Peryody/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Peryody
Podtytuł Na śmierć syna Stefana
Pochodzenie Wojna chocimska, poemat w 10 częściach. Merkuryusz nowy. Pełna. Peryody. Wiersze drobne
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Peryody
(Na śmierć syna Stefana).







Peryod I.

O stu stron cytrę nastroiwszy smutną,
Pójdę, ach pójdę, z żałobą okrutną,
Worem okryty, gdzie podziemne gruby
Bez dusz ciał ludzkich mieszkają połuby.
Płaczliwy lament żałośnym koncentem
W rzewne stosując treny z instrumentem,
Takowa postać i moja pokuta
Aza mi zmiękczy żelaznego Pluta?

Powiédz, którędy, Orfeuszu, droga
I jaki przystęp do tamtego Boga,
Którędyś szukał swojéj Eurydyki?
Nie ustraszą mnie przeraźliwe ryki
Ogromnych Gorgon, nie odrażą smrody
Letejskich jezior i styxowéj wody.
Nie zlęknę się, nie, w Acheroncie szumu
I pójdę śmiele do onego prómu,
W którym na niższe blade cienie światy,
Z téj ziemie Charon przewozi brodaty.
Umilknie Cerber, gdy okrutną Scylę
Deszczem rzewliwych łez moich rozkwilę,
Jeżeli w piersiach mięsne serca czują,
W mojéj mnie dzisia przygodzie ratują.
Wrócą mi syna, wrócą ciało duszy,
Albo jeśli płacz tyrana nie ruszy,
Niech i mnie zamkną niecofnione wrota,
Dawszy tu koniec mojego żywota,
Ponurzywszy mnie w śmiertelnéj kałuży;
Bo żyć po tobie nie podobna dłużéj,
Wdzięczny Stefanie, i z tego terminu
Pójdę w przykłady miłości ku synu.


Peryod II.

Jako wrzącego kocioł więc ukropu,
Ogniem ściśniony, rzuca aż do stropu
Gorące piany, które z wielkim grzmotem,
Wracają potem,
Że na ostatek, nie mogąc dotrzymać,
Zwłaszcza gdy płomień zechce się rozdymać,
Kipi i z kotła bystrym prądem bieży,
Gdzie popiół leży; —
Cóż jeśli będzie tłusty albo smolny,
Nie rzkąc nie gasi, ale tak swawolny,
Poburzy ogień, że z straszliwym dymem,
Idzie kominem;
Zwłaszcza jeśli go do blizkiego garka
Mądra zawczasu nie ujmie kucharka,
Albo warzechą: jest i sposób iny,
Przez szumowiny: —
Serce tym kotłem, łzy moje likworem,
Frasunek płomień, i ogień jest którem
Kiedy je w kotle bez przestanku tłoczy,
Kipią przez oczy.
Wskroś mózg okrutną przeniknąwszy parą,
Znowu na serce, tym pluskiem, tąż sparą
Wracając: sercu i oczom i głowie,
Niesą niezdrowie.
A jako widzę, barzo tego blizko,
Że nie rzkąc ogień, ale i ognisko
Zginie: że z troską, moje ciało społu
Pójdzie do dołu.
Chciałbym: niemożność ale wadzi chęci,
Bo trudno śpiewać, kiedy się kto smęci,
Żeby się żałość na kupie nie gniotła,
Ująć jéj z kotła.
I rozmusnąwszy piórkiem po papierze,
Tym, którzy mi jéj dopomogą szczerze,
Użyczyć: aza, kiedy się rozdwoi,
Troska ukoi.
Miecz — powiedają: że powszechnym duchem
Leczący: tymże pospołu fleituchem,
Żelazem oném człowieku zadana,
Leczy się rana.

Nader nikczemne i marne flejtuchy,
Co nasycone odegnawszy muchy,
Niepotrzebnemi głodne wabią dźwięki
Na moje męki.
Acz-em sam takie widział pacyenty,
Którym, tak pieśni, jako instrumenty
Śmierzyły bóle: mnie moich nie śmierzą
I owszem szerzą.


Peryod III.

O dobry Jezu, o baranku święty,
Okrutną śmiercią niewinnie zarznięty,
Moje na drzewie rozbiły cię złości.
Strun z miłosierdzia twojego wnętrzności
W rannego serca nawlokszy wiolę,
Ile drżącemi palcy władać zdolę,
Zagrać i twoje dobrotliwe uszy,
Choć mi frasunek oczu nie osuszy,
Cieszyć chcę smutnéj melodyéj tonem,
Zwłaszcza gdy łzami i duchem skruszonem
Nie zwykłeś gardzić; owszem, panie święty,
To najkochańsze twoje instrumenty,
To dźwięczny sonet najświętszego ucha,
Płacz za grzech szczery i prawdziwa skrucha.
Więc ci żałośną dumę sierot owych
I sióstr zaśpiewam nutę łazarzowych.
Gdybyś był, panie, natenczas w mym domu,
Nie przyszedłbym był do tego pogromu
Okrutnéj śmierci, któréj melodyéj
Pomogłeś, Boże, Marcie i Maryéj.
Wytoczyłeś łzy i płakałeś rzewnie,
Chociaż-eś go miał z grobu dźwignąć pewnie;
Racz-że się téż nas użaliwszy, panie,
Wyrzec te słowa: wstań z grobu, Stefanie!
Pociesz rodziców, którzy twoje stopy
Łez ustawicznych kropimy ukropy,
I póki świata, póki staje słońca,
Nie masz, ach nie masz trosce naszéj końca.
Czy nie tenżeś dziś, coś wtedy był na tem
Padole ziemskim?... więc jakoś te bratem,
Tak nas rozwesel naszym wdzięcznym synem;
Wszak możesz począć, co chcesz, z swoim czynem:

Jakoś ulepił, tak kiedy się stłucze,
Możesz naprawić, w twoich ręku klucze
Śmierci i grobu: pokaż-że nam skutki,
Nie czekający powszechnéj pobudki
Swojéj litości. Jeżeliś świat cały
Wskrzesił umarły, coż ziemie tak mały
Kawałek, co go już nie trzeba miesić,
O wszechmogący Boże, nie masz wskrzesić?
O toć-li, żeś już przestał cudów, chodzi?
I teraz każda godzina go rodzi:
Że ich milion na świecie ominę,
Większy to jest cud, gdy każdego minę
I twarz osobną od pierwszego człeka
Dałeś i jeszcze, kto wie, co ich czeka;
Jeśli jaskółkę obumarłą z błota
Ożywia słońce? Że Bóg do żywota
Z grobu mojego przywróci mi syna,
Żaden cud, żadna nie będzie nowina.
Trudniéj ci człeka stworzyć niż ożywić,
Bóg wszytko może: nie trzeba się dziwić,
Jeden cud wszytkie niech przewyższa dziwy,
Żeś tak jest dobry i długo cierpliwy,
Gdy świat, choć gorszy, potopem nie tonie,
Ani z Sodomą wrzącą siarką płonie.


Peryod IV.

