalnie przeciskał się przez tłok ludzi, torując sobie drogę łokciami. Kapelusz wysoki, dość zniszczony, nasunął był na ucho i szedł przed siebie, obcasami uderzając energicznie o bruk. Miał minę, zdającą się wyzywać kogoś: przechodniów, domy, miasto całe — minę przystojnego żołnierza, nagle zepchniętego w stan cywilny.
Pomimo garnituru, kupionego w całości za sześćdziesiąt franków, miał w sobie pewną, trochę co prawda, krzykliwą elegancyę. Wysoki, dobrze zbudowany, blondyn z odcieniem lekko rudawym, z podkręconym wąsem, o oczach błękitnych, przeźroczych, z bardzo małą źrenicą i włosach kędzierzawych, przedzielonych w pośrodku głowy, wyglądał na zawadyakę z popularnego romansu.
Był to jeden z tych wieczorów letnich, gdy w Paryżu czuć niejako brak powietrza. Miasto, gorące jak łaźnia, zdawało się pocić w tę duszną noc. Kanały swemi granitowemi paszczami wyziewały odory zatrute, a kuchnie, mieszczące się w suterenach, przez niskie okna wyrzucały na ulicę miazmaty pomyj i starych sosów.
Odźwierni, z zakasanymi po łokcie rękawami, okrakiem siedząc na krzesłach, palili w bramach fajki, a przechodnie szli krokiem znużonym, z gołemi głowami, kapelusze trzymając w ręku.
Doszedłszy do bulwarów, Jerzy Duroy przystanął, jeszcze niezdecydowany. Miał ochotę pójść ku Polom Elizejskim i Laskowi Bulońskiemu, by wśród drzew zaczerpnąć trochę świeżego powietrza; równocześnie jednak nęciło go pragnienie jakiejś przygody miłosnej.
Jak ona się nadarzy? Tego nie wiedział, lecz oczekiwał jej od trzech miesięcy, co dnia, co wieczora. Nieraz, dzięki swej pięknej powierzchowności, pochwycił tu i ówdzie trochę miłości, spodziewał się jednak ciągle czegoś lepszego.
Z pustą kieszenią i gorącą krwią, zapalał się do dziewek, szepczących po rogach ulic: „Pójdziesz ze mną, piękny chłopcze?“ Nie śmiał jednak posłuchać wezwań, nie mając czem płacić; przytem wyczekiwał czegoś innego, pocałunków innych, mniej pospolitych.
Lubił jednak te miejsca, rojne od dziewcząt publicznych, lubił ich bale, kawiarnie, ulice; lubił się o nie ocierać, rozmawiać, tykać je, wdychać ich perfumy ostre, czuć się w ich pobliżu. Ostatecznie były to kobiety, kobiety-kochanki. Nie miał dla nich bynajmniej tej pogardy, cechującej ojców rodzin.
Zwrócił się ku placowi Magdaleny i płynął z falą ludzi, upadających od znużenia. Wielkie kawiarnie, pełne ludzi, wylewające się na trotuary, oświetlone były à giorno. Goście usadowili się przy stoliczkach okrągłych lub czterokątnych, zastawionych kieliszkami z likierem czerwonym, żółtym, zielonym, ciemnym, wszystkich odcieni; wewnątrz zaś karafek migotały kawały lodu, ochładzając przeźroczystą wodę.
Duroy zwolnił kroku, a pragnienie wysuszało mu gardło.
Pragnienie palące, pragnienie dusznego wieczoru letniego — i myślał o rozkoszy połykania zimnego napoju. Gdyby jednak wypił teraz tylko dwa kufelki, żegnaj wieczerzo jutrzejsza! a znał on dobrze ciężkie chwile kończącego się miesiąca.
