Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Koniec nocy był okropny, zemdlenie Joanny przeszło w stan strasznej gorączki.
Honoryna lada chwila oczekiwała skonania hrabiny.
O wschodzie słońca Maksymiliąn wszedł do pokoju.
— Panie hrabio — rzekła do niego Honoryna — stan chorej jest bardzo niebezpieczny... Proszę pana o sprowadzenie lekarza...
— Nie — rzekł pan de Vadans — trzebaby lekarzowi powiedzieć tajemnicę, którą chcę ukryć przed całym światem.
— Jednakże, moja odpowiedzialność...
— Powiedziałem raz nie! to nie! — przerwał hrabia.
— A więc żona pańska umrze...
— Będzie to słuszna kara za jej zbrodnię...
— Oh! jesteś pan bez litości!
— Bez litości, tak jak ona była bez wstydu.
Honoryna pochyliła głowę. Dreszcz przerażenia wstrząsnął jej ciałem.
Maksymilian mówił dalej:
— Oddalę Kacpra, którego obecność może nam zawadzać. Ty, zajmij się wynalezieniem świadków i zamów na wieczór powóz, aby zawieść dziecko do piastunki którą wyszukasz. Potem powrócisz tu i razem udamy się do merowstwa.
— Będę posłuszna — rzekła Honoryna.
— Liczę na to.
Pan de Vadans opuścił szalet, udał się do Kacpra i dał mu polecenie wymagające natychmiastowego oddalenia się i zatrzymujące go zdala od Compiègne, aż do późnej nocy.
Jak tylko Kacper oddalił się, Honoryna z kolei wyszła, aby wykonać polecenia hrabiego. Powróciła po upływie godziny, umówiwszy świadków, jakiegoś cieślę i robotnika, mieszkających na przedmieściu, i zamówiwszy powóz, który miał przybyć o samym zachodzie słońca.
Honoryna niosąc dziecko, starannie ukryte pod ciepłem futrem, udała się na parę minut przed hrabią do merowstwa, gdzie oczekiwali świadkowie.
Dziecko zostało zapisane w księgach stanu cywilnego pod imieniem Genowefy, córki Maksymiliana de Vadans i Joanny z domu de Viefville, jego żony.
Cieśla i robotnik zostali wynagrodzeni za fatygę, poczem hrabia pojechał do Paryża, zkąd miał powrócić o piątej popołudniu.
Honoryn a powróciwszy do szaletu, pospieszyła z pomocą Joannie, której gorączka nie ustępowała i coraz większy brak sił okazywał się.
Doktór Gilbert urządził w szalecie podręczną aptekę w jednym z pokoi. Choć bardzo ograniczone były wiadomości medyczne Honoryny, umiała ona jednakże przygotować jakąś miksturę, dała ją chorej, wskutek czego okazały się skutki łagodzące.
Poczem oczekiwała powrotu hrabiego, rozmyślając. Myśli Honoryny formułowały się mniej więcej w ten sposób:
— Co za niespodziane szczęście! — mówiła sobie. Będę bogatą! Pięćdziesiąt tysięcy franków! To majątek o jakim nigdy nie śmiałam marzyć! Ale położenie moje jest szczególne... Jeżeli pan Gilbert zacznie mnie wypytywać, znajdę się w wielkim kłopocie co mu odpowiedzieć... a jednak muszę milczeć... będę milczała... przyrzekłam... Dostanę trzydzieści tysięcy franków za milczenie, a zresztą gdybym powiedziała, hrabia zabiłby mnie... Powiedział to wyraźnie! Najprostszą byłoby rzeczą opuścić kraj, w którym mnie nic nie zatrzymuje... Pan Gilbert zatraci mój ślad i nie będę obawiać się wypytywania z jego strony... Tak jest, to będzie najlepiej... wyjadę...
Po chwili milczenia Honoryna rozpoczęła na nowo:
— Jedna rzecz mnie kłopocze... ta biedna kobieta... Jest zgubiona, zgubiona stanowczo, a ponieważ nie wezwano żadnego lekarza, jej śmierć może mieć dla mnie fatalne następstwa... Ale, ba! na tym świecie każdy powinien myśleć o sobie! Jeśli będą mnie niepokoić, jeśli sądy zechcą nos wtykać w moje interesa, powiem wszystko... Tem gorzej dla tajemnicy hrabiego... Nie będzie mógł mnie tego wziąść za złe... wobec sądu zmuszoną byłabym powiedzieć prawdę.