O nader srogie raczéj bezpieczeństwo głupie,
Do téj-li robakowi i marnéj skorupie
Odwagi: do téj przyszło śmiałości i buty,
Że z Bogiem i stwórcą swym wstępuje w dysputy.
Odpuść, o dobry Jezu, jeśli grzeszę: kędy
Serce przemaga rozum, nie trudno o błędy.
Niezmierna żałość moja, mój frasunek ścisły
Odjął mi powierzchowne i wewnętrzne zmysły,
Że nie wiem, o co proszę, czego się u ciebie
Napieram; żyjącego syna po pogrzebie,
Wierzę mocno, gdybyś chciał, że masz siły tyle,
Jeślić morze posłuszne; rozkazać mogile,
Ale w sobie najmniejszéj nie widząc godności,
Nie mogę miéć w łasce twéj tak wielkiéj ufności;
Jako ziarno gorczyczne, co góry przenosi,
A tyś rzekł: że daremnie bez niéj człowiek prosi.

O panie miłosierny: wzdy jednego słowa
Nie mówiła do ciebie naimicka wdowa,
A tyś na jéj serdeczne łzy pojźrawszy i na
Sieroctwo: wskrzesił, oddał kochanego syna,
Nie rzewliwszy tam był płacz, niżeli dziś u mnie,
Który leję na smutnéj syna mego trumnie,
Dotkni-że się téż tych mar, dotkni a rzecz słowo,
Każ mi przywrócić dziecię śmierci, każ surowo.
Mijasz, ach mijasz, panie; i niesą do dołu
Serce z niém rodzicielskie: wzdyć okruszki z stołu
Dostają się szczeniętom! Cóż, gdyś nas za syny,
Przez słowo swe urodził: niechże okruszyny
Łaski twéj uporny Żyd gdzie pod stołem zbiera,
A syn z ręku twych chleba porcyą odbiera.
Ale ach! gorszy nad psa, gorszy jest nad Żyda
Marnotrawca, którego i ojciec się wstyda,
Bo psa niezawsze z izby pan jego wypędzi,
A ten jada w korycie z świniami żołędzi!


Peryod V.

O marne myśli, o nikczemne pieczy,
O jak wielkie nie błaźni ludzkie rzeczy
W téj śmiertelności, w téj krótkiéj podróży,
Gdzie co godzina, co minuta wróży,
Wróży kładąc się, jeżeli mu do dnia
Wstając do nocy nie zgaśnie pochodnia.
Nigdy nikt śmierci nie jest wolen szwanku,
Nie wiedząc, co ma oleju w kaganku,
Jako mu długie wymierzono knoty,
Wzdy nieskończone zaczyna roboty:
Ten łączy morza, rydlem równa góry,
Ten wielkim miastom grunty mierzy sznury,
Ten krwie pragnący całym trzęsie światem,
Gotując wojnę z strasznym aparatem,
Chce kłaść na cudzym swoje jarzmo karku,
Tego nie widząc, że już przy ogarku,
Że tymże rydlem, tąż ziemią przysuty,
Zgnije, nim dojdą skutku jego buty.
Sam był tak głupi ociec nieszczęśliwy;
O nie we wszytkież jednako oliwy
Lampy nalano; żem twéj, drogi synu,
Ufając dużéj młodości terminu,

Nie kładł mych pociech; aż jak ze snu właśnie
Wszytko mi z tobą moje słońce gaśnie.


Peryod VI.

O sroga próżność, nie masz nic nikędy,
Tylko bojaźni i nadzieje błędy,
Nie masz pewności, choć kto w ręku trzyma,
Niechaj nie wierzy; mocno-li ją z-ima,
Wyśliźnie rybą; sfolguje-li w dłoni,
Ptakiem uleci, co go nie dogoni.
A to najbardziéj serce ludzkie ślepi,
By co najwcześniéj było i najlepiéj,
Kochać nie umie; aż skoro postrada,
Dopiéro wtenczas, ale późno, biada.
Niedyskretna śmierć specyały woli
I tam nas tyka, gdzie najbardziéj boli,
W skok w gardło spuszcza, nie bawiący usty,
Kawałek, który osobne ma gusty.
Między tysiącem urwać sobie życzy,
Ten skołoźrywe jabłko ogrodniczy,
Który cały sad ludzkiego rodzaju
Za grzech Adamów arendował w raju,
I Ewy, pierwszéj naszéj rodzicielki.
Na toż-eś szczepił, gospodarzu wielki?
Na toż świętéj krwie swéj polewasz rosą,
Żeby go ostrą pustoszyła kosą
Ta głodna, chuda, ta jędza łakoma?
Lecz nie mnie w rządy tego ekonoma
Wdawać się, rzecz jest utrapionéj duszy.
Nie trawi-ć śmierć, nie, ale tylko suszy
Jego owoce i odda do braku
Dobrych ode złych jako na przetaku.
Nie licz nas wtenczas między temi drzewy,
Boże nasz, które z ręki staną lewéj;
Lecz daj, żebyśmy z téj śmierci suszarnie
Do niebieskiéj się dostali śpiżarnie,
I tam gdzie wierne twoje owce poślą,
Oglądali się z swoją latoroślą,
Kozłowie w sadzie gdy nie mają sprawy;
Racz-że na stronie postawić nas prawéj.


Peryod VII.

Troski i mojéj żałosnéj przygody,
Człek nieszczęśliwy, piszę peryody,
Łzami nie wodą okrutnéj ruiny
W bańkach mych oczu przetaczam godziny.
Znieścież się do mnie wszyscy, co na świecie,
Serdeczne razy swe opłakujecie;
Znieś Janie wszytkie Kochanowski smutki,
Któremiś nucił dziecinie malutkiéj;
Nie mogły żadne dotrzymać hamulce
Łez, któreś po swéj wylewał Urszulce,
Ażeś późnemu napisał to światu,
Że boleśniejsza niźli od bułatu,
Którą śmierć w dzieciach da rodzicom, plaga,
Ach jakoż bardziéj serce me przemaga
Niezagojona, póki żyję, rana,
Która mnie nęka, śmierć mego Stefana,
I gorzéj niż wrzód cierpliwego Joba,
Z gruntu tak ciężka przejęła choroba,
Co duszę, ciało, zmysł, rozum kaleczy,
A kto ją zadał, ten ją tylko zleczy.
Trucizna goi, tak mówią, truciznę,
Nie pierwéj i ja na mém sercu bliznę
Poczuję, srodze tą troską otruty,
Aż w zimnéj trumnie, aż ziemią przysuty.
Żal mój mnie karmi, poją mnie łzy moje,
Nie tuczy-ć prawda, nie tuczy, oboje.
Owszem ze szpików mdłe wysusza kości;
Kto ze mną nie je, rozumiem, że pości.
Lubo się śmieję, przy téj dobréj woli
W chore mi oczy nasypuje soli;
Płaczliwe myśli i ciężkie wzdychania
We dnie i w nocy u mnie miasto spania.
Nie budźcież mnie, nie, wrzaskliwi koguci,
Aż trąba, która umarłych ocuci,
Któréj echu człek żaden nie ulęże,
Z moim mnie synem kochanym dosięże.
Tam cię przywitam i pocałuję cię,
Wdzięczny Stefanie, me jedyne dziecię.


Peryod VIII.