Powiedział sobie: Trzeba zaczekać dziesięć godzin, a napiję się w Amerykańskiej. Chociaż pić mi się chce wściekle! I patrzył na tych wszystkich ludzi, siedzących przy stolikach i piejących, n a wszystkich tych ludzi, mogących każdej chwili zaspokoić swe życzenia. Poszedł dalej, zawistnem spojrzeniem obrzucając gości, jezdnym rzutem oka sądząc podług miny, podług ubrania, ile każdy z tych pijących może mieć przy sobie pieniędzy. I gniew nim miotał na tych ludzi, siedzących wygodnie i spokojnych. Przetrząsnąwszy ich kieszenie, możnaby w nich znaleść monetę srebrną i złotą. Biorąc przeciętnie, każdy z nich musi mieć co najmniej dwa luidory; w kawiarni jest ich ze stu; sto razy po dwa luidory będzie razem cztery tysiące franków! Kołysząc się na obydwie strony z wdziękiem dandysa, mruknął do siebie: świnie! Gdyby tak jednego z nich przychwycił w rogu ciemnej ulicy, dalibóg, bez wahania ukręciłby mu głowę, jak to zwykł czynić nieraz z drobiem wieśniaków podczas wielkich marszów wojskowych. Przyszły mu na myśl dwa lata, spędzone w Afryce, gdzie obdzierał Arabów w ich leżach południowych. I uśmiech złośliwy a zarazem wesoły przemknął mu po ustach, na wspomnienie pewnej eskapady, którą życiem przypłacili trzej Arabowie ze szczepu Ouled-Alane, a jemu i jego towarzyszom przyniosła dwadzieścia kur, dwa barany i sporo pieniędzy, przytem śmiechu na całe pół roku.
Tu, w Paryżu, to całkiem co innego. Nie wolno, jak tam, łupić ładnie, z szablą przy boku i rewolwerem w ręku, zdała od władzy cywilnej, na wolności. W sercu czuł jednak instynkty podoficera, puszczonego w kraje zawojowane! Dalibóg, żałował tych dwóch lat, spędzonych na pustyni. Jaka szkoda, że tam nie pozostał. Ale cóż! Myślał, że za powrotem do Paryża będzie mu lepiej! A oto! Toż mu lepiej!
I zaczął mlaskać językiem, jakby dla przekonania się o suchości podniebienia.
Tłum zmęczony i ociężały, przesuwał się koło niego.
— Bydlęta! — myślał. — Wszyscy ci durnie mają jednak grosze w kieszeniach.
Rozpychał przechodniów łokciami i pogwizdywał wesołe piosenki. Potrącani mężczyźni odwracali się, mrucząc; kobiety dodawały:
— A to dopiero bydlę!
Doszedł do Vaudevilu i zatrzymał się przed kawiarnią amerykańską, zapytując sam siebie, czyby przecież nie wejść na kufelek; tak straszne czuł pragnienie. Przed powzięciem ostatecznej decyzyi zaczął dopatrywać godziny na oświetlonym wewnątrz gmachu zegarze. Było kwadrans na dziesiątą. Znał się doskonale, wiedział, że skoro ujrzy przed sobą kufelek, napełniony pieniącem się piwem, połknie go natychmiast. A potem co? Co do godziny jedenastej? Poszedł dalej.
— Pójdą aż do placu Magdaleny — pomyślał — i wrócą tu pomaleńku.
Wchodził już na plac Opery, gdy natknął się na jakiegoś otyłego młodego człowieka, którego twarz nie była mu obcą. Zaczął iść za nim, szukając w pamięci i mrucząc pod nosem:
— Gdzie, u dyabła, mogłem go widzieć!
Szedł tak przez kilka minut, nie mogąc sobie przypomnieć, aż nagle, przez dziwny fenomen pamięci, tenże sam człowiek, za którym podążał, pojawił mu się jako młodszy, szczuplejszy, w mundurze huzarskim. Zawołał głośno:
— Oczywiście! Forestier! — Szybszym krokiem ruszył za nim, a dopędziwszy, uderzył go po ramieniu. Zaczepiony obejrzał się, spojrzał i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
Duroy zaczął się śmiać.
— Nie poznajesz mnie? — spytał.
— Nie.
— Jerzy Duroy, z szóstego pułku huzarów.
Forestier wyciągnął ku niemu obie dłonie.
— Ach! mój stary, jakże się miewasz?
— Doskonale, a ty?
— Och! ja nie bardzo, wyobraź sobie, mam jedno płuco całkiem zniszczone, kaszlą co chwila, a to dzięki bronchitowi, którego nabawiłem się w Bougival, przed czterema laty, to znaczy, zaraz po powrocie do Paryża.
— Ależ! doskonale wyglądasz!
