Paryż (Zola)/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

U państwa Duvillard miało być dnia tego kilka osób na drugiem śniadaniu; nie były to osoby specyalnie zaproszone, lecz części, prawie że codzienni goście, przybywający z własnej ochoty. Wspaniały pałac państwa Duvillard był położony w pobliżu Wielkich bulwarów i kościoła św. Magdaleny, przy ulicy Gaudot-de-Mauroy. Wysokie komnaty olśniewały przepychem umeblowania a dzięki zamiłowaniu baronowej do kwiatów, pełno ich było wszędzie, zamieniając pałac w zimowy, wonny ogród, dozwalający zapomnieć o dżdżystej porze roku, o mgle zimnej i szarości dzisiejszego powietrza. Ukwiecone, wonne, ciepłe salony, jakby pieszczotą witały gości przybywających z ulicy.
Paradne apartamenty, przeznaczone na wielkie przyjęcia, znajdowały się na parterze od strony podwórza. Poprzedzał je wielki zimowy ogród, stanowiący sień, w której przy wejściu stało zawsze dwóch lokajów w ciemno zielonej liberyi, bramowanej złotem. Słynna galerya obrazów, ceniona przeszło na dwa miliony franków, zajmowała całą północną stronę pałacu. Monumentalne, równie słynne schody wiodły na pierwsze piętro, gdzie się znajdowały prywatne apartamenty rodziny Duvillard, poprzedzone wielkim ponsowym salonem i drugim o wiele mniejszym, niebiesko-srebrnym. Gabinet barona był wyłożony staroświecką, wytłaczaną skórą, a pokój stołowy w stylu nowo angielskim, był blado-zielony. Po za temi pokojami do ogólnego użytku, ciągnęły się pokoje sypialne i ubieralnie. Sam pałac, zbudowany za panowania Ludwika XIV, nosił wyraźne znamię ówczesnej, wielkopańskiej epoki a wywłaszczony z dawnych dziedziców, został zdobyty przez nowo-panującą warstwę społeczną, przez tryumfującą od lat stu burżuazyę, która siłą posiadanego złota, wszechmożne zajmując stanowisko, z lubością używa jej wyłącznie dostępnego zbytku.
Jeszcze nie wybita godzina dwunasta, gdy wbrew codziennemu porządkowi, baron Duvillard pierwszy się pojawił w saloniku niebiesko-srebrnym. Był to człowiek lat sześdziesięciu, wysoki, barczysty, o wielkim nosie i mięsistych policzkach, usta miał szerokie, o grubych wargach, po za któremi zachował zdrowe, wilcze zęby. Wcześnie ołysiał a resztki włosów farbował, brodę zaś i wąsy zgolił, gdy dostrzegł początki siwizny. Szare oczy barona patrzały śmiało, a w głosie i w śmiechu brzmiała pewność i buta zwycięzcy. Całą postacią wyrażał pychę zuchwałą butę dorobkiewicza, który bez skrupułów używał i nadużywał władzy zagrabionej i dzierżonej przez kastę, do której należał.
Zdziwiony, iż niezastał nikogo, podszedł ku oknu i zatrzymał się przed żardinierką, pełną cudnie kwitnących storczyków. Na kominku, na stolikach, pęki fiołków tchnęły balsamiczną wonią. Baron odszedł wkrótce od okna i, usiadłszy w fotelu z niebieskiego atłasu bramowanego srebrem, rozparł się wygodnie, używając odurzającego zapachu kwiatów i głębokiej ciszy, która wraz z ciepłem zdawała się promieniować z bogato udekorowanych ścian saloniku. Po chwili wyjął z kieszeni dziennik i zaczął raz jeszcze odczytywać artykuł, mający wyjątkowe dla niego znaczenie, jakkolwiek zdawał sobie wybornie sprawę, iż człowiek w jego położeniu, to jest posiadający tak olbrzymi majątek, tak nieograniczoną władzę, wpływy i znaczenie, może niczego się nie obawiać.
Wielkość rodziny Duvillard rozpoczęła się przed stu laty. Dziadek dzisiejszego barona, Wojciech, przybył do Paryża z Poitiers w roku 1788, mając lat osiemnaście. Ojciec Wojciecha, był średniej zamożności adwokatem w Poitiers, syna sam odwiózł i umieścił w Paryżu, w charakterze kancelisty, u znajomego sobie notaryusza. Wojciech był niezwykle sprytny, chciwy i energiczny, wkrótce więc rzucił posadę i zajął się spekulowaniem dobrami narodowemi. Już wzbogacony, był następnie dostawcą armij cesarskich, a umierając pozostawił trzy miliony franków synowi, urodzonemu w roku 1805. Jerzy Duvillard, syn Wojciecha a ojciec barona, podniósł wysoko znaczenie swej dynastyi i pierwszy począł panować w pałacu przy ulicy Godot-de-Mauroy, dorobiwszy się kolosalnej fortuny za panowania Ludwika-Filipa, który nadał mu dziedziczny tytuł barona. Skandaliczne spekulacje Jerzego Duvillard, zwiększały rodzinny majątek; przez długie lata, był on bohaterem świata finansowego podczas monarchii lipcowej i drugiego Cesarstwa, grabiąc zuchwale, należąc do wszystkich słynnych złodziejstw przy budowach kolei, w kopalniach i Suezie.
Syn Jerzego i jedyny jego spadkobierca, Henryk, urodził się w r. 1836, lecz interesami zaczął się zajmować dopiero po śmierci ojca, zmarłego zaraz po wojnie 1870 r. Dzięki zuchwałej swej obrotności, w przeciągu ćwierć wieku zdwoił odziedziczoną fortunę.
Obdarzony umiejętnością odczuwania ducha swej epoki, postanowił to zużytkować na swą korzyść i stał się zaraz na wstępie swej działalności fermentem rozkładającym i psującym wszystko i wszystkich. Był kusicielem i kupcem sprzedajnych sumień, umiał wyzyskać każdą sytuację i każdego, z kim chociażby chwilowo się zetknął. Z szybkością obliczył, jak obfite łupy przynieść mu mogą nowe, świeżo napływające fale społeczne a zdaleka dojrzał on ich pierwsze pojawienie się i był już gotów spotkać się z niemi, gdy niecierpliwie poczęły nastawać i napierać. Zgłodniała demokracya, hałaśliwie manifestująca swe istnienie i żądzę łupów, znalazła w nim ochoczego pośrednika rozboju.
Henryk Duvillard nie posiadał zdobywczej odwagi ojca i dziada. Był od nich chciwszy, lecz ostrożniejszy, nie narażał się osobiście, przekładając tuczyć się padliną swych ofiar i rozkoszować się bezpieczeństwem takiego żeru. Z dumą tryumfował z trafności swych obliczeń i ze spokojem zgarniał miliony, coraz to pewniejszy siebie a pogardliwszy względem drugich. Wolę swą narzucał nawet przy traktowaniu spraw z zagranicznemi mocarstwami a jeżeli nie rozporządzał Francyą w zupełnej całości, to w każdym razie miał szerokie wpływy na bieg polityki bieżącej i niejeden minister pozostawał w zależności od tego potężnego posiadacza przekupnego złota. Starczyło lat stu i trzech pokoleń, by człowiek ten stał się symboliczną postacią władzy i bogactwa dzierżonego przez francuzką burżuazyę, która, w roku 1789 wszystko zagarnąwszy w swe ręce, żyła odtąd kosztem narodu, wyzyskiem stanu Czwartego, nie chcąc przypuszczać, by kiedykolwiek mogło być inaczej. A jednak burza nadciągała. Poczynała już grozić i jutro stawało się niepewne...
Odczytywany przez barona artykuł, zblizka go obchodził. Dziennik „Głos ludu“ był codziennem, susowem pismem, które pod pozorem bronienia sprawiedliwości i publicznego dobra, drukowało skandaliczne artykuły dla przynęcenia czytelników i zwiększenia zysków redakcyjnej kasy. Dzisiejszy numer pomieścił wielkiemi literami tytuł nowego skandalu: „Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej, łapówka dwudziesto-pięciomilionowa, dwóch ministrów przekupionych, trzydziestu deputowanych i senatorów skompromitowanych“. Poniżej tego nagłówka, wydrukowany był zjadliwy artykuł, w którym naczelny redaktor, słynny Sagnier zawiadamiał, że posiada listę skompromitowanych osób i niebawem ogłosi nazwiska trzydziestu dwóch członków parlamentu, przekupionych przez barona Duvillard w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, zatwierdzonej przez Izby. Prócz tego, Sagnier podawał opis towarzyszących temu okoliczności, wskazywał na romantyczną postać niejakiego Huntera, używanego przez barona za pośrednika a który obecnie znikł z Paryża, lękając się odpowiedzialności. Baron czytał uważnie, zastanawiając się nad każdem zdaniem i słowem, lecz skończywszy, ruszył ramionami i spokojnie, jak człowiek pewien własnego bezpieczeństwa, rzekł głośno, chociaż nikogo nie było w pokoju:
— Głupiec! Mniej on wie, aniżeli udaje!
