Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Filip de Garennes powrócił z nocnej wyprawy około szóstej rano i natychmiast rzucił się na łóżko.
O ósmej Julian Vendame obudził go, mówiąc:
— Pan baron wie, że musi być na dwunastą w Compiègne...
Jakkolwiek znużony (czytelnicy wiedzą, że miał do tego powody) młody człowiek zerwał się z łóżka, wdział szybko żałobne, ubranie jakiego wymagały okoliczności, posłał Juliana po fiakra i pojechał po matkę na ulicę Madame.
Baronowa oczekiwała go z gorączkową niecierpliwością.
Niepokój, niedozwolił jej przez noc całą oka zamknąć.
Najgorsze przeczucia ogarniały jej umysł.
Widząc syna wchodzącego, bladego, ze zmienioną twarzą, przeraziła się.
— Złe nowiny, nieprawdaż? — zapytała ze drżeniem. Nie powiodło ci się.
— Ale owszem, moja matko... — odrzekł Filip.
— Naprawdę?
— Przysięgam ci.
— A zatem, trumna?
— Na sześć stóp w ziemi, w miejscu, w którem nikt jej szukać nie będzie! Nie podobna jej znaleźć, zapewniam cię...
— A czy nie będą podejrzywać zamiany?
— Nie... szystko było cudownie wykonane. Wiedziałem, że Vendame jest człowiekiem niezwykłej inteligencyi.
— Taka nadzwyczajna inteligencya, bywa czasami niebezpieczną.
— Przyznaję, lecz nie w tym razie. Mówiłem ci już, że trzymam Juliana...
— Co nie przeszkodzi, że go bardzo drogo zapłacisz.
— Naturalnie.
— Obiecałeś mu dużą sumę? Sto pięćdziesiąt tysięcy franków, jeżeli się powiedzie.
— To drobnostka, zapłacimy nie czując tego. Czy zapytywałeś go?
— O co?
— O tę dziewczynkę umieszczoną u jego rodziców w Nanteuil-le-Haudoin, osiemnaście lat temu.
— Strzegłem się tego uczynić.
— Jednakże... — zaczęła baronowa.
— Pocóż go zapytywać? — przerwał Filip. — Dziecko to powinno pozostać nieznanem, i nikt na świecie nie myśli nią się zajmować... Mówić o niej, byłoby to narażać się na obudzenie podejrzeń, przypuszczeń, byłby to jednem słowem, szczyt niezręczności... Uchodzi ona za córkę Mikołaja Vendame. Pozostawmy ją w cieniu, dla nas daleko lepiej... Jedną tylko rzeczą zająć się muszę...
— Jaką?
— Dowiedzieć co się dzieje z tak zwaną Honoryną Lefebvre...
— To będzie trudno...
— Nie tak trudno, jak ci się zdaje matko.
— Gdzież znaleźć tę kobietę?
— Hrabina Joanna de Vadans umarła w szalecie, w Compiègne, nieprawdaż?
— Tak. — 17-go grudnia 1863?
— Tak.
— Tegoż samego dnia dziecko zapisane zostało w księgach stanu cywilnego Compiègne, a jeżeli wierzyć można deklaracyi testamentu i pokwitowaniu, tegoż samego również dnia zaniesiono je do Nanteuille-Haudoin, widocznie więc ta Honoryna mieszkała w Compiègne... w Compiègne zatem będę się dowiadywał... Ale jedźmy już moja matko... Zaledwie mamy dość czasu, aby dojechać do dworca przed odejściem pociągu... pogadamy w drodze.
Pani de Garennes była gotową.
Zeszła z synem i wsiadła do fiakra, który ich dowiózł do dworca Północnego.
Podczas drogi przerwana rozmowa, zawiązała się na nowo.
— I cóż powiesz tej... tej Honorynie? — zapytała baronowa.