Maksymilian na krótko tylko zjawił się w pałacu przy ulicy Garancière, aby zmienić ubranie i zabrać walizę z bielizną.
Zapowiedział służbie, że powraca do Compiègne do hrabiny niebezpiecznie chorej.
— Czy pan hrabia nie zabierze swych ludzi ze sobą? — zapytał kamerdyner.
— Nie potrzeba, służba uorganizowaua w szalecie przez mego brata, jest wystarczającą... — odrzekł pan de Vadans.
I dodał:
— Czy widziałeś dziś pana Gilberta?
— Widziałem panie hrabio, dziś rano... godzinę tylko bawił w pałacu i wyszedł, wziąwszy z sobą walizę... Widząc go zrozumiałem, że nie dobrze idzie w szalecie, lecz miał wyraz twarzy tak ponury, że nie śmiałem zapytać.
— Istotnie wszystko źle idzie w szalecie, i twarz mego brata powinna być ponurą...
Poczem w siadł do fiakra, który go przywiózł.
Patrząc na niego, gdy przechodził przez podwórze, kamerdyner rzekł do siebie.
— Straszna rzecz prawdziwie, jak mój pan postarzał od wczoraj... Widok chorej pani, takie musiał zrobić na nim wrażenie.
Pan de Vadans kazał się zawieźć do swego bankiera. Tam dowiedział się, że brat jego dwie godziny temu podniósł znaczną sumę.
Wiadomość ta nie zadziwiła go bynajmniej, — spodziewał się tego.
Sam również podniósł fundusze, poczem w stąpił do restauracyi, zjadł cośkolwiek, aby utrzymać siły.
Honoryna szukała w pamięci nazwisk piastunek, z któremi znajdowała się dawniej w stosunkach.
Przypomniała sobie jedną wieśniaczkę, biedną, lecz niewątpliwej uczciwości, i jak jej się zdawało, nie mogła dziecka powierzyć w lepsze ręce. Wieśniaczka ta, żona drobnego fermera w Nanteuil-le-Haudouin, była matką rodziny i nazywała się Julia Vendame.
Odda się ona skwapliwie na usługi Honoryny przynoszącej więcej jak dobrobyt, bogactwo — pięćdziesiąt tysięcy franków!
Kiedy pan de Vadans powrócił, Honoryna chciała powiedzieć mu o swym projekcie. Po pierwszych słowach, przerwał jej:
— Co mnie to obchodzi — zawołał z gwałtownością. — Nie chcę nic wiedzieć... Niech to dziecko zniknie.. Dla mnie ono nie istnieje, powtarzam ci... Oto pieniądze dla piastunki, i arkusz papieru stemplowego na pokwitowanie. Reszta mało mnie obchodzi...
Potem hrabia udał się do swego pokoju nie spojrzawszy nawet na nieszczęśliwą kobietę rozciągniętą na łożu boleści, i wstrząsaną konwulsyjnem drżeniem.
O piątej popołudniu, powóz zamówiony był gotów i oczekiwał w remizie.
Honoryna dała chorej miksturę z opium, aby ją uśpić na czas nieobecności, owinęła starannie dziewczynkę i wyszła z szaletu.
Powóz gotów był do drogi. Była to starożytna rozklekotana karoca, zaprzągnięta w parę koni dość silnych, aby szybko przebyć sześć mil dzielących Compiègne od Nanteuil-le-Haudoin. Zajęła miejsce w powozie, woźnica wdrapał się na kozioł i zaciął konie biczem.
Mróz był trzaskający, konie podniecone zimnem biegły szybkim i równym kłusem.
O samej ósmej, dojechali do Nanteuil-le-Haudoin, ładnej wioski, rozłożonej na wzgórzuo krytem drzewami, przez którą przechodzi droga do Flandryi.
O tej godzinie i o tej porze roku na wsi, wszystkie domy bywają zamknięte.
Gdzieniegdzie błyskały światełka wydobywające się przez szyby zamglone parą z wewnątrz.
Kareta zatrzymała się u drzwi oberży.