Prawie w tejże chwili wszedł do saloniku jeden ze spodziewanych gości. Był nim Duthil, ładny brunet o śmiejących się oczach, cienkim nosie, kędzierzawej brodzie i włosach. Miał lat trzydzieści cztery a w ruchach, sposobie mówienia, zwykle okazywał wiele żywości, choć lekkomyślna wesołość dziś wyjątkowo ustąpiła miejsca nerwowej niepewności. Uśmiechał się, lecz oczy miał wystraszone. Na widok gościa, baron powstał z fotela, rzucając pytanie:
— Czy czytałeś?...
To mówiąc, wskazał na dziennik trzymany w ręku i zaczął go składać, by napowrót włożyć do kieszeni.
— Tak... czytałem. Błazeństwo!... Zkądże Sagnier mógłby mieć listę osób, o których wspomina?... Czyżby znalazł się jaki zdrajca?...
Baron nie zaraz odpowiedział i spokojnie patrzał na wystraszoną twarz młodzieńca, zabawiony wewnętrzną jego obawą. Duthil był synem mera Angoulême i dzięki dobrej opinii ojca, został wybrany na deputowanego. Przybywszy w tym charakterze do Paryża, zaczął hulać i próżnować, przypominając sobie dawne lata w ten sposób spędzone, z czasów gdy był studentem. Nie miał innych dochodów nad pensyę poselską a utrzymanie mieszkania przy ulicy Suresne, życie światowe, kobiety, kosztowało go znacznie więcej, jakkolwiek więc był uczciwym człowiekiem, przybywszy do Paryża, lekkomyślnością powodowany, zabrnął w długi i stopniowo stawał się coraz skłonniejszy do kompromisów z własnem sumieniem. Dobry humor nie opuszczał go nigdy, z wesołością wyzbył się zmysłu moralnego i, zadowolony z tej wyższości poglądów na życiowe drobiazgi, bawił się zadowolony z położenia i z pozyskanej opinii wytwornego światowca.
— Wątpię, by Sagnier posiadał ową listę — rzekł wreszcie baron. — Wątpię, by ta lista istniała... Hunter nie popełniłby głupstwa tego rodzaju... po cóż miał się bawić w spisywanie osób zainteresowanych?... Cała sprawa nie posiada doniosłości, jaką chce jej nadać Sagnier. Tego rodzaju interesa zawsze się prowadzą tą samą drogą... inaczej nic się nie dzieje.
Duthil, po raz pierwszy w życiu zaniepokojony, z wytężoną uwagą słuchał słów barona i wywnioskowawszy, że wszystko przejdzie pomyślnie, zawołał uradowany:
— Tak, tak! Inaczej nic się nie dzieje i wszystkie sprawy w ten sposób się załatwiają! Zaraz to sobie powiedziałem, przeczytawszy artykuł w „Głosie ludu“.
Śmiał się, lecz nie mógł odnaleźć zwykłej swobody, po głowie bowiem krążyły mu mętne wspomnienia dziesięciu tysięcy franków, otrzymanych z rąk Huntera. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i jak się to stało. Hunter bowiem był niesłychanie zręczny i mówił coś o pożyczce, to znów o możliwych kosztach reklamy a w chwili wręczenia pieniędzy, tak go uspokoił, iż owe dziesięć tysięcy franków Duthil uznał za dział słusznie mu należny.
— Tak, mój kochany — twierdził baron coraz silniej zabawiony wystraszoną twarzą gościa — nie warto o tem mówić... Ale powiedz, czy widziałeś Sylwię?
— Dopiero co u niej byłem. Jest na pana zagniewana. Dziś rano dowiedziała się, że sprawa jej w Komedyi francuskiej wpadła w wodę.
Twarz barona nagle poczerwieniała gwałtownym gniewem. Ze spokojem przyjął wiadomość o groźbie wyjawienia skandalicznego przekupstwa w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, lecz gdy chodziło o Sylwię, tracił głowę, ogarniało go wzburzenie, ta kobieta bowiem, była ostatnią jego żądzą, wszechwładną panią jego sześdziesięcioletniego serca.
— Ależ nie! — zawołał. — Wcale nie wpadła w wodę! Jeszcze onegdaj byłem w ministeryum sztuk pięknych i prawie że mi przyrzeczono zaangażowanie Sylwii.
Piękna Sylwia d’Aulnay była zupełnie lichą aktorką, lecz uparła się wejść w skład artystek teatru Komedyi francuzkiej i w tym celu od kilku miesięcy studyowała rolę Pauliny w dramacie Kornela. Cały Paryż wiedział o tej szalonej zachciance pięknej dziewczyny i bawiono się na samą myśl zobaczenia jej w tej roli, znając ją jako istotę zepsutą aż do występku i przewrotną aż do zdrożności. Lecz Sylwia, na nic nie zważając i pewna zwycięztwa, głośno mówiła o blizkim debiucie.
— Podobno minister stanowczo się sprzeciwia — rzekł Duthil.
Baron dusił się z gniewu.
— Minister, minister! Pokażę mu, kto silniejszy! Ani się spostrzeże, jak go wysadzę!...
Zamilkł, bo do saloniku weszła baronowa. Pomimo lat czterdziestu sześciu, była jeszcze niezwykle piękną. Jasna blondynka, wysoka, nieco otyła, cerę miała prześliczną, jedwabną, rysy delikatne i zaledwie więdnące, ramiona i ręce wspaniałe, bez najlżejszego zarzutu. Zbyt silne rumieńce, zagarniające coraz wyraźniej całość twarzy, stanowiły umartwienie baronowej. Owal twarzy świadczył o żydowskiem jej pochodzeniu i mówiły o tem niebieskie jej oczy, pełne słodyczy i zmysłowego rozmarzenia. Powolna jak wschodnia niewolnica, była przeciwniczką wszelkiego wysiłku, nie lubiła chodzić a nawet mówić, zdawała się być wychowanką haremu, istotą wyłącznie oddaną pielęgnowaniu swej piękności. Miała dziś na sobie białą jedwabną suknię, zachwycającej prostoty i wdzięku.
Duthil rozpromienił się na widok baronowej i, powitawszy ją pocałowaniem w rękę, rzekł z przejęciem:
— Słoneczniej jest z pani przybyciem... Paryż dziś taki mroczny, słotny...
Lecz do saloniku wszedł drugi ze spodziewanych gości, w osobie pana de Quinsac, pięknego trzydziestokilkoletniego mężczyzny. Baron, pragnąc być na osobności z Duthilem, by dowiedzieć się o Sylwii, rzekł:
— Chodźmy do mojego gabinetu, potrzebuję z tobą pomówić o interesującej nas sprawie... a przez ten czas, pan de Quinsac zechce dotrzymać towarzystwa mojej żonie...
Pozostawszy sam na sam z nowoprzybyłym, który już ją powitał pełnym szacunku pocałowaniem ręki, baronowa zatrzymała na nim wzrok pełen wymownego uczucia i długo wpatrując się w twarz młodego człowieka, szepnęła, przerywając kłopotliwie przeciągającą się ciszę:
— Gerardzie mój! Co za szczęście być z tobą chociażby na chwilę, bez niczyjej obecności! Od miesiąca nie było ku temu sposobności... Od miesiąca wyczekiwałam napróżno tego szczęścia...