— Nic zupełnie... — odrzekł młody człowiek — strzedz się będę wchodzić w jakiekolwiek z nią stosunki... Potrzebuję tylko wiedzieć co ona robi i co się z nią działo przez ciąg tych lat osiemnastu.
— Może ona już nie żyje...
— Toby wszelkie kroki uczyniło zbytecznemi.
— W każdym razie, bądź ostrożnym.
Filip uśmiechnął się.
— Zawierz mi moja matko — rzekł — z mojej winy nasze interesa z pewnością skompromitowane nie Fiakr stanął przy dworcu.
W parę minut pociąg wiózł do Compiègne baronowę z synem, a jednocześnie kilka osób zaproszonych na pogrzeb.
Filip i pani de Garennes uważając w dobrym tonie udawać pogrążonych w boleści, ukłonem powitali towarzyszów podróży, nie przemawiając wszakże ani słowa.
Na dworcu w Compiègne Honoryusz i Berthaud przybyli od rana, oczekiwali przy powozach wynajętych poprzedniego dnia. Otwierali kolejno portyery i ze trzydzieści osób udało się do szaletu.
Matka i syn połączyli się z Raulem de Challins, i wszyscy troje, w charakterze najbliższych krewnych zmarłego, czynili zaproszonym honory domu okrytego żałobą.
Raul zdawał się szukać wzrokiem kogoś, którego dotychczas nie było.
Nagle zadrżał ujrzawszy wchodzące do salonu panie de Brénnes i Genowefę.
Zbliżył się do nich prędko i ściskając ręce Leonidy i margrabiny, powiedział:
— Dziękuję paniom po tysiąc razy z głębi serca, żeście zechciały przyjechać oddać ostatnią posługę temu, który był dla mnie ojcem prawie. W zrusza mnie głęboko ten dowód sympatyi... Nie zapomnę go. Nigdy nie zapomnę...
Słowa te wypowiedziane ze wzruszeniem, sprawiły pannie de Brénnes radość nie do opisania.
Wdzięczność Raula łączyła się z miłością... Rozwiązanie nie długo da na siebie oczekiwać.
Młody człowiek zwrócił się do Genowefy:
— I pani także panno Genowefo, jestem bardzo wdzięczny — wyjąknął — dziękuję pani że przyjechałaś, a tym paniom dziękuję, że panią przywiozły...
Wyciągnął do niej rękę, na której Genowefa nieśmiało złożyła drżącą swą dłoń.
Spojrzeli sobie w oczy.
Młodej dziewczynie zdawało się, że ją siły opuszczą.
Zwolna cofnęła rękę. Raul opuścił panie de Brénnes aby się zbliżyć do kuzyna Filipa de Garennes.
Leonida oddana cala radości, nie zauważyła pomieszania Genowefy. Ta ostatnia zwolna przyszła do siebie, lecz jej serce nie przestawało skakać w piersiach, jak ptaszek w klatce zamknięty.
Mistrz ceremonii wszedł zapowiadając wyniesienie zwłok.
Zaproszeni wyszli uszykować się za karawanem na którym żałobnicy umieścili trumnę dębową.
Damy zajęły miejsca w powozach.
Mężczyźni szli pieszo za karawanem, z Raulem i Filipem na czele.
Z kościoła po mszy śpiewanej, udano się na cmentarz i trumna wstawioną została do grobu familijnego, tego samego, w którym osiemnaście lat temu złożone były zwłoki hrabiny Joanny.
Panie de Brénnes, chcąc pomówić z p. de Challins pozostały cokolwiek w tyle.
— Powracasz pan zaraz do Paryża? — zapytała margrabina Raula.
— Nie, nie zaraz — odpowiedział młody człowiek.
— Dla czegóż nie jedziesz pan z nami? — rzekła Leonida.
— Mam pewne rozkazy wydać w szalecie...
— Ale zobaczemy pana nie długo?