Ludzie w ziemię, ja w ziemię złoto moje kopię,
Skoro je rzewliwych łez ukropem utopię,
Kędy bolesnym tyglem na żużel me serce
Zranione gore przy tak trawiącéj iskierce.
Nie iskra to, lecz płomień, którym z tobą społem
Obracam się, kochany synu mój, popiołem.
I wota i nadzieje w tak okrutnym palu
Mojego, ach niestetyż, perzem płoną żalu.
Nie masz wody na ziemi, żeby te pożary
Zgasić miała w mém sercu, tylko grób, śmierć, mary.
Dopiéro kiedy z ciała swojego wyzuta
Wyńdzie dusza, zagaśnie to piekło, ta huta.
Nie masz końca frasunku, drogi mój Stefanie,
Pierwéj, pierwéj ogniska, niż ognia nie stanie.
Z téj próby, z tego piersi mych pójdziesz kominu
Do korony, me złoto, mój jedyny synu.
Takim się ogniem pastwił, w takim dla zakonu
Bożych smażył młodzieńców on król z Babilonu;
Ale tym w wdzięczne płomień odmienił się chłody,
I kończyli swych pieśni święte peryody;
Ja się męczę, ty śpiewasz, mój śliczny aniele,
Smutnym rodzicom lament, a tobie wesele,
Którzy im więcéj leją łez do tego pieca,
Nie gaśnie, owszem szersze pożary roznieca.


Peryod IX.

Precz ztąd muzyka i ucieszne pieśni,
Niechaj o dobréj myśli mi się nie śni,
Precz instrumenty, precz wesołe skrzypce,
W żałośnéj wszytkich mych pociech rozsypce,
Wszelakie skoki i tańce i trele,
Uciekło moje na wieki wesele.
Nic mi po arfie, nic mi po wioli,
Nie gra, nie śpiewa, kogo serce boli.
Gdy się tak zdało Bogu memu smutnie,
Oczu i serca zranionego lutnie,
W rzewliwych trenów żałobliwe tony,
Nastroić, póki dusze w ciele, strony;
Tych tylko jednych pełne moje uszy,
Niech mnie sobie nikt rozśmieszyć nie tuszy,

Chyba jako się śmiał w powszechnym płaczu,
Hannibal jarzmem nakryty haraczu;
Nie tylko rozum i afekty mieni,
Gdy się żal w serce człowiecze wkorzeni.
Ach, ach, jakoż mnie nie ma z fundamentu
Mieszać? Gdzież koniec mojego lamentu,
Że cię już nie mam, żem cię miawszy zgubieł,
Któregom nad się i nad wszytko lubieł,
Mój wdzięczny synu, jedyne kochanie,
Piękny Stefanie.


Peryod X.

Omyte łzami rodzicielskich źrenic
Kości tu leżą, oczywistym, że nic
Nie masz trwałego na ziemi, dowodem,
Mrzéć złym i dobrym i starym i młodym.
O śliczny kwiecie, mój kochany synu,
Dopiéroś był wszedł, a już cię z dziardynu
Serca mojego ostrym sierpem ścina
Nieubłagana płaczem Libityna.
Co mówię? kości jeszcze nie skościały,
A już żelaza, już zbroje dźwigały.
Ledwie pierwszy mech wąsem znaczy męża,
Uprzedza lata, naturę zwycięża,
Jeszcze nie znały piękne skronie brzytwy,
On już marsowe odprawiał gonitwy,
Umiał już drzewo złożyć do potrzeby
I konia zażyć i pałasza, gdzieby
Nad chryą drugi w szkolnym prochu siedział.
Natura w leciech ludzkich robi przedział:
Co prędzej źreje, stara to powiada
Przypowieść, prędzéj z swego śniatu spada;
Gdzie się z dziecinnym młodzieńczy wiek styka,
Wpadł, ach wpadł śmierci niespodzianéj w łyka,
Wpadł w łyka śmierci nieruszonéj płaczem.
Przebóg, wróć mi go, ach wróć mi go, zaczem
Swéj dojdzie pory, albo ja tymczasem
Tobie, o pani, pójdę w grób opasem.
Boże, od wieków który słyniesz cudy,
Każ mi go wrócić téj tyrance chudéj,
Albo jak przykład w pelikanie stary,
Pozwól mi zaledz jego smutne mary.

Peryod XI.

W sławnych Atenach, wielkiéj gdy Grecyéj mieście
Egeus rozkazował królem (nie jużeście
Z ciężkich razów okrutnéj wyjęci fortuny,
Których Bóg groźnych bereł chciał tu mieć piastuny,
I owszem, im kto do góry się wspina,
Tym szkodliwsza, gdy spadnie, czeka go ruina;
Im kto co kochańszego w tym żywocie traci,
Cięższym to żalem, większym frasunkiem to płaci)
Przegrał bitwę z Minosem, co panował Krecie,
Więc jakiekolwiek poda zwycięzca na świecie,
Brać musi zwyciężony kondycye: a ten
Każe, żeby młodzieńców siedmiu co rok z Aten
Na żer sprośnéj potworze, pół-chłopa, pół-byka,
Co najdorodniejszego słano niewolnika.
Już trzy lata minęły tak okrutnéj dani,
Już dwadzieścia i jeden na mord on posłani.
Na czwarty rok Tezeus, syn królewski, losem
Jechać miał i w Krecie się przywitać z Minosem.
Jakie wasze żegnanie było, ojcze, z synem?
Dosyć płaczu, szkoda go budzić tym terminem;
Wieleś tam razy z serca ciężko westchnął, wiele
Łez puścił, uważając śliczne członki w ciele;
Tedy te psów niesytéj Pazyfai płodu,
Ach, biedny ojcze! będą uśmierzeniem głodu.
Tę piękną twarz, te oczy sprośnemi pazury
I zęboma nieczysty mieszaniec natury
Poszarpie! Naostatek po długich lamentach
Czarne żagle rozkaże wieszać na okrętach.
Potém wyprowadzając: „Wieczny Boże! rzecze,
Tedy mój nie na wojnę, na strzały, na miecze
Syn jedzie, lecz na obrok obrzydłego cuda.
Niech się nad nim ta sprośna nie pastwi paskuda.
Daj rozum, użycz siły i tyle sposobu,
Albo ja z nim pospołu wstępuję do grobu.
Nasyć inszą krwią serca tyrańskiego głody,
Zmiękcz go, niech się tak pięknéj użali urody.
A ty, mój drogi synu, jeżelić Bóg wieczny
Pozwoli tryumfować z gadziny wszetecznéj,
Pomni-że białym żaglem, wracając do domu,
Swoje ozdobić łodzie; inaczéj pogromu