Historya małżeństwa barona Henryka Duvillard z młodszą córką Justusa Steinbergera, bogatego bankiera żydowskiego, powszechnie była znaną. Wzbogacony ród Steinbergerów, początkiem swej historyi przypominał dzieje Rotszyldów, bo rozpoczęli oni swą działalność równie jak tamci, we czterech. Najstarszy z braci, Justus, osiadł w Paryżu a trzej inni w Berlinie, w Wiedniu i w Londynie. Zawarli oni pomiędzy sobą tajemną wspólność interesów, co im pozwoliło wywierać wszechpotężny, międzynarodowy wpływ na bieg finansowego rynku w Europie. Justus wszakże był mniej możny od braci, miał bowiem w Paryżu niebezpiecznego współzawodnika w osobie Jerzego Duviliard, z którym zawzięte musiał staczać walki przy każdem pojawieniu się większej zdobyczy. Zmęczony obrotnością i chciwością przeciwnika, powziął myśl wydania swej córki, Ewy, za Henryka, syna Jerzego Duvillard. Dotychczas Henryk nie zajmował się interesami i uchodził za człowieka oddanego przyjemnościom życia w salonach i klubach, Justus więc liczył, że po śmierci barona skazanego już przez lekarzy, z łatwością zawładnie zięciem i oba domy bankierskie złączy w jedną całość. Doprowadzenie małżeństwa do skutku nie przedstawiało trudności, bo Henryk zapłonął właśnie gorącą miłością dla Ewy, słusznie uważanej za jedną z ładniejszych kobiet w Paryżu a gdy objawił swemu ojcu chęć ożenienia się z Ewą, baron, znając dokładnie syna, zgodził się natychmiast, uradowany niefortunnem przeliczeniem się Justusa. I rzeczywiście tak się stało. Justus spostrzegł to dopiero w chwili, gdy po śmierci ojca, Henryk stanął na czele odziedziczonej firmy i z dnia na dzień przemienił się z pozornie lekkomyślnego światowca w chciwego bankiera, który z niesłychaną przebiegłością rzucił się na wyzyskiwanie łapczywego apetytu burżuazyjnej demokracyi, świeżo doszłej do władzy a głodnej, spragnionej i pożądającej złota. Małżeństwo Ewy nie przyniosło więc Justusowi spodziewanego rezultatu. Henryk Duvillard stał się dla niego groźniejszym jeszcze przeciwnikiem od ojca a Ewa bezpożyteczną zakładniczką chybionych kombinacyj. Po czterech latach małżeństwa była matką córki i syna, lecz od czasu ostatniej ciąży, mąż odwrócił się od niej zupełnie, okazując jej nieledwie że wstręt, pochodzący z przesytu dawnej miłosnej żądzy, zaspokojonej i już wygasłej. Raptowne zerwanie stosunku z mężem, początkowo zadziwiło i przygnębiło Ewę, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że odnowił dawny, kawalerski sposób życia i gonił za innemi kobietami. Wkrótce jednak pogodziła się z położeniem i bez wymówek, bez wyraźnego starania się o przywrócenie miłości męża, zadowoliła się wybraniem kochanka; nie mogła bowiem żyć bez miłości i pieszczot. Rozmiłowana w własnej urodzie, lubiła się podobać i zdawała się być stworzoną na kochankę, pędzącą życie w objęciach mężczyzny wielbiącego jej wdzięki. W chwili zerwania stosunków z mężem i obrania kochanka, Ewa miała lat dwadzieścia pięć i przez lat piętnaście pozostała kochankowi najzupełniej wierną, jak byłaby wierną mężowi; gdy umarł, ogarnął ją wielki smutek wdowieństwa. Lecz gdy po sześciu miesiącach spotkała na swej drodze młodego[1] hrabiego Gerarda de Quinsac, poczuła nową żądzę kochania i w namiętnym porywie zmysłów, oddała mu się w całości.
Strwożona milczeniem kochanka, baronowa rzekła z macierzyńską tkliwością:
— Drogi mój Gerardzie, co tobie?... Czy nie jesteś chory?... Czy może ukrywasz przedemną jakie zmartwienie?...
Ewa była o dziesięć lat starszą od pięknego Gerarda de Quinsac a ztąd w bezustannej była obawie, że może utracić jego miłość. Czuła zbliżającą się starość, buntowała się przeciwko myśli zerwania z miłością, a ubóstwianiem kochanka, pragnęła go do siebie przywiązać i zachować, gotowa znieść wszystko, byle dopiąć tego celu.
— Nie, nic nie ukrywam... Rzadko przychodziłem, bo musiałem siedzieć w domu... Matka chciała mnie mieć przy sobie...
Baronowa dalej wpatrywała się w niego, z zaniepokojoną miłością, podziwiając regularność rysów ukochanej twarzy, pieszcząc wzrokiem czarne, wytwornie utrzymane wąsy i włosy, całość zgrabnej jego postaci i wielkopańską dystynkcyę.
Gerard de Quinsac należał do jednego z najdawniejszych szlacheckich rodów i zamieszkiwał przy matce, wdowie, która, zrujnowana majątkowo przez męża, starała się utrzymać dom na przynależnej stopie, chociaż miała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu. Gerard pędził życie bezczynne, z trudem odbył jednoroczną powinność wojskową, wyrzekając się na przyszłość służby z bronią w ręku a nawet karyery dyplomatycznej, jakkolwiek była to dla niego jedyna droga, nieprzynosząca ujmy rodzinnym pojęciom. Pędził dni w pracowitem próżniactwie młodych ludzi swego świata, mieszkających w Paryżu. Surowych obyczajów matka uwzględniała ten rodzaj życia syna, sądziła bowiem, że człowiek tej krwi, powinien chociażby bezczynnością i zupełnem usunięciem się, protestować przeciwko republikańskiemu rządowi Francyi. Lecz miała ona inne jeszcze powody skłaniające ją do pobłażania postępowaniu syna. Dzieckiem, był wątły, a mając lat siedem, ciężko chorował na zapalenie mózgu. Później, będąc wyrostkiem, skarżył się na ból serca a zawezwani lekarze oświadczyli, że powinien strzedz się i unikać wszelkiego zmęczenia. Tak więc, matka wiedziała, iż ten wysoki, dumnej postawy młodzieniec, jest tylko pozornie zdrowym potomkiem starożytnego rodu. Najlżejsza przyczyna mogła spowodować śmiertelną chorobę i w popiół zamienić ten kwiat świeżo rozkwitły z ułudną, kłamliwą bujnością. Męzka postawa Gerarda kryła w sobie kobiecą delikatność zdrowia i równąż słabość energii. Był dobry, pozbawiony woli, dostępny dla wszelakiego zła i upadku. Poznał Ewę, towarzysząc pobożnej swej matce do nowo założonego Przytułku dla inwalidów pracy. Ewa przywłaszczyła go sobie, oddając mu się i nie śmiał z nią zerwać, bo nie umiał znaleźć dostatecznej ku temu przyczyny, matka zaś starała się nie wiedzieć o tym zdrożnym stosunku z kobietą wstrętnego dla niej świata, a wreszcie przywykła wszystko synowi przebaczać i na wszystko pozwalać, jak choremu dziecku. Lecz Ewa zdobyła sobie i jej łaski, decydując się na czyn, który wszystkich wprawił w zdumienie. Nagle się dowiedziano, że nawróciła się na wiarę katolicką, za pośrednictwem monsignora Martha. Czego nie uczyniła dla męża, zrobiła dla kochanka, pragnąc na zawsze zapewnić sobie jego miłość. Paryż pozostawał dotąd pod wrażeniem wspaniałej uroczystości chrztu w kościele św. Magdaleny, gdzie piękna, pomimo lat czterdziestu pięciu i do łez wzruszona żydówka, serca wszystkich zjednała dla siebie.
Gerard głęboko był ujęty tą oznaką przywiązania Ewy, lecz stosunek z nią zaczynał mu co raz dokuczliwiej ciężyć, więc pragnąc go zerwać, unikał schadzek, jakie mu naznaczała. W obecnej chwili dobrze wiedział o co go błagały oczy stojącej przed nim Ewy. Rzekł więc, słabnąc pod naciskiem jej wzroku.
— Ręczę ci, że nie mogłem... Matka nie chciała mnie puścić od siebie... Gdyby nie to, był bym szczęśliwy stawić się...
Milcząc, dalej go błagała i łzy nabiegły jej do oczu. Przeszło od miesiąca nie spotkał się z nią w pokoiku, który posiadali dla miłosnych schadzek w domu przy ulicy Matignon. Nie umiejąc bronić się dłużej, wzruszony niemą jej prośbą, zrozpaczony osamotnieniem, w jakiem ich zostawiono w saloniku a czego nie mógł przewidzieć przybywając w południowej godzinie, uległ, mówiąc:
— Dobrze... spotkamy się dzisiaj... o godzinie czwartej.. jak zwykle...
Rzekł to szeptem, lecz posłyszawszy lekki szmer, odwrócił głowę, drgnąwszy jak człowiek schwytany na gorącym uczynku. Do saloniku weszła Kamilla, córka baronowej. Nie słyszała słów, lecz z wyrazu twarzy obojga kochanków, z otaczającego nastroju, odrazu się domyśliła: iż naznaczyli sobie schadzkę tam, przy tej ulicy, którą starała się odgadnąć; zobaczą się tam bez świadków i nie dalej jak dzisiaj, za kilka godzin. Wszyscy troje byli zakłopotani, wymieniwszy z sobą szybkie chmurne spojrzenia.