— O tak, wkrótce! i — dodał Raul, patrząc na Genowefę — mam paniom uczynić pewne zwierzenie.
— Zwierzenie? — powtórzyła pani de Brénnes.
— Tak jest, zwierzenie, które jak sądzę bardzo panie zadziwi.
— Kto wie? — rzekła Leonida.
— O cóż więc idzie? — zapytała margrabina z uśmiechem.
— O moje szczęście.
— A czy nie możesz moje drogie dziecię, powiedzieć nam natychmiast?
— Nie, nie długo wszystko wyjaśnię.. i pani mi to pochwalisz, mam nadzieję...
Mówiąc te słowa Raul patrzał ciągle na Genowefę.
Dziewczę mięszało się pod tem spojrzeniem, lecz myśląc zawsze, że Raul jest zakochanym w Leonidzie, nie odgadywała bynajmniej właściwego tych słów znaczenia.
Pani de Brénnes przekonaną była, że mówił 0 jej córce, ta zaś, nie mniej przekonana, mówiła sobie w upojeniu dumy:
— Nakoniec, oświadczy się o moją rękę!!!
Trzy kobiety wsiadły do powozu i odjechały do dworca.
Raul powrócił do ciotki i kuzyna.
— Czy powracacie zaraz do Paryża? — zapytał ich.
— Tak jest — rzekła baronowa.
— Prędko się zobaczemy?
— Tak się spodziewam.
— A przedewszystkiem u notaryusza Hervieux, upoważnionego do dokonania formalności, dotyczących podziału sukcesyi.
— Mój kochany kuzynie — rzekł Filip de Garennes — nie trzeba, ażeby interesa, były jedynym powodem naszego widzenia się... Dość długo żyliśmy zdala od siebie, ponieważ biedny nasz wuj nie okazywał się sprzyjającym zbliżeniu.... Przeszkoda dziejąca nas dotychczas, już nie istnieje, mam nadzieję, że teraz częściej widywać się będziemy.
— I ja także mam nadzieję — rzekła baronowa. Nie wątpisz przecie o mojem przywiązaniu do ciebie moje kochane dziecko... Wielka próżnia nastąpi w twojem życiu, będziesz bardzo osamotnionym... Pamiętaj, że my jesteśmy twoi krewni, najbliżsi, dom nasz uważaj za swój własny...
— Dziękuję ci z głębi serca moja ciotko — odrzekł Raul głęboko wzruszony temi czułemi wyrazami, których fałszu nie podejrzywał. — Korzystać będę z waszych dobrych chęci.
— Będziemy prawdziwie szczęśliwi... ale tym czasem mam prośbę do ciebie...
— Cóż takiego moja ciotko?
— Zajmij się naszemi wspólnęmi interesami. Pragnęłabym zachować tak jak i Filip, jak największą ostrożność w tem co się tyczy kwestyi pieniędzy. Chłód jaki nam okazywał mój brat, zmusza nas do tego... nie chciałabym ażeby ktokolwiek mógł nas podejrzywać, że nam pilno objąć sukcesyę. Działaj więc dla nas i dla siebie zarazem. Interesa nasze są wspólne, a mamy do ciebie nieograniczone zaufanie...
— Uczynię według twego życzenia, kochana ciotko...
Raul uścisnął rękę pani de Garennes i Filipa i odszedł.
— Zostajesz w Compiègne? — zapytała baronowa syna.
— Tak jest, muszę natychmiast zasięgnąć wiadomości o tej Honorynie, czy żyje i gdzie się znajduje. Co do ciebie matko, nic cię tu więcej nie zatrzymuje... Siadaj na pociąg i wracaj do Paryża.
— Kiedyż cię zobaczę?
— Dziś wieczór przyjdę jeszcze powiedzieć ci o rezultacie moich poszukiwań.
Filip odprowadził matkę na dworzec, poczem poszedł do miasta.