Forestier ujął pod ramię dawnego towarzysza i począł mu opowiadać o swej chorobie, poradach lekarskich, sposobach leczenia, nieprzyjemnych kuracyach, jakie mu przepisują i których wykonywać nie może przy swym trybie życia. Zimę każą mu spędzać na południu; ale czyi on może? Jest żonatym i dziennikarzem, na pięknem zresztą stanowisku.
— Kieruję działem politycznym w La Vie Parisienne. Piszę o Senacie do Salut, a od czasu do czasu daję kroniki literackie do Planète. Ot, widzisz. Utarłem sobie drogę.
Duroy przypatrywał mu się z podziwem. Dawny jego towarzysz zupełnie się zmienił i dojrzał. Miał teraz inne ruchy, inną postawę, ubranie nosił eleganckie, był pewnym siebie, a zaokrąglony brzuszek świadczył, że jada doskonałe obiady. Dawniej był szczupłym, wątłym, roztargnionym, burdą, szukającym awantur, a zawsze czynnym. Trzy lata, przepędzone w Paryżu, przemieniły go w człowieka otyłego, poważnego, z kilku srebrnymi włosami na skroniach, mimo, że nie miał więcej nad dwadzieścia siedm lat.
Forestier spytał:
— Dokąd idziesz?
— Nigdzie — odparł Duroy — ot, tak spaceruję przed powrotem do domu.
— To możebyś mi towarzyszył do redakcyi Vie Française? Muszą poprawić artykuł na jutro. A potem poszlibyśmy razem na piwo?
— Chętnie.
I poszli razem, trzymając się pod ręce, z tą poufałością, jaka cechuje dawnych kolegów szkolnych lub pułkowych.
— Co ty robisz w Paryżu? — pytał Forestier.
Duroy wzruszył ramionami.
— Umieram z głodu, mówiąc krótko. Wysłużywszy, chciałem tu wrócić... by zrobić majątek, a raczej, by żyć w Paryżu; tymczasem, ot patrz, od sześciu miesięcy siedzą w biurze kolei północnej i mam za to tysiąc pięćset franków rocznie, ani grosza więcej.
— To straszna nędza — mruknął Forestier.
— Oczywiście, ale cóż chcesz? — ciągnął Duroy. — Jakże sobie mam poradzić? Jestem sam, nie znam nikogo, nikt mnie nie może zaprotegować. Brak mi, nie ochoty, ale środków.
Towarzysz jego, z miną człowieka praktycznego, zmierzył go od stóp do głowy i, jakby oceniając jakiś przedmiot, przemówił tonem przekonania:
— Widzisz, mój mały, tutaj wszystko zależy od odwagi. Człowiek, cokolwiek choćby sprytny, łatwiej zostaje ministrem niż naczelnikiem biura. Trzeba się umieć narzucić, a nie prosić! Ale czemu, u licha, nie mogłeś znaleźć lepszego miejsca niż na kolei północnej?
— Szukałem wszędzie, ale nie mogłem nic znaleźć — odpowiedział Duroy. — Teraz jednakże mam coś na widoku. Ofiarowują mi miejsce masztalerza w ujeżdżalni p. Merin. Tam będę miał co najmniej trzy tysiące franków rocznie.
— Nie róbże tego głupstwa! — zawołał Forestier, przystając. — Gdybyś miał nawet dostać dziesięć tysięcy franków. Zamkniesz sobie karyerę raz na zawsze. W biurze jesteś przynajmniej ukryty; nikt cię nie zna, możesz się wydostać, jeżeli masz siłę, by sobie torować drogę. Ale raz zostawszy masztalerzem, zamknąłbyś sobie drogę bezpowrotnie. To zupełnie tak, jak gdybyś posługiwał w hotelu, gdzie uczęszcza cały Paryż. Gdy zaczniesz dawać lekcye konnej jazdy ludziom z towarzystwa lub ich synom, nie zechcą cię już nigdy uważać za swego równego.
Umilkł na chwilę, poczem spytał:
— Czy masz egzamin?
— Nie, padłem dwa razy.
— To nic! Jeśliś tylko skończył kurs, mniejsza o resztę. Ale jak mówią o Cyceronie lub Tyberyuszu, to przecież wiesz mniej więcej o co chodzi?