Kamilla miała lat dwadzieścia trzy. Ciemna brunetka, nizka, prawie garbata, miała lewe ramię o wiele wyższe od prawego, niepodobna ani do ojca, ani do matki, przedstawiała jedno z tych dziwnych zwyrodnień, niedozwalających odgadnąć przyczyny. Dumną wszakże była z piękności swych czarnych oczu i wspaniale bujnych włosów, które, tak mówiła, starczą, by okryć ją płaszczem opadającym do ziemi. Lecz nos miała za długi, owal twarzy przekrzywiony, rysy nieregularne i brodę nieprzyjemnie spiczastą a wązkie, dowcipne jej usta były przedewszystkiem zjadliwie złośliwe, zdradzając nieprzebrany zasób nagromadzonej goryczy. Brzydką będąc, wiedziała o tem i szalała z gniewu, że taką pozostanie na zawsze. Istotą najsrożej przez nią nienawidzoną była rodzona jej matka, ta piękna, powabna kobieta, która nie przekazała jej swej urody, nigdy jej nie kochała, będąc zajęta wyłącznie sobą i sprawami swego serca, a dzieci zleciwszy płatnej pieczy służby. Pomiędzy matką i córką wrzała coraz większa nienawiść milcząca i zimna u jednej, namiętna i jawna u drugiej. Córka nienawidziła matki za piękność, której jej zazdrościła, czując się brzydszą jeszcze w jej sąsiedztwie. Cierpiała, że wszystkie hołdy i uwielbienia kierują się nie ku niej, lecz ku tej dwa razy starszej kobiecie, rozniecającej miłosne żądze mężczyzn. Przysłuchiwano się, gdy mówiła, bo była dowcipną lecz spojrzenia przysłuchujących się błyskotliwym słowom córki, szły wszystkie ku matce, tryumfującej wieczną młodością. Zapragnęła zemsty i powzięła zamiar odebrania jej Gerarda. Tak, wyjdzie za mąż za Gerarda a pozbawiając tę kobietę ostatniego kochanka, odbierze jej więcej, niż życie. Dzięki pięciu milionom posagu, Kamilla miała licznych starających się o jej rękę. Lecz oceniała to, jak należało, powtarzając z pogardliwym śmiechem:
— Dla pięciu milionów, każdy z nich gotówby wybrać sobie żonę, chociażby w Salpêtrière!
Lecz Kamilla, oswoiwszy się z myślą wyjścia za mąż, za Gerarda, zakochała się w nim, ujęta uprzejmością, jaką jej okazywał. On zaś, będąc pięknym, litował się nad tą prawie ułomną, brzydką dziewczyną, a dobrocią serca powodowany okazywał jej względy, chcąc ją pocieszyć w opuszczeniu doznawanem w świecie, gdzie bywała. Spostrzegłszy zaś miłość, jaką w niej rozbudził, czuł się pochlebiony wyróżnieniem i zdawało mu się że jest bożyszczem czczonem z niewolniczą pokorą i z wyłącznem nabożeństwem. Przewidywał nawet możność małżeństwa z Kamillą, wszak będzie to najpewniejszy sposób wyswobodzenia się rąk jej matki, przytem obliczał materyalne korzyści, bynajmniej nie do odrzucenia, lecz w zamian czuł się nieco skrępowany świetnością nazwiska jakie nosił, przypuszczalnem niezadowoleniem matki, która nie takiej pragnęła synowej, oraz łzami Ewy, chcącej go zachować dla siebie:
Milczenie zapadłe z chwilą wejścia Kamilli, przedłużało się, raniąc wszystko troje. Córka spojrzała przeszywająco na matkę, upewniając ją wzrokiem, że się domyśliła popołudniowej schadzki z kochankiem, spojrzała następnie na Gerarda, skarżąc się boleśnie. On zaś chcąc wyrównać nieporozumienie, rzekł na powitanie:
— Dzień dobry pannie Kamilli... Ach, jaką ładną ma pani suknię... śliczny kolor... lubię kolor hawanna... pani jest najlepiej w ciemnych kolorach...
Kamilla rzuciła wzrokiem na białą suknię matki a następnie na ciemno-hawanowe swoje ubranie, zapięte wysoko pod szyję, i odpowiedziała z wybuchem śmiechu:
— Tak, jeszcze ujdę, gdy suknią nie zwracam uwagi... dlatego też ubieram się jak stara baba!..
Ewa, niezadowolona z odezwania się córki, i podejrzewając w niej niebezpieczną rywalkę, zmieniła przedmiot rozmowy, pytając:
— Czy twego brata niema w domu?
— Owszem, jest, razem zeszliśmy na dół...
Hyacynt wszedł właśnie do saloniku i z wymuszonem zmęczeniem zbliżywszy się, powitał Gerarda. Miał lat dwadzieścia, jasne blond włosy matki i ściągły owal jej wschodniej twarzy, podczas gdy szaremi oczyma przypominał ojca, odziedziczywszy również po nim mięsiste wargi, chciwe wszystkiego. Nigdy się nie chciał uczyć, od dzieciństwa głosząc pogardę dla pracy i wszelkiej czynności. Pieszczony przez ojca, dogadzał swym fantazyom, a obecnie okazywał pewne zamiłowanie do poezyi i muzyki, skutkiem czego żył w świecie zadziwiających artystów, kobiet publicznych, ekstatyków i opryszków; z fanfaronadą apoteozował zbrodnie i występki, z obrzydzeniem mówił i gardził kobietami, głosząc przytem skrajne filozoficzne i społeczne poglądy, przerzucając się z jednej ostateczności w drugą, i będąc kolejno kolektywistą, indywidualistą, anarchistą, pesymistą, symbolistą, nawet sodomistą, nie przestając jednak afiszować się jako dobry katolik, bo tego wymagała przyzwoitość towarzyska. W gruncie był po prostu pustym i głupim. Tak więc żywotna krew rodu Duvillardów, wydawszy z rzędu trzy pokolenia drapieżców, o chciwym temperamencie, od razu zwyrodniała i upadła w czwartej generacyi, z wysiłkiem przesytu, płodząc androgina, niezdolnego już być ani zuchwałym opryszkiem, ani rozpustnikiem.
Kamilla zbyt była inteligentną, by nie widzieć nicości brata i bawiła się, drwiąc z niego otwarcie. Zobaczywszy go teraz w przesadnie długim tużurku, nafałdowanym w pasie, podług świeżo wznowionej mody romantycznej, zawołała, śmiejąc się:
— Dobrze, żeś przyszedł... mama właśnie pytała się o ciebie.. Chodź, pokaż się nam bliżej w swojej spódnicy... Doprawdy, ładniejsząbyś był panną odemnie...
Hyacynt udał, że nie słyszy uszczypliwych słów siostry, której lękał się skrycie, jakkolwiek stosunek pomiędzy nimi był bliski i chętnie zwierzali się przed sobą, chociaż przedewszystkiem w celu wzajemnego olśnienia się krańcowością swych myśli i wyuzdanego zepsucia. Znużonym wzrokiem powiódłszy, Hyacynt zatrzymał oczy na żardinierce cudnie kwitnących storczyków i usta wydął pogardliwie, znajdując, że storczyki są zbyt banalnie pospolite. Przez jakiś czas był wielbicielem kwiatu lilii, lecz porzucił mistyczny kult lilii, dla czerwonych jaskrów, krew przypominających.
Spodziewani jeszcze dwaj goście nadeszli prawie równocześnie. Pierwszym był sędzia śledczy Amadieu, wierny przyjaciel domu państwa Duvillard. Był to nizki, drobny, czterdziestopięcioletni mężczyzna, którego nazwisko od niedawnego czasu stało się głośne, z powodu procesu w jednej ze spraw anarchistycznych. Twarz miał płaską, o rysach regularnych i faworytach urzędnika sądowego, a dla nadania sobie wyrazu przenikliwości nosił monokl, po za którym żywo połyskiwało szeroko otwarte oko. Bardzo światowy, zaliczał się do nowej szkoły psychologów, był autorem książki o nadużyciach, popełnianych na podstawie fizyologii kryminalnej. Przytem był ambitny, zarozumiały, lubił by o nim mówiono w prasie i zawsze upatrywał okazyi, dozwalającej pochwycić w ręce sprawę, mogącą przynieść mu rozgłos i znaczenie.