Znak widziawszy zdaleka, tęż czarną odziedzę
Uprzedzę śmiercią moją, nowinę uprzedzę
O twém zejściu żałośném.“ Odda listy potem
Do Minosa, lub każe okupić go złotem,
Lubo inszych stu zań dać; uczynić to gotów
Dla miłości ku synu i jego przymiotów.
I znalazła u Boga miejsce jego modła,
Bo ledwie go zoczyła, zaraz się uwiodła
Niezwyczajną urodą piękna Aryadne,
I wyjście z labiryntu pokazała snadne,
Po rozpuszczonéj z kłębka od samych drzwi przędzy,
Że wziąwszy ją, zabiwszy Minotaura, prędzéj,
Aniżeli się ojciec mógł spodziewać stradny,
Wsiadł na morze z pomocą swojéj Aryadny.
Zapomniał, czyli w wielkim nie dospiał ukwapie,
Białych żaglów powiesić; a gdy w czarnéj kapie
Z góry ujrzy Egeus okręt, z ciężkim płaczem
Tę mając śmierci syna swojego tłómaczem,
Z onéjże góry srogim szybem w morze wpadnie,
Mylnych pociech żalowi szukający na dnie.
O rodzicu, po stokroć, tysiąckroć, szczęśliwy,
Choć umierasz, gdy wraca twój Tezeus żywy!
Tam i ja ubogi ociec, tonę w morzu
Łez moich. Ale nie tak w wiecznym konsystorzu
Padł dekret; nie zostanie po mnie, nie zostanie,
Mój Tezeus; czemuż mnie uprzedzasz, Stefanie!
Ach nie masz na tym świecie, niestetyż mnie! żadnéj
Nie masz, co-by cię mogła dobyć, Aryadny
Z labiryntu, w którym w grobowe nas ćwikle
Żadne na świecie nicią nietrafiane wikle.
Tonę, ociec nieszczęsny i umieram nagle,
Czarne widząc, niestetyż, lecz nie darmo, żagle;
Gdy Polska z tureckiego cieszy się pogromu[1],
Ja bez uszu, bez zmysłu, powracam do domu.


Peryod XII.

Już was, już droga nieomylna woła,
Gdzie Mars surowy męzkie koźli czoła,

Sprowadziwszy tu na rzeź wschodnie światy,
Bystre pałasze ciągnie na musaty;
Na krew zwadliwa Bellona się krząta,
Zajątrza serca i próżno się pląta
Między stronami Merkuryusz z mirem,
Bo się ta wojna nie skończy papiérem.
Próżny twój traktat, Manli, kędy złotem
Pokój kupujesz, bo skoro się o tem
Nasz Kamil[2] dowie, tak sromotne ligi
Jego żelazem pójdą na rozstrzygi.
Polskiżby naród do téj przyszedł zrzuty,
Żeby poganom miał płacić trybuty?
Więc już siodłajcie, słudzy, dzielne konie,
Bo mój wdzięczny syn, choć mu jeszcze skronie
Lat nie przyznały, kiedy sercem zdole
I ma ztą siły, wyjeżdża w Podole.
Znoścież kirysy, gotujcie namioty,
Do drzew ogromnych przybijajcie groty.
Piękne proporce z wiatrami się gniotły,
Kiedy w usarskie uderzono kotły.
Pod koronnego hetmana buławę
Mój syn kochany wyjeżdża na sławę
Domu swojego, zwłoce łając długiéj,
Nim braciéj krwawe odiszcze zasługi.
Ubierzcie podeń, co mu rękodajnie
Służycie, konia z Neptunowéj stajnie,
Na jakim niegdy Askanius młody
Wygrawał z lekkim zefirem w zawody,
Na jakim pełen Eneas powagi,
Udał się k'wielkiéj królewnie z Kartagi,
Mars po kirysie, po skrzydle Kupido:
I znowu w popiół nieszczęśliwa Dydo
Rozsypie serce, miłości pożogi,
Poznawszy w twarzy te obadwa Bogi.
Ładujcie wozy w obozowe śpiże;
Próżno, żałosna matko, sypiesz ryże,
Próżno osobne wymyślasz mu kąski;
Przez swéj miłości raczéj obowiązki
Rozkaż, perswaduj, wyproś naostatek,
Niechaj cię w rejestr nieszczęśliwych matek

Nie kładzie; niech się na zdrowie, na lata,
Co go oboje wymówi u świata,
Wzgląd mając, nie rwie Achiles do Troi:
Jeszczeć się, jeszcze i jemu okroi,
Dziesięcioletniéj ach, niestocie! wojny:
Ale kogo los ciągnie niespokojny;
Za nic racye, łzy, prośba, pieszczoty,
Radby się widział co rychléj za wroty.
Nie trzeba wielkiéj, Ulisesie, sztuki,
Wstęgi dziewczętom, mężom szable, łuki
Z natury płużą. Na takie ponęty
Nie dał się drogi syn mój z przedsięwziętéj
Zrazić imprezy i tak był gorącem,
Dzień licząc rokiem, godzinę miesiącem;
Takiemi z ręku dziadowskich sposoby
Wybawiłeś go, gdzie przyszłéj żałoby
Uchodząc matka i strapiony ociec
Kryją go; ale kędyż nie ma dociec,
Co komu nieba przejźrały od wieków?
Nie masz schowania biednemu człowieku.
Więc mu już z Styksu na śmierci sekrety
Wygrzewaj kąpiel, utrapiona Tety,
Żeby nie mógł być od żelaza ranny;
A raczéj stawiaj na łzy swoje wanny,
Bo gdzie nie dojdą dzidy, strzały, kule,
Tam śmierć namaca nie tknąwszy koszule,
I zwlokszy z konia, porzuci na łożu.
O nieszczęśliwy stokroć Międzybożu,
Okrutna śmierci! Drogi mój Stefanie!
Nie stanie źródło łez naszych, nie stanie
Aż do ostatniéj zcedziwszy je kropie,
Serce w tak strasznym pogrąży potopie.


Peryod XIII.

Próżność nad próżnościami, wszytko próżność zgoła,
Wszytko pędzi natura z fortuną dokoła;
Z morza rzeki, jeziora i kryniczne wody,
Dżdże i rosy dla ziemskiéj pochodzą ochłody.
Bo jednéj kropie wodzie, jako ten świat stworzył,
Jednego proszku ziemi już Bóg nie przysporzył;
A raczéj ujął z ziemie stworzonego prochu
Do nieba w Eliaszu i w swoim Enochu.

I tyś ziemię nad niebo wyniósł, Jezu święty,
Boś w tém, w którém-eś umarł, ciele tam jest wzięty.
Wszytko się to zaś w morze swą koleją stacza:
I co górne obłoki i co ziemie macza.
Z ziemie ludzie i zwierze, bydła, ptacy, gady,
Z ziemie wstały wielkich miast szerokie osady
Z ziemie sioła i drzewa i co ręka maca,
Wszytko, jak z ziemie poszło, tak się w ziemię wraca.
Toć przez lat sześć tysięcy pasmo ten świat wodzi,
Jedno psuje, drugie z téjż materyéj rodzi.
Te-ć są pierwszéj mistrzyni wszech rzeczy natury
Koła, któremi chodzi. Przypatrzmyż się wtóréj
Wolnowładnéj fortuny, tego świata pani,
Kołowrotom, w jakiéj je zwykła toczyć grani:
Tamtéj ziemia i woda, téj bojaźń z nadzieją
Koła, ale fortuna zawsze drwi koleją;
Na włos pierwszéj natura nie zmyliła fozy,
Poetom faetońskie zostawiwszy wozy.
Żyjeż kto tak szczęśliwy pod tém niebem z ludzi,
Że go żadna fortuny pokusa nie łudzi,
Żeby się kontentując teraźniejszym bytem,
Straty nie bał, nie sięgał daléj apetytem,
Żeby mu nie tknął serca żaden afekt prędki,
Raz krótka radość, drugi troska, żale, smętki,
Miłość, nienawiść, litość, gniew rzadki bez grzechu:
Jedne z tych w płaczu, drugie wyrażamy w śmiechu.
Ma bojaźń śmierć, co przed nią drży natura człecza,
Nadzieja się niepewném życiem ubezpiecza;
Miłość, pociecha, smutek, acz ma rzeczy wiele,
Najwięcéj ich doznają w dziatkach rodziciele.
Insze afekty rządzi każdodzienna żądza,
Rozum wszytkie miarkuje, trzyma i popądza.
Toć są formy całego ludzkiego żywota;
Koło tych grzech, koło tych zabawia się cnota.
Pytasz o materyą? Świat jest i co na niem:
Ten niesytém pieniędzy głowę nabywaniem
Trudzi; ten zaś ambitu i honorów pełny
Z odwagą się kolchidzkiéj dopomaga wełny;
We krwi ma inszy gusty, inszy zdrowie łata,
Ten z kupcem, ten z jurystą po krainach lata,
Drugi tonie w pacierzach, w księgach albo w roli,
Ten kufel, ten podwikę, ten skrzypice woli,
Ów kości, ten psie gony i myślistwa różne,