— No tak, mniej więcej.
— To wystarcza; nikt nie umie więcej, z wyjątkiem jakiej dwudziestki głupców, nie umiejących sobie dawać rady. To nie tak trudno udawać mądrego; cała sztuka, by się nie dać złapać na gorącym uczynku. Trzeba manewrować, unikać trudności, obchodzić przeszkody 1 krytykować drugich przy pomocy encyklopedyi. Wszyscy ludzie są głupi, jak gęsi, a niedomyślni, jak karpie.
Mówił to spokojnie, jak człowiek, znający życie i uśmiechał się, spoglądając na tłumy falujące po ulicach. Nagle zaniósł się od gwałtownego kaszlu i przystanął, poczem tonem zniechęcenia znów począł:
— Niejestże to nieznośne, iż nie mogę się pozbyć tego bronchitu? I to teraz, w pełni lata. Ach!tej zimy muszę koniecznie jechać leczyć się do Mentony. Cóż robić! Zdrowie przedewszystkiem!
Doszli już do bulwaru Poissonière, do domu, w którym za wielkiemi, oszklonemi drzwiami, widać było naklejony dziennik. Trzy osoby, przystanąwszy, czytały.
Nade drzwiami, wielkiemi, gazem oświetlonemi literam i widniał jakby apel: La Vie Française. Przechodnie wchodząc w jasność, jaką rzucały te trzy płonące wyrazy, występowali oświetleni w całej pełni, jak wśród dnia słonecznego; po chwili jednak zapadali znów w ciemnościach.
Forestier pchnął te drzwi: — Wejdź! rzekł do towarzysza.
Duroy wszedł w głąb domu, wstąpił na schody, zbytkowne a brudne, znalazł się za chwilą w przedpokoju, gdzie dwóch chłopców biurowych ukłoniło się Forestierowi, poczem przeszedł do wielkiej poczekalni, urządzonej jak salon, gdzie wszystko było zakurzone, zniszczone, a meble pokryte brudnym, zielonym pół-aksamitem, pełnym różnorodnych plam i nadgryzień, jakby przez myszy dokonanych.
— Siadaj, proszę — rzekł Forestier — wrócę za chwilę.
I znikł w jednych z trojga drzwi, wiodących do gabinetu. Odór jakiś szczególny, nieznany, nieokreślony, odór sal redakcyjnych napełniał powietrze. Duroy siedział nieruchomy, jakby skrępowany, bardziej jeszcze zdziwiony. Od czasu do czasu przebiegali przez pokój jacyś ludzie, ale zanim zdołał im się przypatrzeć, znikali już we drzwiach przeciwległych.
Byli to młodzi ludzie, bardzo nawet młodzi, z minami niesłychanie zajętemi, trzymając w ręku arkusze papieru, powiewające od ich szybkiego chodu; to znowu jacyś zecerzy, w poplamionych atramentem bluzach, w kołnierzach lśniących i spodniach, jak ludzie z lepszego towarzystwa. Przenosili oni ostrożnie stosy drukowanego papieru, odbitki świeże, jeszcze wilgotne. Czasami wchodził znowu jakiś mały, elegancko ubrany mężczyzna, w tużurku, ściskajcym go w pasie, w spodniach jak najwęższych, w śpiczastych trzewikach; prawdopodobnie jakiś elegancki reporter, przynoszący echa wieczoru.
Przychodzili tu jeszcze inni, o poważnych, zarozumiałych minach, w kapeluszach wysokich, z szerokiemi rondami, jakby odmienna ta forma wyróżnić ich miała od reszty ludzi.
Zjawił się wreszcie i Forestier. Trzymał pod ramię wysokiego, szczupłego człowieka, mogącego mieć lat trzydzieści do czterdziestu, w czarnym garniturze i białym krawacie; brunet z zakręconym mocno wąsikiem, miał minę zarozumiałą i zadowoloną z siebie.
Forestier rzekł do niego: — Bądź zdrów, mistrzu.
Tamten uścisnął mu rękę.
— Do widzenia, mój drogi — odpowiedział i zbiegł ze schodów, gwiżdżąc i bawiąc się laseczką.
— Kto to? — zapytał Jerzy.