Ostatnim z przybyłych był generał de Bozonnet, wuj Gerarda. Z powodu podeszłego wieku i reumatyzmów, generał podał się do dymisyi z czynnej służby, lecz wysoka, chuda jego postać zachowała wygląd wojskowy. W czasie wojny 1870 r., po bitwie pod Saint-Privat, został w nagrodę waleczności mianowany pułkownikiem, a jakkolwiek z tradycyi familijnej był legitymistą, zachował wszakże wierne przywiązanie dla Napoleona III, któremu służył na wszystkich polach bitew. W kółku rodzinnem przebaczano mu to przywiązanie do Napoleona, albowiem poza bonapartyzmem, z goryczą odzywał się o Rzeczypospolitej, zarzucając jej upadek armii. Generał Bozonnet był zacnym i dobrym człowiekiem, serdecznie kochającym swą siostrę, panią de Quinsac, i głównie przez wzgląd na nią, bywał w domu państwa Duvillard, chcąc tym sposobem upozorować i do pewnego stopnia wytłomaczyć częstą obecność Gerarda w salonie baronowej.
Drzwi gabinetu otworzyły się i wrócił do gości baron wraz z Duthilem, obadwaj śmieli się głośno, do przesady głośno, chcąc zapewne objawić w ten sposób najzupełniejszą swobodę umysłu. Wszyscy przeszli do stołowego pokoju, gdzie na kominku płonął wielki ogień, o wysokich, wesołych płomieniach, rzucających słoneczne blaski na politurowane, jasne, angielskie meble, na kryształy i srebra rozstawione po stołach i filigranowych etażerkach. Pokój zdawał się tchnąć wiosną. Dominował w nim kolor blado-zielonego mchu a na środku stał wielki stół, nakryty z przepychem, zasłany białym obrusem, naszywanym wenecką koronką i ubrany mnóstwem wielkich, herbacianych róż, będących rzadkością w tej porze roku. Snopy tychże samych róż, cudnie kwitnących, napełniały powietrze przedziwnym zapachem.
Baronowa posadziła generała na prawo a sędziego Amadieu na lewo od siebie, podczas gdy baron siadł pomiędzy Duthilem i Gerardem. Końce stołów zajęły dzieci. Kamilla pomiędzy Gerardem i generałem a Hyacynt pomiędzy Duthilem i sędzią. Odrazu, zaraz przy pierwszem daniu, składającem się z jajecznicy z truflami, rozmowa potoczyła się z żywością, przerzucano się wesoło z jednego przedmiotu na drugi, jak zwykle podczas tego rodzaju zebrań w Paryżu. Defilowały więc zdarzenia wczorajsze i poranku dzisiejszego, prawdy i kłamstwa obiegające miasto, skandale i plotki wszystkich światów i warstw społecznych, wiadomości finansowe, polityka, opinie o świeżo wydanej powieści, nowości teatralne, a także nowinki, które właściwiej byłoby mówić do ucha. Wszystko poruszano, o wszystkiem mówiono głośno, z dowcipem i lekkością, śmiano się i każdy udawał wesołość, chociaż wewnętrznie nie rozstawał się z własną, osobistą troską, częstokroć z gorzką niedolą, równającą się konaniu.
Śmiało, ze zwykłą sobie spokojną bezczelnością, baron pierwszy zaczął mówić o artykule, wydrukowanym w „Głosie ludu“:
— Czyście państwo czytali dzisiejszy artykuł Sagniera?... Dobrze napisany, jeden z lepszych. Sagnier posiada wielki zasób werwy, lecz lubi się unosić a wtedy staje się niebezpiecznym szaleńcem!
Odezwanie się barona przyniosło ogólną ulgę. Wszyscy czytali artykuł, o którym mówił, lecz nikt nie byłby o tem wspomniał, a byłoby to niezawodnie ciążyło podczas całego śniadania.
— Jeszcze raz rozpoczyna się coś w rodzaju Panamy! — zawołał Duthil. — Niechajże nam dadzą raz spokój! Dość już tego, dość, do naprzykrzenia dość!
— Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej — mówił dalej baron — jest czysta jak kryniczna woda. Wszyscy, którym odgraża Sagnier, mogą spać spokojnie... Mojem zdaniem, jest to kampania urządzona w celu zwalenia gabinetu Barrouse... W ministeryach muszą być zaniepokojeni... najniezawodniej będziemy mieli interpelacyę w Izbie i nie obejdzie się bez hałasu.
Sędzia Amadieu odezwał się z wielką powagą:
— Prasa nadużywa oszczerstw i skandalu, a tem samem staje się czynnikiem rozkładowym, mogącym dobić Francyę. Potrzeba nam nowych praw, praw ostrzej trzymających prasę na wodzy.
Generał gniewnie się poruszył, mówiąc:
— Na cóż nam nowe prawa... kiedy nie mamy energii zastosować tych, jakie już posiadamy!
Nastąpiła chwila milczenia. Służba zwinnym i cichym krokiem podawała teraz ryby. W ciepłym, wonnym pokoju nie było słychać najlżejszego szczęku zmienianego nakrycia. I niewiadomo dlaczego rozmowa nagle wzięła nowy kierunek, gdy ktoś zapytał:
— A więc wznowienie sztuki jeszcze raz odłożono?...
— Tak, odpowiedział Gerard. Dowiedziałem się dziś rano że „Polieukt“ wystawiony zostanie dopiero za parę miesięcy... może w kwietniu.
Kamilla dotąd milczała, zajęta wyłącznie Gerardem, teraz zaś spojrzała świecącemi oczyma na ojca a potem na matkę. Wszak wspomniano o sztuce, w której Sylwia pragnęła debiutować. Lecz tak baron, jak baronowa zachowali spokojny wyraz twarzy, oddawna bowiem wszystko wzajemnie o sobie wiedzieli. W tej chwili Ewa zajęta była myślą o przyobiecanej schadzce i czuła się szczęśliwą. Naprzód rozkoszowała się pieszczotami dzisiejszego popołudnia w tem parterowem mieszkanku, przy odległej ulicy i, pogrążona w swych myślach, uśmiechała się bezwiednie do biesiadników, zebranych przy stole. Baron zaś przygotowywał w głowie plan napaści, jaką zamierzał uczynić w mmisteryum sztuk pięknych, dla natychmiastowego uzyskania zaangażowania Sylwii. Rzekł więc spokojnie:
— Przy każdem wznowieniu sztuki Komedya francuzka doznaje kłopotu i często musi się cofać z powziętym zamiarem... Nie mają dostatecznej liczby odpowiednich aktorek.
— Wczoraj w teatrze Wodewilu — mówiła teraz baronowa — podziwiałam suknię Delfiny Vignot. Ta kobieta ubiera się i czesze w sposób niezrównany!
Duthil, pochwyciwszy nazwisko Delfiny, opowiedział, nieco tuszując z powodu obecności córki domu, o krążącej anegdotce o nowym stosunku ładnej aktorki z jednym z wybitniejszych senatorów. Mówiono potem o innym skandalu, o nagłej śmierci młodej mężatki, dobrze znanej wszystkim obecnym, a która, naraziwszy się na operacyę, umarła, ściągając tym sposobem uwagę na operującego ją chirurga, któremu z trudem udało się ujść odpowiedzialności sądowej. Generał, skorzystawszy że wymówiono wyraz „chirurgia“, uznał za stosowne rozpocząć zwykłe ubolewania nad marnością organizacyi dzisiejszej armii francuzkiej.
Wytrawne, czerwone wino połyskiwało jak świeża krew, w cienkich kryształowych kieliszkach, a zwierzyna z truflami, lekko parując na talerzach, łączyła swój aromat z zapachem obumierających na obrusie pięknych róż cielistego koloru. Podano następnie szparagi, które niegdyś o tej porze roku były drogocenną rzadkością a obecnie nikogo już nie dziwią. Baron, spojrzawszy na szparagi, rzekł z rozczarowaniem smakosza:
— Teraz wszyscy nawet zimą to mieć mogą...
Równocześnie Gerard zapytał:
— Zatem dziś popołudniu księżna de Harn urządza u siebie koncert?...
Kamilla spytała go z żywością:
— Tak, za parę godzin. Czy pan tam będzie?...
— Nie; zdaje mi się, że nie będę mógł... jeszcze niewiem — odpowiedział Gerard z widocznem zmięszaniem.
— Ach ta księżna de Harn! — zawołał Duthil — Ona najniezawodniej ma bzika. Państwo wiecie, że zawsze twierdziła, iż jest wdową?... Otóż podobno, że mąż jej żyje, i jest rzeczywistym księciem a nawet krewnym panującego domu, przytem ma być pięknym jak bóstwo, lecz puścił się w podróż naokoło świata, w towarzystwie jakiejś śpiewaczki. Wówczas księżna zjechała do Paryża, by panować w pałacu przy Alei Kleber... Dziwną głowę ma ta kobieta... podobna jest do rozpustnego wyrostka... A umeblowanie w jej pałacu!... A ludzie, którzy się tam zbierają!... Jest to coś w rodzaju zadziwiającej arki, gdzie kosmopolityzm ukazuje się nam w całej pełni różnorodnego i najniespodziewańszego dziwactwa!