W sieci zwierz, ptaki, ryby łowiąc nieostrożne;
Ten ustawnie buduje jedno, drugie gnoi,
Żarłok je, leniwiec śpi, gach się wszytko stroi.
Zgoła, co słońce widzi, co ma ziemia rzeczy,
Do tego afekt wedle natury człowieczy
Tąży, to życia swego wystawiwszy celem,
Ten łacno, ten odwagą, pracą i fortelem
Dopina; wszędy szczęście i nieszczęście włada
I gdy człeka do czego natura układa.
A ja płaczę, nieszczęsny na świecie sierota,
Wszytkie moje z nadzieją odpadły mnie wota;
Zginął smak i apetyt po smutnym pogrzebie
Syna mego; żal w sercu a na grzbiecie zgrzebie
Zostają. Tu, tu padły me żądości śniatem.
Już mi nic po weselu, nie chcę być bogatym,
Precz rozkosz, precz sława z honorem.
W tym mnie, w tym kącie grubym okrytego worem,
Śmierć zastawszy wywiedzie, pewnie nie wywlecze,
Podam jéj obie ręce i z tém pod jéj miecze
Idę, że się z swym wdzięcznym Stefanem przywitam;
Tego sercem na jawie, śpiąc rękami chwytam,
Bo żywot i bez niego méj fortuny koła,
Próżność nad próżnościami, próżność, próżność zgoła!


Peryod XIV.

Cóż słabszego nad człowieka!
Nie wskok z pępka kwiat wywinie,
Przeto naznaczonéj pory,
Dopiéro się człowiek znaczy,
Tak przed kwiatem, jak w pół kwiatu,
Niemiłosierna śmierć grozi.
O jak wiele ludzi ginie
Papierek, rzecz marna, panie
Stu potomków idąc cugiem.
Że szkło słabe, każdy przyzna,
Niech się z nim nie równa wiekiem.
Sto lat roście, sto dąb stoi
Dwadzieścia i cztery lata
Trzeciéj i ostatniéj ćwierci
W każdéj jednak z tych trzech kwadrze
Nie masz przywileju na to,
I miesiące i tygodnie,

Żyć nie możesz: ani nocy,
Nawet godziny, minuty,
Że i w jedném oka mgnieniu,
Dzień dąb rąbiesz, czasem dłużéj,
Jako proch zdmuchniony z stołu,
Ale trudnoż się do drzewa,
Co ma dąb przed wiszem lekkiém,
Owszem, więcéj dano słomie.
Długo róża czasu czeka,
Aż śnieg ztaje, aż mróz minie,
Zawsze dopędzi od Flory.
Czasem ledwie dzień obaczy,
Umrze: tak wiośnie, jak latu,
Zawsze ścina, zawsze mrozi.
Rychléj niż róża w dziardynie,
Jeśli ma dobre schowanie,
Przetrwa jednego po drugim,
A wzdy najduższy mężczyzna,
Bo ma siła przed człowiekiem.
W mierze: sto go mówią gnoi,
Wzrostu, tyleż ludziom świata,
Już trzeba myśléć o śmierci.
Snadno człowiek nogi zadrze.
Bo nie tylko każde lato
Niepewne: nigdy swobodnie,
Ani dnia mając w swéj mocy;
Tak jest ludzki rodzaj struty,
Wszyscy podlegli zginieniu.
A nam w punkcie śmierć posłuży,
Lecim opłaznie do dołu.
Marna przypodoba plewa,
To ma trzcina przed człowiekiem,
Bo się ta ugnie, on złomie.
Krótko rzekszy: nic słabszego.
Cóż wzdy jest człek? nic: sen, mara,
Przecie ten kawałek błota
Wiecznego smak, w niebie gody,
Jeden dzień głupi na ziemi!
O Boże wielkiéj dobroty,
Serca mego Stwórco święty,
Rydlem którym-em otwierał,
Stwierdź nadzieją zmartwychwstania.
Nie masz od ciała naszego.

Głos, wiatr, lód, cień, dźwięk, czcza para.
Tak kochają, że żywota
Tracą dla jego wygody.
Niż wiek w niebie drożéj ceni.
Broń od takowéj ślepoty,
Wywrócone fundamenty,
Ziemię gdy syn mój umierał,
I daj koniec mego łkania![3]


Peryod XV.

Pięknie ktoś nazwał i bardzo do rzeczy
Świat oceanem, łodzią — żywot człeczy.
Cóż wzdy w śliczniejszym oczy mogą wzorze
Widziéć nad ciche i spokojne morze;
We dnie i w nocy, nie patrząc do góry,
W wodzie niebieskie obaczysz figury,
Wszech rzeczy kształty, odległych skał grzbiety,
Swéj nawet twarzy ujrzysz konterfety.
Cena zwierciadła za wielkością chodzi,
W żadnéj się ziemskiéj hucie nie urodzi,
W żadnym na świecie nie obaczysz kramie
Takiego, jakie Bóg osadził w ramie.
Miła żegluga i za trud pieszczoty,
Dopiéroż jeśli mierne wieją Noty,
Dla sporszéj jazdy, kto daléj żegluje,
Płócienne nawom rozdymając buje.
Tam kupiec zysku niepewnego chciwy,
Lubo kto pragnie widziéć świata dziwy,
Lubo na morze dla nauki wsiędzie,
W port naznaczony szczęśliwie przybędzie.
Lecz gdy mu Neptun pozwoli igrzyska,
Strasznie się burzy, rzuca, miece, ciska,
I piasek ze dna głębokiego wzięty,
Z pianą na górne pryska firmamenty,
Opoki tłucze, a na nizkie lądy
Jeden za drugim pasmem pędzi prądy.
Nie radzę podczas takiego odmętu
Nikomu z lądu wypychać okrętu,
Abowiem który zastanie ta szarga,
Najgrubsze liny i kotwice starga;
I to mistrz u mnie, co tak styrem władnie,
Że choć pod niebem, chociaż będzie na dnie,
Chociaż go fala miesza rozmaicie,
Wzdy o żałosne nie przyjdzie rozbicie.
Nie trzeba szukać morskiego meatu,
Kto się przypatrzy dobrze temu światu;
Tak doskonały, tak piękny, choć stary,
Cóż potém insze dowody do wiary
Zbierać, że Bóg jest? podnieś w górę karku,
Albo po ziemi pojźry, niedowiarku,