— To Jakób Rival, wiesz, sławny kronikarz i pojedynkowicz. Przyszedł właśnie zrobić korektę. Garin, Montel i on, to najpierwsi sprytni kronikarze w Paryżu. Rival zarabia tu trzydzieści tysięcy franków rocznie, pisząc dwa artykuły tygodniowo.
Gdy byli już na schodach, spotkali małego, otyłego człowieka, z długimi włosami, w brudnem ubraniu, który, sapiąc, wchodził na piętro.
Forestier ukłonił mu się bardzo nizko.
— To Norbert de Varenne, poeta, — objaśniał — autor Umarłych słońc, jeszcze jeden znakomity człowiek. Każda bajka, jaką nam daje, kosztuje trzysta franków, a żadna nie liczy więcej nad dwieście wierszy. Ale wstąpmy do kawiarni neapolitańskiej; umieram z pragnienia.
Usiedli przy stoliku, a Forestier zawołał:
— Dwa kufelki — i wychylił jeden odrazu, gdy towarzysz jego wysączał piwo małymi łykami, rozkoszując się niem, jak czemś cennem, a rządkiem.
Forestier milczał, jakby się nad czemś zastanawiał; poczem rzekł nagle:
— A gdybyś tak spróbował dziennikarstwa?
Duroy spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Alei... przecież... kiedy ja nigdy nie pisałem.
— Ba? trzeba spróbować, zacząć. Ja mógłbym cię użyć do zbierania potrzebnych wiadomości, do załatwiania różnych spraw i składania wizyt. Na początek, miałbyś dwieście pięćdziesiąt franków miesięcznie, a prócz tego na dorożki. Czy chcesz, bym pomówił z redaktorem?
— Ależ ma się rozumieć, ze chcę.
— A zatem zróbmy tak: przyjdź do mnie jutro na obiad; będzie tylko pięć lub sześć osób: wydawca Walter z żoną, Jakób Rival, Norbert de Varenne, których teraz widziałeś, i przyjaciółka mojej żony. Więc zgoda, nieprawdaż?
Duroy, zaczerwieniony, zmieszany, wahał się. Wreszcie szepnął:
— Ale... bo widzisz... ja nie mam odpowiedniego ubrania.
Forestier osłupiał.
— Nie masz ubrania? — zapytał. — U dyabła! to przecież nieodzowne. W Paryżu, widzisz, lepiej nie mieć łóżka, aniżeli nie mieć ubrania.
Nagle wsunął rękę do kieszeni kamizelki i wyjął z niej dwie dwudziesto-frankówki.
— Oddasz mi, skoro będziesz mógł — rzekł tonem poufałym i przyjaznym. — Wypożycz sobie lub kup ubranie odpowiednie, dając to tymczasem jako zadatek. Jednem słowem, urządź się w ten sposób, byś mógł przyjść jutro do mnie na obiad, około pół do ósmej, 21 ulica Fontaine.
Duroy, zmieszany, zbierał pieniądze, jąkając:
— Bardzo jesteś dobry, dziękuję ci... bądź pewny, że nie zapomnę...
Tamten przerwał:
— Niema o czem mówić. Jeszcze jeden kufelek, nieprawdaż? — I krzyknął na chłopca: — Garson, dwa kufelki!
Gdy wypili, dziennikarz zapytał:
— Chcesz się powałęsać jeszcze godzinkę?
— Bardzo chętnie.
I zwrócili się w stronę Magdaleny.
— Cóż teraz poczniemy? — spytał Forestier. — Powiadają, że w Paryżu można zawsze przyjemnie spędzić czas, ale to nieprawda. Ja, gdy wieczorem mam chęć się powłóczyć, to istotnie nie wiem, co począć. Spacer w lasku jest bardzo przyjemny, ale z kobietą, a niezawsze ma się ją na zawołanie. Koncerty ogródkowe zabawić mogą mego aptekarza i jego żonę, ale nie mnie. Więc cóż? Nic. Powinienby tu być jakiś letni ogród, coś w rodzaju parku Monceau, w którym, w nocnych godzinach, słuchaćby można doskonałej muzyki, popijając przytem pod drzewami chłodzące napoje. Nie byłoby to miej-’ see zabawy, ale poprostu miejsce próżnowania, a gdyby wstęp był drogi, przyciągałby piękne kobietki... Możnaby spacerować po wysypanych piaskiem ulicach, oświetlonych światłem elektrycznem, lub usiąść, gdyby przyszła ochota słuchania muzyki. Mieliśmy dawniej coś podobnego u Masard’a, ale trochę za krzykliwe. Za wiele tam było tańców, za mało przestrzeni, za mało cienia, za mało mroku. Trzebaby bardzo pięknego i rozległego ogrodu. Byłoby to znakomite. Więc dokąd chciałbyś pójść?