— Przestań pan być złośliwym — rzekła łagodnie baronowa. — Rozamunda jest niezwykle sympatyczną kobietą i ma w nas wszystkich szczerych przyjaciół.
— Tak, lubimy ją — dorzuciła Kamilla. — Zaprosiła nas na dzisiaj, zatem pójdziemy, prawda, mamo, że pójdziemy?...
Baronowa, niechcąc dać stanowczej odpowiedzi córce, udała, że nie słyszy i zwróciła się w stronę Duthila, który w dalszym ciągu mówił o księżnej, twierdząc, że o niej wiele wie i to z dobrego źródła. Na dzisiejszym koncercie, dla urozmaicenia programu, miały wystąpić sprowadzone hiszpańskie tancerki, o których lubieżnej mimice mówiono po kryjomu w całym Paryżu.
Duthil kończył słowami:
— Tancerki te przyciągną tłum gości do księżnej... będzie tłok w pałacu. A czy wiecie państwo że księżna już porzuciła malarstwo?... Obecnie zajmuje się chemią. Ztąd pełno anarchistów u niej bywa. Zdaje mi się, że od jakiegoś czasu rozkochała się w tobie, panie Hyacyncie?...
Przez cały czas śniadania Hyacynt milczał, z wyrazem twarzy wyrażającym znużenie i oderwanie.
— Działa na mnie zabijająco — raczył odpowiedzieć. — Jeżeli pójdę dziś do niej, to jedynie dla widzenia się z moim przyjacielem... z młodym lordem Elson, który z Londynu zaprosił mnie listownie na owo przedstawienie, chce koniecznie spotkać się dziś ze mną u księżnej. Wyznaję przytem, że salon księżnej jest obecnie jednem z rzadkich miejsc w Paryżu, gdzie można jeszcze z kim rozmawiać.
— Jak widzę — zapytał z ironią sędzia — zawsze jeszcze należysz do ich obozu?...
Hyacynt, bynamniej niezmięszany, powiódł zwolna oczyma i z wymuszonym tonem wyższości, raz jeszcze objawił swe wyznanie wiary:
— W czasach obecnych, gdy wszędzie się spotyka tylko kał i nikczemność, człowiek szanujący siebie musi być anarchistą...
Wszyscy się roześmieli, znajdując że Hyacynt jest nieskończenie zabawny. Zwłaszcza baron, pieszczący syna, lubił rozśmieszać znajomych opowiadaniem, że jest ojcem anarchisty. Generał rzadko kiedy znosił spokojnie tego rodzaju odezwania się młodzika, a często wpadał w gniew, żądając zagłady społeczeństwa podobnie niedorzecznego, by mieć takie potomstwo. Za to sędzia, który chciał się wyspecyalizować w kwestyach, mających łączność z anarchizmem, nie pomijał okazyi dyskutowania z Hyacyntem. Zapalał się i bronił zagrożonej cywilizacyi, rzucając potępienie na armię zniszczenia i rzezi, jak nazywał anarchistów. Tymczasem wszyscy przysłuchiwali się rozmowie, z pobłażającym uśmiechem, rozkoszując się wybornym pasztetem z kaczych wątróbek. Wreszcie baron załagodził dyskusyę słowami:
— Zapewne, tak, wiele jest złego, wiele biedy, lecz jakoś to będzie i wszystko się ułoży. Możnaby to nawet przyśpieszyć i coś zrobić, lecz co?... Nikt nie wie i nikt nie posiada gotowej formuły. Niektóre zmiany są pożądane i z góry się na nie zgadzam. Naprzykład, należałoby dbać o poprawienie losu klasy roboczej, lecz na to najlepszym sposobem jest zakładanie dobroczynnych instytucyj, coś w rodzaju naszego Przytułku dla inwalidów pracy. Ale niewszyscy są tego zdania i żądają od nas za wiele, wprost rzeczy niemożliwych.
Podano deser. Ożywiona dotychczas rozmowa chwilowo przycichła, jakby konieczna pauza, po wybrednem i obfitem śniadaniu. Zdawało się że każda z osób zebranych dokoła stołu, dała się chwilowo ująć własnym myślom i troskom, co ujawniło się na twarzach. Lekkomyślny Duthil miał znów wystraszone oczy, pełne niepokoju, co będzie, jeżeli groźba zapowiedziana w dzienniku, stanie się rzeczywistością. Baron zachmurzył się gniewnie, nie znalazł bowiem jeszcze sposobu zdobycia w teatrze roli, mającej zadowolnić zachciankę Sylwii. Czuł, że ta kobieta może się stać jego zgubą i on, silny, dumny z posiadanej władzy, uznawał się za bezbronnego wobec zmysłowej żądzy, jaka opanowała go i gryzła. Lecz dramat wewnętrznych uczuć najwyraźniej zarysował się na twarzach baronowej, Kamilli i generała. Matka i córka, rywalizując z sobą o mężczyznę, którego obie kochały, nienawidziły się, wydzierając go sobie wzajemnie. Każdy z biesiadników, pogrążony w swych myślach, z trudnością brał udział w leniwiejącej rozmowie. Kończono deser, obierając złotemi nożykami owoce, skubiąc winogrona świeżo zerwane, wybierając takowe wśród przeróżnych ciast i cukrów zastawionych na stole, dogadzano już tylko łakomstwu, zadowolniwszy apetyt.
Podczas gdy służba stawiała kubki do płukania ust, jeden z lokajów zbliżył się do krzesła baronowej, szepcząc coś po cichu, na co odpowiedziała mu półgłosem:
— Wprowadź do salonu, zaraz tam przyjdę.
A głośniej objaśniła zebranym:
— Ksiądz Fromont przyszedł i chce się zemną widzieć. Wszak państwo wszyscy go znacie?... To prawdziwie święty człowiek, mam dla niego najszczerszą sympatyę.
Jeszcze chwilę pozostano za stołem, lecz wreszcie opuszczono jadalnię, przesyconą wonią potraw, win, owoców i róż. Ogień na kominku przestał płonąć a przepalone, zwęglone kloce drzewa żarzyły się i osypywały popiołem. Na stole mniej było symetryi w rozstawionych kryształach i srebrach, lecz całość pokoju nie przestała tchnąć wesołością wiosny i łagodnym kolorytem barw blado oświetlonych, niepewnych blaskiem dnia dzisiejszego.
W pośrodku saloniku niebiesko-srebrnego, stał Piotr i zaczynał żałować, iż przyszedł w tej porze, bo właśnie zobaczył na jednym ze stołów tacę z przygotowaniem do czarnej kawy i likierów. Zmięszał się, gdy do saloniku weszli tłumnie i prawie hałaśliwie wszyscy uczestnicy śniadania. Oczy mieli świecące, policzki różowe ludzi sytych i zadowolonych. Zakłopotanie Piotra trwało krótko, poczuł bowiem w sobie silnie rozniecony płomień niesienia pomocy potrzebującym, zdawało mu się tylko, iż rażącem jest mówić wśród tego zbytku i zadowolenia o czarnej nędzy, o głodzie, o zimnie i cuchnącym od brudu domu, w którym spędził dzisiejszy poranek. Tu, w tym pałacu, jakże jest odmiennie, jak ciepło, jasno, pachnąco i bogato, a wśród nadmiernego zbytku, jaką wesołością tchną ci ludzie, wracający od suto zastawionego śniadania!
Baronowa i Gerard, pierwsi powitali księdza Piotra, będącego dobrym znajomym pani de Quinsac, przez nią został on przedstawiony państwu Duvillard, w chwili gdy Ewa postanowiła przejść na wiarę katolicką. Piotr zaczął się uniewinniać że przyszedł o niewłaściwej godzinie, lecz baronowa rzekła uprzejmie:
— Zawsze cię mile witamy, szanowny księże... Zaraz wrócę, by z panem pomówić, lecz chwilowo proszę mi pozwolić zająć się moimi gośćmi...