Honoryna wysiadła wraz ze swym lekkim ciężarem.
— Powracasz pani? — zapytał jej woźnica.
— Trochę później — odpowiedziała... Powrócę tu. z..amów pan kolacyę na nas dwoje...
— Kiedyż pani powróci?
— Za godzinę...
— I tej nocy powrócimy jeszcze do Compiègne?
— Koniecznie...
— Dwie godziny odpoczynku i podwójna racya owsa, wystarczy aby wzmocnić nogi moim szkapkom. Nie będziemy się wlec.
Niebo było jasne, jak zwykle podczas silnych mrozów. Miliardy gwiazd czyniły ciemności przezroczystemu.
Honoryna oddaliła się od oberży i zeszła z głównej drogi, wchodząc w boczną, przecinającą pierwszą pod kątem prostym.
Znając wybornie miejscowość, i ufając swej pa mięci, szła bez wahania. Droga prowadziła do niewielkiej równiny zasianej bukietami drzew. W odległości około dwustu metrów nizki i długi budynek, z jednym punktem świecącym, rysował się zdala, na tle gwiaździstego nieba.
— To tam — poszepnęła Honoryna przyśpieszając kroku.
Po upływie dziesięciu minut zatrzymała się przed folwarkiem dość nędznej powierzchowności i pocisnęła za klamkę drzwi, które się otworzyły.
Honoryna przestąpiła próg i weszła do izby dość obszernej, gdzie około atolu umieszczonego przed kominem, w którym palił się wielki ogień, siedzieli: Julia Vendame, Mikołaj Vendame jej mąż i dwoje dzieci, brat i siostra, Julian i Teresa.
Julian miał dziewięć lat, Teresa siedem.
Mała lampka stojąca na stole i ogień z komina oświecały tę izbę, mniej niż skromną, lecz czysto utrzymaną, przynosząc tem honor zapobiegliwości gospodyni.
Widząc otwierające się drzwi Julia Vendame w stała i postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącej, której mąż i dzieci z ciekawością się przypatrywali.
— Czego pani sobie życzy? — zapytała.
Honoryna zbliżyła się ku światłu i zawołała:
— Jakto Julio, nie poznajesz mnie?
Wieśniaczka namyślała się, i nagle rzekła:
— Ależ tak... tak, poznaję... Wszak to pani Honoryna...
— Wybornie!... lepiej późno jak nigdy!
— Usiądźże pani, bliżej ognia, ogrzej się moja kochana pani... Cóż to pani tam masz pod futrem? Możnaby myśleć, że to dziecko.
— Ktoby tak myślał miałby słuszność, ładne dziecko... Spójrz tylko...
Jednocześnie Honoryna ukazała małą Genowefę, którą Julia Vendame schwyciła i okrywać poczęła pocałunkami.
— I cóż, jakże je znajdujesz? — mówiła dalej Honoryna...
— Prześliczne dziecko, czy przypadkiem nie przynosisz jej pani dla mnie?
— Tak jest, i to wcale nie przypadkiem... ciebie właśnie wybrałam...
— Ależ to niepodobna...
— Dla czego?
— Dla braku czasu. Pracujemy cały dzień, mój stary i ja... i to nas wcale nie zbogaca...
— Dziecko to was zbogaci... Przynosi wam ono majątek.
Mąż i żona wydali okrzyk podziwienia.
— Majątek!! — rzekł Mikołaj — nie wierzę temu.... W porę by jednak przyszedł, chleb jaki jemy bardzo jest suchy, bardzo twardy, a i tak jeszcze go często brakuje.
— Od was tylko zależy, twardy ten chleb zamienić na ciastka — odrzekła Honoryna... — Dom ten zniszczony, możecie przerobić na piękny folwark, z końmi do roboty, krówką mleczną, a nawet dokupić ładny kawałek ziemi, jeżelibyście chcieli.
— Pani sobie z nas żartujesz? co? drwisz z nas, nieprawdaż? — wyjąkała Julia Vendame, a podziw i wzruszenie ściskało jej gardło.
— Nie — odpowiedziała Honoryna — wcale z was nie żartuję... mówię całkiem poważnie.
— Jak to, więc to prawda? możemy mieć to wszystko?
— Tak jest.
— Cóż potrzeba zrobić?
— To co wam zaproponuję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.