Duroy, zmieszany, sam nie wiedział, co powiedzieć; nareszcie się zdecydował:
— Nie byłem nigdy w Folies Bergères. Chętniebym tam poszedł.
Towarzysz wykrzyknął:
Folies Bergères! ach! ach! u dyabła! Alei my się tam upieczemy. Jeśli jednak chcesz... i to zabawne.
I wykręciwszy się na piętach, zawrócili ku przedmieściu Montmartre.
Oświetlony fronton zakładu, rzucał jasne promienie na cztery, schodzące się tu ulice. Sznur dorożek ciągnął się przed domem.
Forestier wszedł pierwszy. Duroy przypomniał:
— Zapomnieliśmy pójść do kasy.
Dziennikarz odpowiedział tonem wyższości:
— Ze mną się nie płaci! Gdy podeszli do drzwi, gdzie odbierano bilety, trzech kontrolorów skłoniło się Forestierowi. Jeden z nich podał mu rękę. Dziennikarz spytał:
— Czy macie dobrą lożę?
— Ależ ma się rozumieć, panie Forestier.
Wziął podany mu kupon i, popchnąwszy drzwi, obite skórą, wszedł razem z Jerzym do sali.
Obłok dymu, niby leciuchna mgła, przęsłaniał dalsze miejsca i scenę. Kłęby te, unoszące się bezustannie cienkiemi, białawemi smugami, z zapalonych cygar lub papierosów, skupiały się pod sufitem, tworząc dokoła żyrandola i nad galeryą pierwszego piętra, zajętą szczelnie przez widzów, jakby obłoki, zaciemnione dymem.
W obszernym przedsionku, prowadzącym ku promenadzie okrężnej, gdzie roi się od wystrojonych dziewcząt, zmieszanych z ciemnym tłumem znajdujących się tam mężczyzn, stały trzy bufety; przy jednym z nich królowały trzy zwiędłe i wymalowane dostarczycielki napojów i miłości.
Wysokie, ustawione za niemi lustra, odbijały plecy sprzedających i twarze przechodniów.
Forestier rozsunął stojącą grupę gestem człowieka, mającego prawo do rządzenia tutaj.
Zbliżył się do numerowej i rzekł:
— Loża Nr 17.
— Proszę pana, tędy.
I wpuściła ich do małego, drewnianego pudełka, otwartego i obitego ponsowym materyałem, w którem znajdowały się cztery tegoż sarniego koloru krzesełka, lecz stojące tak blizko siebie, że trudno się było przecisnąć. Dwaj przyjaciele usiedli. Na lewo i na prawo, wzdłuż zaokrąglonej linii, kończącej się przed sceną, znajdowały się takież same klatki, zapełnione siedzącymi ludźmi, z których zaledwie widać było twarze i piersi.
Na scenie, trzech w trykoty ubranych młodych ludzi, jeden wysoki, drugi średniego wzrostu, a trzeci mały, popisywało się kolejno łamańcami.
Wysoki wysunął się pierwszy szybkim i zwinnym krokiem, uśmiechnięty, ręką przesyłając od ust całusy.
Pod cienkimi trykotami łatwo dojrzeć było można zarysowujące się muszkuły. Wydymał piersi, by zmniejszyć brzuch zanadto wystający; wyglądem przypominał fryzyerczyka, gdyż włosy starannie miał rozdzielone na samym śródku głowy. Wdzięcznym skokiem dosięgnął trapezu i, wisząc na rękach, kręcił się jak rozpędzone koło; lub z rozkrzyżowanemi ramionami, z ciałem, jak struna wyprężonem, nieruchomy, trzymał się horyzontalnie w pustej przestrzeni, końcem palców tylko uczepiwszy się linki.