Odeszła ku tacy, by wraz z córką podać kawę i likiery, a Gerard pozostał z Piotrem, mówiąc mu o Przytułku dla inwalidów pracy, gdzie spotkali się niedawno, podczas uroczystego położenia kamienia węgielnego pod nowo budowany pawilon. Przytułek składał się dotychczas tylko z czterech pawilonów, lecz według planu miało ich być dwanaście. Obszar gruntu w Gennewilliers, darowany instytucyi przez miasto, dozwalał na takie rozwinięcie. Zbierano więc składki i robiono hałaśliwą reklamę w prasie, by ogół wiedział, iż burżuazya, którą skrajne stronnictwa posądzają o egoistyczne używanie posiadanych bogactw, czyni wysiłki, by przynieść pomoc i ulgę potrzebom klas pracujących. Ofiary pieniężne sypały się z hojnością, a baron Duvillard świeżo złożył sto tysięcy franków, na nowo wznoszący się pawilon. Lecz dwie trzecie z zebranych dotąd składek, użyto na postawienie wspaniałej kaplicy, jaśniejącej już w pośrodku gruntu należącego do instytucyi, na półwyspie Gennevilliers. Damy opiekujące się instytucją, a było ich przeszło dwadzieścia wybranych wśród najbogatszych kół towarzyskich Paryża, miały za zadanie, zbieranie funduszów koniecznych dla istnienia Przytułku. Wywiązywały się z obowiązku za pomocą kwest i bazarów. Rozwój instytucji rozpoczął się wszakże dopiero z chwilą, gdy zwolniono damy opiekunki od kłopotliwej administracyi, powierzywszy całą organizację deputowanemu Fonsègne, który był zarazem naczelnym redaktorem „Globu“, oraz człowiekiem nadzwyczajnej obrotności w prowadzeniu interesów. Dziennik bezustanną szerzył propagandę na rzecz Przytułku dla inwalidów pracy, odpierał umiejętnemi artykułami napaści rewolucyonistów, dowodząc, jak niewyczerpaną i hojną jest dobroczynność klas przodujących, a podczas ostatniej walki przedwyborczej, „Glob“, sławiąc dobrodziejów instytucyi, przysłużył się im niemało do łatwiejszego uzyskania mandatów poselskich.
Kamilla zbliżyła się do Piotra, niosąc filiżankę czarnej kawy.
— Czy można pana poczęstować? — spytała.
— Nie, dziękuję pani.
— To może kieliszeczek likieru?...
— Nie, dziękuję.
Gdy już wszyscy zostali obsłużeni, baronowa wróciła, pytając uprzejmie:
— A teraz, niechaj szanowny pan zechce powiedzieć, w czem mogę mu być pożyteczną?...
Piotr uczuł się tak silnie wzruszony, iż z bijącem sercem przystąpił do przedstawienia sprawy swego protegowanego. Mówił prawie cicho, bo głos z trudnością przechodził mu przez ściśnięte gardło:
— Przybywam z wielką prośbą, lecz zarazem z ufnością w dobroć pani. Dziś rano widziałem rzecz okropną i dotąd pozostaję pod wrażeniem tego com widział. Pani nie może mieć pojęcia o takiej straszliwej nędzy, jaką napotkałem w domu przy ulicy des Saules, po drugiej stronie Montmartru. Dusza mi się wzdrygnęła, patrząc na nędzę i cierpienia ludzi tam mieszkających. Całemi rodzinami giną z głodu i z zimna... mężczyźni uganiają się za pracą, której znaleźć nie mogą, matki rozpaczają, nie mając kropli mleka dla niemowląt, dzieci, ledwie że osłonięte łachmanami, kaszlą, sine od zimna... Lecz widziałem tam jeszcze rzecz straszniejszą... na strychu, bez drzwi i okna, legł od paru miesięcy stary robotnik, niemający już sił do pracy i powolnie kona z niedostatku, na gnijącym barłogu, na którymby zwierzę nie chciało się położyć!
Opowiadając, Piotr silił się dobierać słowa, by nie przerazić rozpieszczonej zbytkiem kobiety, a pomimo to, czuł całą niestosowność wywołanego obrazu nędzy, wśród tych ludzi opływających w rozkosze i radości tego świata. Jakżeż mógł przyjść tutaj, o tej godzinie, wszak łatwo się było domyśleć, że zastanie baronową w trakcie śniadania, lecz nie przypuszczał, by miała gości i by trafił w chwili, gdy zadowolone ich żołądki, delektować się będą aromatyczną kawą. Pomimo wyrzutów, jakie sobie czynił w skrytości, mówił dalej, nawet coraz głośniej, coraz namiętniej, bo ogarniał go bunt na wspomnienie widzianej nędzy, opowiedział wreszcie wszystko, wymienił nazwisko Laveuve’a i w imię miłości bliźniego, żądał pomocy i ratunku. Okrążono go i słuchano. Wyraźnie widział przed sobą barona, generała, Duthila, sędziego. Popijając małemi łykami gorącą kawę, spokojnie milczeli.
— Zna teraz pani całą okropność położenia nieszczęsnego Laveuve’a. Znam dobroć pani serca, liczę zatem, iż ten stary, umierający człowiek dozna natychmiastowej pomocy. Trzeba go zabrać z jego strychu. Trzeba, by dziś jeszcze został przyjęty do Przytułku dla inwalidów pracy; ma wszystkie po temu kwalifikacye i miejsce słusznie i naturalnie tam mu się należy.
Łzy zwilżyły piękne oczy Ewy. Przykro jej było, iż musiała słuchać tak smutnej historyi, właśnie w chwili, gdy serce miała wezbrane radością obiecanej miłosnej schadzki z Gerardem. Jakże żałowała, iż piastuje godność prezydentki komitetu Przytułku! Lecz podjęła się tego, będąc pewną, iż Fonsègne zwolni ją od wszystkich kłopotów administracyjnych. Wszak postawiła to za nieodzowny warunek, dość mając zajęcia około własnej swej osoby. Lecz wrażliwa a przytem z natury nieudolna i mięka, szepnęła wzruszona:
— Szanowny księże, całem sercem współczuję temu nieszczęśliwemu... Lecz proszę wierzyć, iż nic, ale to zupełnie nic nie mogę dla niego uczynić... A nawet zdaje mi się, że sprawa tego Laveuve’a już była przedstawiona w naszym komitecie. Pan zapewne wie, iż przed pomieszczeniem kogoś w Przytułku, zbieramy szczegółowe wiadomości, chcąc mieć pewność, że wspomagamy zasługującą na to jednostkę. Wybieramy w tym celu delegowanego, który składa nam raport... Panie Duthil, zdaje mi się, że pan się podjąłeś sprawdzenia sprawy Laveuve’a?...
Zapytany Duthil, kończąc kieliszek chartreuse’y, odpowiedział:
— Tak, rzeczywiście, ja się tem zajmowałem, szanowny księże. Upewniam, że cię oszukano, grając komedyę. Laveuve nie jest chory a jeżeli mu dałeś jakie pieniądze, to zaraz po twojem wyjściu pobiegł do szynku i przepił je natychmiast. Wiem, że jest nałogowym pijakiem a przytem odznacza się jak najgorszym sposobem myślenia. W ustach ma tylko przekleństwa dla nas wszystkich i z bezczelnością ryczy na całe gardło, że gdyby mógł, toby burżuazów wysadził w powietrze! Wreszcie ten pański protegowany gardzi naszym przytułkiem. Powiada, że to więzienie strzeżone przez zakonnice, napędzające do modlitwy, klasztor dla bab a nie dla ludzi chcących zachować wolność rozporządzania czasem. Oświadczył, że nie chce być zamknięty wśród murów, gdzie obowiązkowo drzwi się tarasują o godzinie dziewiątej wieczorem. Takich Laveuve’ów jest mnóstwo! Wolą zimno, głód, śmierć — byle na swobodzie. Wyznaję, że nie rozczulam się nad losem tego rodzaju ludzi. Niechajże zdychają pod płotem, skoro nie umieją ocenić naszego miłosierdzia. Przeklinają nas, chociąż im dajemy ciepły przytułek, nie chcą jeść podanej im strawy, niechże więc giną z głodu, podług własnej fantazyi.
Generał i sędzia przytakująco poruszyli głowami, lecz baron chciał się okazać wspaniałomyślniejszym:
— Nie podzielam tego zapatrywania. Człowiek pozostaje człowiekiem i należy go ratować nawet wbrew jego woli.
Ewa, zrozpaczona myślą, że sprawa Laveuve’a może jej popsuć całe popołudnie, postanowiła znaleźć przyczynę, dozwalającą się jej usunąć.
— Ja nic nie mogę... Mam ręce związane... Szanowny księże, wszak nie wątpisz w moje dobre chęci... w moją ochotę uczynienia zadość twemu życzeniu?... Lecz muszę się stosować do naszego statutu... Za kilka dni zbierze się komitet, a bez zezwolenia komitetu, nic nie mogę decydować, zwłaszcza w sprawie już raz rozpatrywanej i przesądzonej...