— Honoryna — mówił do siebie — musi być tu znaną... Nawet jeżeliby umarła, będą o niej pamiętać.
Jakiegoś przechodzącego zatrzymał, ukłonił się i zapytał:
— Przepraszam pana, że go zatrzymuję... prosiłbym go o informacyę.
— Co pan rozkaże?
— Czy nie mógłby mi pan wskazać adresu lekarki kobiecej?
— I owszem... Plac de Marche... pani Ludovic. Dom, każdy panu wskaże... Zresztą jest znak nad drzwiami.
— Dziękuję panu.
Filip doszedł do placu du Marche i zobaczywszy znak, wszedł na pierwsze piętro zajmowane przez panią Ludovic. Osoba ta sama mu drzwi otworzyła i przyjęła z ukłonem pełnym wymuszonej godności i uśmiechem, któremu starała się nadać wyraz uprzejmości. Może to był przyszły klient...
Filip pospieszył rozczarować ją.
— Przychodzę kochana pani — rzekł do niej — jedynie prosić panią o pewną grzeczność, a raczej informacyę.
— Mów pan, bardzo mi będzie milo przysłużyć się panu w czemkolwiek...
— Czy dawno mieszkasz pani w Compiègne?
— Tu się urodziłam i prawie nigdy nie wyjeżdżałam.
— Wybornie, jestem zatem pewny, że będziesz pani mogła odpowiedzieć mi... Czy znasz pani w Compiègne lub w okolicy osobę trudniącą się tem samem co pani rzemiosłem, nazywającą się Honoryna Lefebvre?
Pani Ludovic pogardliwie skrzywiła się i odpowiedziała:
— Tak panie, znałam tę kobietę... Mieszkała na przedmieściu, lecz szczęściem dla miasta Compiègne wyniosła się z tej okolicy.
— Czyż ona dopuściła się jakiego przestępstwa?
— Nie jednego, panie, lecz wielu. Gdyby była sprawiedliwość na świecie, powinna być stawioną przed sąd przysięgłych, ale miała protekcyę ludzi potężnych. Ograniczono się więc na zabronieniu jej wykonywania profesyi... Kobieta ta ogólnie była pogardzaną... łajdaczka najgorszego gatunku...
— A więc, opuściła Compiégne?
— Tak panie, wielkie to dla nas szczęście — powtarzam...
— A kiedyż ztąd wyjechała?
— Siedemnaście, a może nawet osiemnaście lat temu.
— Nie możesz mi pani powiedzieć gdzie ona się udała?
— Nie panie, wiem że się wyniosła, ale nic więcej... Wierz mi pan proszę, że nigdy nie miałam z nią żadnych stosunków, zbyt wiele miałam dla siebie szacunku! Żyła ona prawie w nędzy... Nagle zaczęto mówić, że odziedziczyła jakiś znaczny spadek... i w tym właśnie czasie zniknęła.
— Nagle?
— Tak jest, z dnia na dzień.
— A zatem nie wiesz pani nawet, czy żyje, czy nie?
— Nie panie, i nie dbam wcale o to aby wiedzieć co się z nią. dzieje. O Honorynie Lefebvre nie słyszałam od lat osiemnastu, pan pierwszy wymówił przy mnie jej nazwisko... Ale może osoba która od niej kupiła chałupę, więcej wie odemnie.
— A gdzie ta osoba mieszka?
— W tym samym domu, na przedmieściu, ulica Rendez-vous-de-Chasse...
— Dziękuję pani...
— Nie ma za co, kochany panie...
Filip wyszedł od pani Ludovic mówiąc sobie:
— Porzuciła Compiègne, i nikt nic o niej nie słyszał od lat osiemnastu, a zatem nie ma co się jej obawiać... nie mam potrzeby zajmować się nią więcej.
Zamiast więc udać się na przedmieście poszedł do dworca, i powrócił do Paryża zupełnie uspokojony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.