Następnie zeskoczył na ziemią, ukłonił się ponownie z uśmiechem, wśród hucznych oklasków i dźwięków orkiestry cofnął się za kulisy, uwydatniając dokładnie za każdym krokiem wyrobione muszkuły.
Po nim nastąpił drugi, niższego wzrostu, lecz bardziej przysadzisty, wreszcie ostatni, wśród gorętszych objawów sympatyi ze strony publiczności począł wykonywać mniej więcej tez sannie sztuczki.
Duroy jednakże, niewiele interesując się przedstawieniem, odwracał ciągle głowę w stronę spacerujących tłum nie mężczyzn i prostytutek.
Forestier szepnął: — Spójrz na fotele: siedzą tam sami mieszczanie z żonami i dziećmi. Gromada poczciwców, przychodzących się gapić. Dalej w lożach, widzisz samych bulwarowiczów, kilku artystów lub też kilka kobiet, podejrzanej moralności, a tam za nami najdziwniejsza mięszanina, jaką tylko można napotkać w Paryżu. Co to są ludzie? Przypatrz im się tylko. Wszystko tam znajdziesz, wszystkie reprezentowane w Paryżu stany, wszystkie kasty, a najwięcej pijaków. Są tam urzędnicy, kantorowicze, kupcy, urzędnicy z ministeryum, reporterzy, oficerzy na urlopie, przemysłowcy, sutenerzy, pajace rozmaici, którzy dopiero co zjedli obiad w kabarecie, byli już w Operze i stąd jeszcze gdzieś pójdą — egzystencye zagadkowe, usuwające się z pod analizy. Co do kobiet, jedno tylko można o nich powiedzieć: wszystkie bywają w kawiarni amerykańskiej, czatując na nieznajomego, by wyłudzić mu conajmniej pięć sztuk złota, a gdy im się to nie uda, powracają do swych codziennych nabywców. Wszystkie są już znane od lat dziesięciu; widzieć je można wieczorami w jednem i tem samem miejscu przez cały długi rok, z wyjątkiem przerw, gdy z powodu choroby przebywają u świętego Łazarza lub w imnym szpitalu.
Duroy już nie słuchał. Jedna z tych kobiet, oparłszy się łokciami o ich lożę, wpatrywała się w niego. Była to tęga brunetka o wybielonej twarzy, czarnych jak węgiel, oczach, podmalowanych jeszcze ołówkiem i otoczonych wielkiemi, fałszywemi brwiami. Wydatna nadmień nie pierś falowała pod ciemnym jedwabiem stanika, a usta malowane, jak rana krwawa, nadawały jej jakiś wyraz zwierzęcy, gwałtowny, przesadny, lecz rozniecający pragnienie.
Skinieniem głowy przywołała jedną z przechodzących obok przyjaciółek, blondynkę o ryżych włosach, takie otyłą, i rzekła do niej dość głośno, by ją słyszano:
— Patrz, jaki ładny chłopiec! Gdyby mnie tak chciał za dwieście franków, nie powiedziałłabym: nie.
Forestier odwrócił się i, klepiąc towarzysza po kolanie, rzekł: — To do ciebie! Masz szczęście, mój kochany. Winszuję.
Expodoficer zaczerwienił się i machinalnie ujął palcami w kieszeni kamizelki dwie sztuki złota.
Spuszczono kurtyną, orkiestra zaczęła jakiegoś walca.
Duroy rzekł:
— A może się przejdziemy po galeryi?
— Jak chcesz.
Wyszli i zaraz zostali porwani falą tłumu. Ściskani, popychani, trącani łokciami lub nawet kułakami, szli naprzód, mając zawsze przed sobą zbitą masę kapeluszy. W tłumie tym mężczyzn widzieć można było chodzące również parami dziewczyny; przesuwały się one z łatwością pomiędzy tłokiem tych łokci, piersi, pleców, a czyniły to tak zręcznie i z taką śmiałością, jakby to było dla nich rzeczą codzienną; jak ryby w wodzie, czuły się wśród tej fali samców.
Zachwycony Duroy płynął wraz z tłumem, z rozkoszą wchłaniając to powietrze, napełnione tytoniem, oddechem ludzkim i perfumami ulicznic. Forestier jednak pocił się, sapał i kaszlał.