Po chwili zaś dodała z nagłą energią:
— Mojem zdaniem, najlepiej będzie, jeżeli zechcesz, szanowny księże, udać się do pana Fonsègne, naszego administratora. W razach nadzwyczajnych, pan Fonsègne ma prawo osobiście decydować, przytem wszystkie damy opiekunki Przytułku pokładają w nim nieograniczone zaufanie i zwykle zatwierdzają bez rozpatrywania wszelkie sprawy wprost przez niego załatwione.
Duthil zaś objaśnił:
— Fonsègne będzie dziś w Izbie, zatem tylko tam go pan znajdziesz. Ale posiedzenie w Izbie będzie burzliwe i wątpię, byś pan zdołał rozmówić się z nim w tej sprawie...
Zasmucone serce Piotra ożywiło się nadzieją. Postanowił poszukać Fonsègne’a i otrzymać pozwolenie umieszczenia Laveuve’a w Przytułku. Tak, nieszczęsny starzec musi dziś jeszcze znaleźć schronienie i nazawsze wyzwolić się z okropnego położenia. Piotr byłby natychmiast pożegnał baronową, gdyby nie Gerard, który zaczął mu dawać wskazówki, jak należało skutecznie oddziałać na administratora dobroczynnej instytucyi, radził, by go nastraszyć, mówiąc, jak nieprzyjemną będzie sprawa Laveuve’a, jeżeli dojdzie do wiadomości prasy rewolucyjnej, która nieomieszka wyzyskać tak wybornej okazyi do nowej napaści.
Goście państwa Duvillard zaczynali się rozchodzić. Generał spytał się przy pożegnaniu siostrzeńca, czy go dziś zobaczy w domu matki, był to bowiem dzień przyjęcia u pani de Quinsac. Młodzieniec chciał dać odpowiedź wymijającą, lecz silnie się zmięszał, spostrzegłszy, iż Ewa i Kamilla patrzą na niego wzrokiem badawczym. Sędzia Amadieu opuścił salon, mówiąc, że się śpieszy, bo ma ważną sprawę w trybunale. Duthil wyszedł prawie równocześnie, by udać się do Izby. Baron, odprowadzając go ku drzwiom, szepnął:
— Zobaczymy się u Sylwii pomiędzy czwartą a piątą?... Przyjdź tam, proszę... Opowiesz mi, co się działo w Izbie skutkiem artykułu Sagniera. Trzeba, żebym wiedział a nie mam czasu być sam, bo muszę iść do ministeryum sztuk pięknych dla załatwienia sprawy z Komedyą francuzką. Prócz tego, mam mnóstwo innych rzeczy na głowie...
— Dobrze, zobaczymy się u Sylwii, jak zwykle... pomiędzy czwartą a piątą.
To rzekłszy, deputowany pożegnał się z baronem i podążył ku Izbie, chwycony niepokojącemi myślami, w jaki sposób zostanie załatwiona niemiła kwestya afrykańskiej kolei żelaznej.
Biesiadnicy śniadania rozproszyli się teraz po mieście, każdy zajęty swemi kłopotami, żądzami, porwany wirem zwykłych zajęć i pędzony w gorączkowym pościgu upragnionych zdobyczy, rwący się ku nim, chociażby po karkach innych, słabszych i mniej zaprawnych do walki przebojem. Nikt z tych ludzi nie pamiętał już o dopiero co słyszanej historyi Laveuve’a, steranego wiekiem i pracą robotnika, konającego na cuchnącym barłogu.
Kamilla, nie spuszczając wzroku z twarzy matki i Gerarda, spytała:
— Mamo, wszak nas zaprowadzisz na dzisiejszy koncert do księżnej?
— Tak, zapewne... Lecz nie będę mogła z wami pozostać. Otrzymałam list od Salmona. Muszę być u niego o godzinie czwartej. Wiesz, że potrzebuję sukni, zatem pominąć godziny przez niego oznaczonej...
Kamilla odgadła kłamstwo, po lekkiem drżeniu w głosie matki.
— Tak?... Zdawało mi się, że przymierzenie sukni u Salmona wypada jutro. Zatem po przedstawieniu u księżnej, trzeba będzie zajechać do Salmona, by cię zabrać do domu?...
— Nie, to byłoby zbyteczne... Wreszcie, nigdy się nie wie, o której godzinie skończy się przymierzanie sukni... czasami trzeba czekać... Nie, nie przyjeżdżajcie po mnie, bo wyszedłszy od Salmona, mam sprawunki...
Czarne oczy Kamilli zamigotały błyskawicami tłumionej wściekłości. Była teraz pewną, że mają umówioną schadzkę. Siliła się, by wynaleźć jaką możliwą przeszkodę, lecz nie śmiała jawnie z tem wystąpić. Błagała Gerarda wzrokiem, lecz ten odwrócił głowę i zabierał się do wyjścia.
Piotr, jako częsty gość domu, poznał już rzeczywisty stan rzeczy i odczuwał całą okropność niemego dramatu, toczącego się teraz pomiędzy matką i córką.
Hyacynt, wciąż milcząc, spoczywał wyciągnięty w fotelu, wysysając pastylkę eterową. Był to jedyny likier, na jaki sobie pozwalał. Niespodziewanie zabrał głos:
— Ja wiem, że pójdę na wystawę „Towarzystwa Lilii“. Wszyscy tam dziś będą. Zwłaszcza jeden z obrazów jest zajmujący: „Zgwałcenie duszy“. Niepodobna jest niewidzieć czegoś podobnego!
— Mogę was zawieźć na tę wystawę — rzekła baronowa. Przed koncertem u księżnej, możemy rzucić okiem na obraz, o którym mówisz.
Kamilla zwykle szydziła z malarzy symbolistów, tym razem wszakże, w nadziei, że zdoła opóźnić a może nawet popsuć schadzkę matki z Gerardem, ucieszyła się z projektu:
— Wybornie... wybornie! Pojedziemy na wystawę!
Twarz jej nagle złagodniała, pytając Gerarda.
— A pana nie interesują obrazy, które pojedziemy zobaczyć?...
— Wyznaję że nie! — odpowiedział. — Potrzebuję się przejść... Odprowadzę księdza Piotra do Izby.
To rzekłszy, pożegnał matkę i córkę, pocałowawszy każdą z nich w rękę. By doczekać czwartej godziny, miał zamiar pójść do Sylwii, gdzie zawsze był dobrze widziany, od czasu przelotnie spędzonej z nią nocy.
Wyszedłszy z pałacu, Gerard odetchnął świeżem powietrzem, mówiąc do Piotra:
— Ach, jak przyjemnie się orzeźwić! U nich było za gorąco i za duszno. Za wiele kwitnących roślin. Zapach kwiatów sprowadza mi ból głowy...
Piotr czuł się nieco odurzony i ociężały atmosferą zbytku panującego w pałacu Duvillard. Wychodząc ztamtąd, zdawało mu się zawsze, iż miał złudzenie ciepłego, pachnącego raju, zamieszkanego przez wybrańców losu. Lecz dzisiaj roznamiętniło go to w gorączkowej chęci niesienia pomocy nieszczęsnemu Laveuve’owi. Myślał, w jaki sposób postąpi, by uzyskać od Fonsègne’a natychmiastowe przyjęcie starca, do Przytułku dla inwalidów pracy i prawie nie słyszał Gerarda, mówiącego z czułością o swej matce. Przeszli całą długość majestatycznego dziedzińca, brama od ulicy zamknęła się za nimi i dopiero w jakiś czas, Piotr, oprzytomniawszy, przypomniał sobie, że najniespodziewaniej, ujrzał przed pałacem Duvillard postać Salvata. Stał na przeciwległym chodniku i wpatrywał się w monumentalną bramę, po za którą domyślał się nieprzebranych skarbów złota i wszelkiego bogactwa. Piotr drgnął z zadziwienia i obejrzał się, chcąc dostrzedz i przeniknąć, dlaczego ten zgłodniały człowiek, którego dziś widział po raz pierwszy, zatrzymał się przed tą siedzibą rozkoszy i władzy. Lecz postać człowieka znikła, może zląkł się spotkania, nie chciał być widziany, więc już się oddalił w stronę przeciwną. Piotr popatrzył i zdawało mu się, że poznaje Salvata, lecz widząc tylko plecy oddalającego się powoli człowieka, zaczął powątpiewać i wreszcie pomyślał, że musiał się omylić.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 53 przepisano z wydania „Paryż“ Émile Zola, Wydawnictwo Nexto 2008 r., ebook





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.