Gdy słońce wschodzi, albo w morzu narza,
Ziemia swe co rok owoce powtarza,
Tamto za ojca, ta na miejscu matki,
Zkąd rzekom wody ciekącéj dostatki;
Jeśli część lata, albo księżyc który
Uchybił danéj sobie pozytury?
Taż materya w różne się przetwarza
Formy: nie może być bez gospodarza
Świat, więc na jego kto pływa powodzi,
(Bom żywot ludzki przypodobał łodzi)
Niechaj o cichéj żegludze się pyta,
Łakomie wiatru fortuny nie chwyta.
Lubo-to wdzięcznéj przejażdżki chce zażyć,
Lubo towary swoje wyposażyć,
Zyskać na handlu albo onym świętem
Drugi i trzeci urobić talentem;
Niechaj mu będzie zdrowy rozum styrem,
Cnota i żądza pobożna Zefirem,
Który tak żagiel serca niech rozdyma,
Że cierpliwości kotwica wytrzyma.
Choć będzie woda spokojna i cicha,
Przestrzegam, niech nikt nawy nie wypycha,
Żeby mu z oczu ziemia miała ginąć,
A jaknajwcześniéj do portu zawinąć;
Bowiem kto w takiéj zginie zawierusze,
Nikogo morze nie cierpi bez dusze.
Więc lepiéj żywym z swym wysieść pokupem,
Niźli na piasek wyrzucon być trupem.
Kto sobie w niebie złote kładzie góry,
Kompas ma: bozkie i prawa natury:
Choćby sam Neptun, lucyper przeklęty,
Co tego morza zaswoił odmęty,
Wzburzył nań fale i wściekłe powodzi,
On stanie, dokąd z towarem cnót godzi;
Lecz komu z dumną ambicyą pycha
Serce na takiéj żegludze rozpycha,
Albo łakomstwo, które chce miéć tylo,
Co okiem zajrzy niesyty Akwilo,
Lub za miłości ślepéj idą szumem,
Kotwica z styrem, cierpliwość z rozumem;
Nie ważą boże i natury prawa,
Samopas lata za wichrami nawa,
Na port nie wspomni, o ziemi ni dudu;

Nie masz téż, nie masz żadnego w tém cudu,
Kiedy raz na dno, pod obłoki drugi
Latając, musi nadwerężyć fugi;
Wpadłszy w najgłębsze naostatek nurty,
Rozpuści nagle źle sklejone burty,
Żadnego jazdy swéj nie mając kresu,
Wpada na górę mocnego magnesu,
Gdzie zbywszy goździ, sług, przyjaciół, braci,
Oraz i towar i zdrowie utraci.
Któż kiedy Scylle i policzy wstręty
Płochéj fortuny na takie okręty,
Gdy malacyi zwabiwszy obłudnéj
Smakiem i z ludźmi razem topi sudny.
Już-to jéj więzień, kto się z swoim prómem
Za takich wiatrów z portu ruszył szumem,
Jéj-to igrzyska, jéj-to są zabawy.
Jeszcze nie wypchnie drugi z portu nawy;
Dopiéro linę do kotwice skrąca,
Gdy go ta pani o skopuł roztrąca.
Drugi na haku ukrytym tak siędzie,
Że go Eolus duży nie dobędzie.
Leda remora inszego zatrzyma,
Aż go na morzu śnieg zajdzie i zima,
I wtenczas-by się rad do brzegu kwapił,
Skoro go mrozem twardy lód ułapił.
Późno do wiosła, późno się masz, stary,
Gdyć miasto łodzi śmierć postawi mary.
O, niejednegoż na téj świata toni
Uśpią Syreny, ustraszą Trytoni,
Wielu przyjaźni, wielu i rozkoszy
Z upatrzonego portu respekt spłoszy.
Lecz na cóż ludzkie zbierać mam przygody?
We mnie téj, we mnie, niestatkowi wody,
Niech się napatrzy, we mnie niechaj czyta
Każdy, co zwykło potykać rozbita.
Nie trzeba Scylle, Charybdy i fale,
Bo na kogo Bóg dopuścić chce żale,
Niech się od lądu na włos nie oddala,
Potka go smutne rozbicie u pala,
Ledwie że nagi i na desce gołéj
Wnidzie, skąd wyjście miał, w grobowe doły.
Któż dalszy nad mię wszelkiéj był żeglugi?
Domku mojego trzymając się strugi,

Która tak gęste daje przez się brody,
Mniemałem głupi, że dojdę bez szkody,
Gdzie port każdemu jeszcze przed pieluchy
Na nowym świecie naznaczono suchy;
Ali dziś tonę z całą moją flotą,
Bo to nie żywot u mnie żyć sierotą.
W tobie-m żył, w tobie, drogi synu, tonę,
I choć nie wodę, lecz łzy piję słone;
Wiatry i żagle, wota i nadzieje,
Wszytko to morze łez moich zaleje.


Peryod XVI.

Wielkież ten świat ladaco i nie godzien, żeby
Zacz go miéć, tylko ciału temu od potrzeby
Jedna gospoda, karczma, popas i z noclegiem,
Gdzie człowiek kilkoletnim zmordowany biegiem
Zaśnie, i ono ciało, jako było w prochu,
Tak się zaś w proch w podziemnym rozsypuje lochu.
Nie każdego to potka, jako sobie życzy,
Ale jako napisze komu stanowniczy,
Wczesna albo niewczesna niech tylko nie kapie
A obrok choć w pół z ciężką znój pracą był szkapie,
Bo kto go ziarnem karmi, kto dobrze go tuczy,
Z trudnością go dosiędzie, z trudnością najuczy,
Często mu się narowi, wierzga, na kieł bierze,
I cóż potém robactwu przyczyniać wieczerze;
Ani go téż zaś nazbyt głodem trzeba wędzić,
Byle wcześnie mógł jeździec noclegu dopędzić.
Toć-to ciało jest koniem w nas rozumnéj dusze:
Na tym gdy wyznaczone stajanie przekłusze,
Wyjechawszy z noclegu, na wolnym popisie,
Weźmie zakład zawodu na niebie, jeśli się
Dobrze sprawi; jeśli nie, jako jéj śmierć rzekła,
Na ostatniéj pościeli pojedzie do piekła.
O jakiż to rzadki gość, raczéj go pielgrzymem
Nazwę, żeby tę karczmę, okopciałą dymem,
W jednym gnoju z gadziną, z bydłem w parsku, w smrodzie,
Chciał porzucić, o lepszéj wiedzący gospodzie,
Bo w królewskim pałacu, gdzie na wieki wieczne
Nie dadzą nocy postać promienie słoneczne,
Sami żyją królowie: precz bóle i prace,
Nie znają grzechu, żalu niebieskie pałace,