— Chodźmy do ogrodu — rzekł.
I skręciwszy na lewo, weszli do rodzaju ogródka pod dachem, gdzie dwie niegustowne fontanny odświeżały powietrze. Pod tujami i ci sami mężczyźni i kobiety zapijali piwo na cynkowych stolikach.
— Jeszcze jeden kufelek? — zapytał Forestier.
— Bardzo chętnie.
Usiedli i zaczęli się przypatrywać przechodniom.
Od czasu do czasu zatrzymywały się przed nimi dziewczyny i, z uśmiechem banalnym, pytały: — Może mnie pan poczęstuje? — A gdy Forestier odpowiadał: — Szklanką wody z fontanny! — odchodziły mrucząc: — Wynoś się psia mordo!
Otyła brunetka jednak, opierająca się przed chwilą o ich lożę, zjawiła się znowu, arogancka, wyzywająca, trzymając pod ramię grubą blondynkę. Stanowiło to w istocie piękną i doskonale dobraną parę kobiet.
Spostrzegłszy Duroy’a, uśmiechnęła się, jak gdyby oczy ich wypowiedziały już sobie wiele rzeczy tajemnych i intymnych a ustawiwszy krzesełko, usiadła na wprost niego wraz z blondyną, poczem doniosłym głosem rozkazała:
— Chłopcze, dwie lemoniady.
Forestier, zdziwiony, rzekł:
— Wcale się nie żenujesz!
Odpowiedziała:
— To twój przyjaciel mnie oczarował.
W istocie, śliczny chłopiec. Zdaje mi się, że mogłąbym za nim szaleć.
Duroy, zażenowany, nie wiedział, co powiedzieć. Pokręcał fryzowanego wąsika i uśmiechał się głupowato.
Chłopiec przyniósł napój, który wychyliwszy duszkiem, obie kobiety wstały, a brunetka, przyjaźnie skinąwszy głową i wachlarzem dotknąwszy ramienia Duroy’a, rzekła:
— Dziękuję ci, kotku. Nie bardzo jakoś jesteś wymowny.
I odeszły bujającym się krokiem.
Forestier zaczął się śmiać.
— Powiedzno, stary, czy wiesz, ze masz szalone szczęście do kobiet? Ho! ho! trzeba to kultywować. To może zaprowadzić cię daleko.
Umilkł na chwilkę, poczem, jakby myśląc głośno, dodał:
— Przez nie najprędzej dochodzi się do celu.
A gdy Duroy milczał, ciągle się uśmiechając, zapytał:
— Czy jeszcze zostajesz? bo ja już idę; mam tego dosyć.
Jerzy szepnął:
— Ach! zostanę jeszcze trochę. Przecież to jeszcze nie późno.
Forestier wstał.
— A zatem, do widzenia jutro. Nie zapomnij, numer 17, ulica Fontaine, o pół do ósmej wieczorem.
— Oczywiście; więc do jutra. Dziękuję.
Ścisnęli się za ręce i dziennikarz odszedł.
Zaledwie znikł, Duroy uczuł się swobodnym; raz jeszcze dotknął palcami radośnie dwóch sztuk złota w kieszeni, poczem zaczął przebiegać tłum, jakby szukając czegoś wzrokiem.
I wkrótce dostrzegł obydwie kobiety: brunetką i blondynką, kręcące się wśród tłumu mężczyzn, z dumnemi minami żebraczek.
Szedł prosto ku nim, ale gdy się już znalazł obok brunetki, raptem onieśmielał.
A ona spytała:
— I cóż, odnalazłeś język?
Wyjąkał: — No, przecież... Ale dalej ani rusz.
I stali tak wszyscy troje, zagradzając drogą innym przechodniom. Wtedy ona nagle spytała:
— Czy pójdziesz do mnie?
On zaś, drgnąwszy pożądliwie, odparł brutalnie:
— Tak, ale mam tylko dwadzieścia franków w kieszeni.
Odpowiedziała obojętnie:
— Mniejsza o to — i wzięła go pod ramią, jak swoją własność.
Gdy wychodzili, myślał, że z dwudziestoma frankami będzie mógł z łatwością wypożyczyć sobie ubranie na jutrzejszy wieczór.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.