Nie masz prawie żadnego wyjąwszy klasztory
I tam ledwie dziesiąty, bez względu téj skóry
Wstępuje mało w ich cnota, mus, mus wielu,
W osobny kąt z świeckiego wygania burdelu.
Wszyscy ten byt doczesny, ten moment żywota,
Choć krótki i z szczerego ulepiony błota,
Tak lubią i grunt wszytkich w nim kontentec kładą,
Jakby wierzyli, że ztąd nigdy nie wyjadą.
Ciało tuczą, i nie dziw, gdy mu rostą buje,
Ani jeźdźca na grzbiecie, ani siodła czuje.
Gdzież podróżny, tak głupi i utratny, coby
Dla wczasu i jednego popasu ozdoby
Izbę kazał malować i nowy piec stawić,
Wiedząc, że się godziny dłużéj nie ma bawić?
A ty zamki zakładasz? o jakoż ich wiele
Wpoły niedorobionych czas grzebie w popiele!
Wsi skupujesz, a drugie chwytasz przez kaduki,
Z ubogim dla zagona prawujesz się sztuki,
Nie podasz żebrakowi biednéj chleba skóry,
Panosząc, żeby mieli co pić sukcesory.
Nie widzisz, że cię już śmierć za gardło chwyta,
A dyabeł długi rejestr twoich grzechów czyta.
Nie ośmdziesiąt, jeśli się komu dadzą dożyć;
Lecz ośmdziesiąt tysięcy, śmiem z godziną złożyć;
Nie z godziną, bo i te mogą miéć komputy,
Milion lat do jednéj stosuje minuty
Przeciw wieczności, i to, i to jeszcze mało
Gdzie sposobu rachunków, i liczby nie stało.
Nie da z sobą żadnego wieczność równać czasu,
Nie znajdziesz podobieństwa, dopiéro kompasu.
Tak długo, tak bogaczu, tak długo, tyrannie,
Będziesz cierpiał, w siarczystéj pokutując wannie.
Przebóg! cóż za szkarada świat trzyma ślepota,
Że śmiertelnego mgnienie, punkt i nic żywota
Drożéj cenią niż wieczność: przekładają niebu
Tę karczmę żalu, bólu, łez, grzechu, pogrzebu;
Nie wierzą zmartwychwstaniu, chociaż mówią usty,
Tu, tu wszelkiéj uciechy zakładają gusty;
To im niebo, to im raj, gdzie dyabeł z swym dworem,
Uwija się, jak złodziéj jarmarkowy, z worem.
Ja, mój Boże, choć płaczę tak wdzięcznego syna,
Płaczę na grzechy: bo te płaczów mych przyczyna;

Ufam twojéj litości, że w téj, w téj lepionce
Zaświeci mi po śmierci z moim synem słońce.


Peryod XVII.

Wszytko sen, wszytko mara, cokolwiek tu okiem
Widzisz, co słyszysz uchem. Pijany masłokiem
Człowiecze, we śnie cię myśl i twe serce bawi,
A ty głupi rozumiesz, że na istéj jawi.
Przetrzyj jedno duchowne, przetrzyj ze snu oczy,
Któreć o to staranie o ten żywot mroczy,
A nie da podnieść głowy z grzechowego betu,
Żebyś się wzdy obaczył i postrzegł sekretu,
Czy śpisz; ani cię trąba, człowiecze, ocuci;
Śpijże, aż ci ostatni zapieją koguci.
Dopiéroć płacz i za grzech ruszyła pokuta,
Skoro się Piotr obudził, słyszawszy koguta.
Dopiéro, ale późno poznasz i nie wcześnie,
Że czém-eś był, czém kogo, wszytkoś widział we śnie.
Oto sześciu tysięcy lat przed tobą księga,
Daléj ani człek, ani świat, pamięcią sięga.
Otwórz, patrz i uważaj: widzisz tam Nimrody
Do nieba wysokiego budujące wschody,
Konterfet ambicyi; o jakoż ich wiele,
Którzy się na podobne sadzili Babele!
Do połowice swojéj nie doniósszy dumy,
Spadli; miesza Bóg języki, miesza Bóg rozumy.
Widzisz tam w prezumpcyéj Antyochy srogiéj,
Herody, i którzy się równo kładli z bogi,
Nabuchodonozory. Jest tam Kserkses, który
Żeby mu się umknęła, słał posłów do góry;
Insze niezliczone widzisz tam tytuły,
Co szaleli zarzą pysznéj kanikuły.
Choć ledwie że nie patrzą, kiedy dyabeł stary
Dla takiéj-że z nieba był zepchniony przywary.
We śnie to wszytko było; jak zapiał kur trzeci,
Wszytko to nieścignionym wiatrem precz poleci.
Co tam ujrzysz bogaczów albo fortunatów,
Mocarzów, bohaterów, którym drugich światów
Trzeba było, kiedy ten na ich pompę mały;
Gdzież się wzdy miast szerokich osady podziały,
Tyry, Memfy, Sydony, Kartagi i świata
Ozdoba Jeruzalem? Wszytko czas pozmiata,

Wszytko było, jak we śnie. Uderzyła czwarta,
Jedne z gruntu spadają, drugich się coś warta.
Obaczysz tam tryumfów zawołanych sceny,
Pompejów, Juliuszów; wszyscy swe Syreny
Mamy, które nas słodkiém na tém morzu pieniem
Usypiają, wszytko to za pierwszém ocknieniem
Zginie, wraz filozof, wraz i krasomówce,
Kolosy, piramidy, mauzole, grobowce;
Wszytko we śnie, tak ludzie, jako ich obrazy
I groby naostatek wyglądają skazy.
Kogo fortuna, złoto, urodzenie krasi,
Wszytko to zniknie, skoro śmierć świeczkę zagasi.
Co było, tego nie masz, co dziś jest, nie będzie,
Nie widział świat dziedzica; wszytko na arendzie,
A na to zawsze pomnie, że bez defalkaty,
Co gorsza, że żadnemi niezawarta laty,
Nie arenda, ale to rumacya sama;
Zaginął pierwszy kontrakt w raju przez Adama,
Teraz siedzisz, człowiecze, jak goły na zyzie,
Dlatego się przeglądaj w nowéj intercyzie,
Którą krwią podpisawszy na krzyżu syn boży,
Sygnetem przez śmierć srogą żywot swój przyłoży.
Któż przy ekspiracyi, pytam się, nie sparza,
Kiedy przyjdzie oddawać wszytko z inwentarza?
Dopiéro się obudzisz, kiedy już po sprawie,
Spawszy lat kilkadziesiąt, godzinę-ś na jawie;
Znowu uśniesz i tam, co-ć na świecie się drwiło,
Postrzeżesz i poczujesz, że-ć się to wyśniło.
Trudno mu na swe wyniść, kto w popiele gruszki
Zasypia, miasto roli pilnując poduszki.
Sen jest ten świat człekowi, raczéj światu człowiek,
Tamten lat sześć tysięcy trwa, a ten się co wiek
Odmienia. Jedném światłem słońce w sferze wyszniéj
Świeci, jedném złotem człek na ziemi się pyszni.
Wszytko to jest, co było od świata początku,
Wszytko w natury swojéj zostaje porządku.
Tylko człowiek i boże i natury prawa,
Pogwałciwszy, umiera, żyć i być przestawa.
Lecz i świat, i człek i to wszytko co na świecie,
Snem, marą, bańką, bajką na śmierci podmiecie.
We śnie-ś świat, i jam cię miał we śnie, synu luby!
Ale swojéj na jawie lamentuję zguby.
Ledwie z pieluch, ledwieś się z dziecińskiego puchu

Obudził, gdy był w srogim polski świat rozruchu[4].
Aż ci zaraz, nie dawszy, żebyś tu żył dłużéj,
Niemiłosierna Parka wiecznie oczy mruży;
Ciebie uśpi, mnie budzi nieszczęsnego ojca
Do płaczu, i krwawych łez okrótny zabójca,
W których tak długo serce utrapione myję,
Aż się i sam takiego opium napiję.


Peryod XVIII.

Pisać czy płakać będę, czy oboje razem,
Nieznanego frasunku zmieszany obrazem?
Płakać oko, a serce wielkość mojéj szkody
Pisać każe; nie masz z inkaustem zgody,
Piszę przecie i płaczę, a co większa śpiewam
I rymy i litery gorzkim płaczem zlewam.
Gra Samson, nieszczęśliwy, choć mu nie wesoło;
Głowę z włosów i z oczu obnażono czoło,
Skacze, choć ślepy, mściwe ciesząc Filistyny;
Już, już śmierci od domu czekają ruiny.
Śpiewam i ja mizerny, jakowym więc krzykiem,
Smutny łabędź pod ostrym świat żegna kozikiem,
Śpiewam, i krwią z rannego serca sztychów wielą
Wylewam swą na papier skargę z Filomelą;
Dalila z Samsonowéj, Scylla z Minosowéj,
Mnie śmierć wystrzygła z głowy on włos purpurowy,
Wszytkich mych szczęśliwości zakład, sił i fortun,
Śpiewać przecie Apollo, niewczesny importun,
Przymusza, gdy tak ciężkie opłakuję plagi;
Kto znowu porość może, jam do śmierci nagi!
Wywróciła tyranka, na których się stary
Dom mój wspierał, choć mocne zdały się, filary;
Ach, Stefanie, mój synu, łzami i okupem
Niewrócony! tyści to domu mego słupem,
Niechajże razem z tobą tak straszną ruiną
Żywot, zdrowie i wszytkie me pociechy giną.
Ślepym jest: śmierć mi twoja wyłupiła oczy;
Trudno patrzéć komu śmierć źrenice wytoczy.
Nic nie widzę przed sobą, tylko grób i mary,

Próżno mi przyjaciele kładą okulary
Świeckich pociech, bowiem ja nic nie widzę, coby
Mogło mnie z tak okrutnéj podźwignąć choroby;
Wzdy śpiewam, wybijana choć już na zegarze.
Nie masz cię, nie masz, serca mego bezoarze!
Precz, precz wszyscy lekarze, precz apteki, bo tu
Tylko z samego nieba trzeba antydotu;
Ten doktór, który ranił, i zagoić może.
Gdy mi mego Stefana przywrócisz, o Boże,
Wtenczas dopiéro przejrzę, wtenczas mi się wrócą
Wesołe dni, po których me lamenty nucą[5].









  1. To jest ze zwycięztwa pod Chocimem odniesionego przez Sobieskiego dnia 11 listopada 1673 r.(P. R.)
  2. Sobieski hetman.
  3. Tak jest w rękopiśmie (podobno autografie Wacława Potockiego), znajdującym się w Bibliotece Zakładu imienia Ossolińskich we Lwowie. Drukujemy tu wedle kopii sporządzonéj na miejscu a przejrzanéj przez p. Klemensa Kanteckiego. Oczywiście wiersze, rymujące się ze sobą, są tu rozerwane. Nie znając autografu, nie można wiedziéć, jakim sposobem stać to się mogło. Z kopii starałem się te wiersze pozbierać i uporządkować; podaję więc tę całość, prawdopodobną, jak mi się zdaje, w przypisku.Piotr Chmielowski.

    Cóż słabszego nad człowieka!
    Żyć nie możesz: ani nocy
    Długo róża czasu czeka;
    Ani dnia mając w swéj mocy.
    Nie wskok z pępka kwiat wywinie,
    Nawet godziny, minuty:
    Aż śnieg ztaje, aż mróz minie
    Tak jest ludzki rodzaj struty,
    Przeto naznaczonéj pory
    Że i w jedném oka mgnieniu
    Zawsze dopędzi do Flory.
    Wszyscy podlegli zginieniu.
    Dopiéro się człowiek znaczy:
    Dzień dąb rąbiesz, czasem dłużéj,
    Czasem ledwie dzień obaczy,
    A nam w punkcie śmierć posłuży.
    Tak przed kwiatem jak w pół kwiatu
    Jako proch zdmuchniony z stołu
    Umrze: tak wiośnie, jak latu.
    Lecim opłaźnie do dołu.
    Niemiłosierna śmierć grozi,
    Ale trudnoż się do drzewa
    Zawsze ścina, zawsze mrozi.
    Marna przypodoba plewa;
    O jak wiele ludzi ginie
    Co ma dąb przed wiszem lekkiem
    Rychléj niż róża w dziardynie!
    To ma trzcina przed człowiekiem,
    Papierek, rzecz marna, Panie,
    Owszem więcéj dano słomie,
    Jeśli ma dobre schowanie,
    Bo się ta ugnie, on złomie.
    Stu potomków idąc cugiem
    Krótko rzekszy: nic słabszego
    Przetrwa jednego po drugiem.
    Nie masz od ciała naszego
    Że szkło słabe, każdy przyzna,
    Cóż wzdy jest człek? nic: sen, mara,
    A wzdy najduższy mężczyzna
    Głos, wiatr, lód, cień, dźwięk, czcza para.
    Niech się z niém nie równa wiekiem,
    Przecie ten kawałek błota
    Bo ma siła przed człowiekiem.
    Tak kochają, że żywota
    Sto lat roście, sto dąb stoi
    Wiecznego smak, w niebie gody
    W mierze: sto go, mówią, gnoi.
    Tracą dla jego wygody.
    Dwadzieścia i cztery lata
    Jeden dzień głupi na ziemi
    Wzrostu, tyleż ludziom świata;
    Niż wiek w niebie drożéj ceni.
    Trzeciéj i ostatniéj ćwierci
    O Boże wielkiéj dobroty,
    Już trzeba myśléć o śmierci
    Broń od takowéj ślepoty;
    W każdéj jednak z tych trzech kwadrze  
    Serca mego Stwórco święty,
    Snadno człowiek nogi zadrze.
    Wywrócone fundamenty
    Nie masz przywileju na to,
    Rydlem którym-em otwierał
    Bo nie tylko każde lato,
    Ziemię gdy syn mój umierał,
    I miesiące i tygodnie
    Stwierdź nadzieją zmartwychwstania
    Niepewne: nigdy swobodnie
    I daj koniec mego łkania!
  4. Z powodu wojny podniesionéj przez Mahometa IV i zdobycia Kamieńca r. 1672.(P. R.)
  5. Peryody Potockiego po raz pierwszy ukazują się tutaj w całości; dotychczas bowiem część ich tylko wydrukowała Biblioteka Ossolińskich; reszta pozostała w rękopiśmie w Zakładzie Ossolińskich we Lwowie. Drukowane już Peryody przedrukowujemy a resztę podajemy według kopii dokonanéj na miejscu a przejrzanéj łaskawie przez p. Klemensa Kanteckiego, któremu tu powinną za to wdzięczność oświadczyć za obowiązek uważamy.(P. R.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.