Panna do towarzystwa/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostawiliśmy Filipa de Garennes w pociągu, wychodzącym z dworca Północnego.
Było kwadrans na ósmą kiedy opuścił Paryż.
Na dziesięć minut przed ósmą, pociąg zatrzymał się na stacyi Survillers. Odległość od tej stacyi do Chapelle-en-Serval wynosiła trzy kilometry.
Filip znał dobrze okolicę.
Wyszedł ze stacyi na drogę i szedł prędko jak człowiek, którem u pilno dojść do celu podróży.
W pół godziny przebiegł trzy kilometry i wszedł na wielką ulicę Chapelle-en-Serval, zatrzymał się przed oberżą pod „Białym koniem“ i rzucił okiem do środka.
Gospodarz i gospodyni siedzieli przy obiedzie, kilku wieśniaków piło. W końcu sali młody człowiek zbliżał do ust szklankę absyntu.
Filip próg przestąpił.
— Ah! ab! — zawołał młody człowiek spostrzegając go. — A nareszcie! Nie przybyłeś zawcześnie kochany przyjacielu, obiad oczekuje cię...
— Jeść będę z przyjemnością, odpowiedział p. de Garennes, dotykając końcem palców wyciągniętej ręki nieznajomego.
— Panowie — rzekła gospodyni — za pięć minut będziecie mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie, że was zaprowadzę do pokoju, w którym nakryte.
— Idziemy, idziemy, kochana pani...
Oberżystka zaprowadziła młodych ludzi do pokoju na pierwszem piętrze.
Nakrycie było bardzo czyste, niemal eleganckie, na okrągłym stole umieszczonym koło otwartego okna wychodzącego na ulicę wioski.
— Zamknijmy okno — rzekł Filip. — Proszę nam podać światło...
— W tej chwili panie...
Oberżystka zeszła na dół.
Filip zbliżył się do okna aby je zamknąć.
Nagle odskoczył w tył.
— Co tam takiego? — zapytał nieznajomy:
— Otóż oni...
Odgłos kopyt końskich i turkot kół ciężkiego wozu rozlegał się na bruku ulicy.
Nieznajomy wychylił się i patrzał na drogę.
— Aha! — rzekł — furgon przedsiębiorstwa towarzystwa pogrzebowego... za pół godziny kuzyn pana barona i nieboszczyk wujaszek, przybędą do Pontarmé.
— Zamknij okno! — rozkazał Filip.
Podróżny, Julian Vendame, kamerdyner pana de Garenne, jak czytelnik zapewne się domyślił, po spieszył wykonać rozkaz.
Furgon pogrzebowy, który widzieliśmy wyjeżdżający z pałacu ś. p. hrabiego de Vadans, na ulicy Garancière, jechał nierównym kłusem dwóch ciężkich wyczerpanych ze zmęczenia koni, dyszących z gorąca.
Filip chciał zacząć wypytywać się Juliana Vendame, ale nie miał czasu.
Weszła gospodyni, przynosząc wazę. Za nią szedł jej syn trzymając dwie świece w lichtarzach i postawił je z prawej i lewej strony wazy.
— Pospiesz się pani proszę z usługą — rzekł Julian — a przytem proszę napoić mego konia i dać mu podwójną porcyę owsa.
— Chłopiec mój zajmie się tem natychmiast — odpowiedziała oberżystka — a co do obiadu nie będziecie panowie potrzebowali czekać... wszystko już gotowe.
Wyszła z pokoju.
Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Filip usiadł do stołu. Julian stał w postawie pełnej uszanowania, kamerdynera dobrze wytresowanego i zapytał:
— Może pan baron pozwoli mi usiąść naprzeciwko siebie... jest to wprawdzie bardzo nie na swojem miejscu... ale położenie jest wyjątkowe...
Pan de Garennes wzruszył ramionami i odrzekł:
— Prawdopodobieństwo przede wszystkiem... nie ma tu ani pana ani kamerdynera, tylko dwóch handlarzy zboża... Postępuj więc ze mną jak z kolegą.
— A więc za pozwoleniem pana barona uczynię tak...
— No, siadaj do stołu, jedząc będziemy rozmawiać, ale mówmy po cichu.
Filip podniósł pokrywę wazy, nalał zupę w talerze i dodał:
— Czy wszystko gotowe?
— Czyż byłbym tu gdyby nie było? Koń jest w stajni, wóz w wozowni, od której klucz u mnie w kieszeni. Wóz ten kosztował mnie sześćset franków, koń tysiąc, zaprzęg sto... Jutro właśnie targ na konie... Łatwo przyjdzie się pozbyć, bez wielkiej straty.
— A... szepnął Filip... — to co wiesz?
— Oh! tak, futerał — rzekł Julian Vendame śmiejąc się — w głębi wozu dobrze okryty słomą...
— A miedziana tablica?
— U mnie w kieszeni, ze śrubami, czy chcesz pan zobaczyć?
— Nie potrzeba... Narzędzia?
— W wozie, obok przedmiotu...
— Czy zaopatrzyłeś się w latarkę?
— Strzegłem się zapomnieć.
— Jesteś nieocenionym pomocnikiem, Julianie.
— Robię wszystko co tylko odemnie zależy ażeby... Zresztą tak dobrze to w moim interesie, jak i w pańskim.
Pan de Garennes zmarszczył brwi.
— Trzeba będzie bardzo drogo opłacić tego łotra! — pomyślał.
Co mu nie przeszkodziło nalać wina swemu lokajowi, nalewając sobie.
Julian Vendame podniósł w górę kieliszek.
— Twoje zdrowie, kochany kolego! — rzekł śmiejąc się.
— Dziękuję — odpowiedział Filip krzywiąc się mimowolnie.
Oberżystka przyniosła smażone cynadry.
— Zupa panom smakowała? — zapytała.
— Bardzo, kochana matko — zawołał kamerdyner — i te cynadry mają również dobrą minę... ale wino zostawia do życzenia, prawdziwa pikieta. Czy nie mogłabyś pani przynieść nam jaką starą butelczynę, z kąta piwnicy.
— I owszem moi panowie, mam z góry Saint Jacque3, wszyscy znajdują go wybornem.
— Przynieś więc pani trzy butelki.
Oberżystka wyszła, rozmowa dwóch współbiesiadników zawiązała się na nowo.
— Czy byłeś w Pontarmé? — zapytał baron.
— Tak jest, na trzydzieści stopni upału, zdawało mi się, że się roztopię w drodze.
— Oberża?
— Jedyna we wsi, nie mogą się zatrzymać gdzieindziej...
— A wozownia?
— Prosta szopa, przyparta do muru, do za którym idzie droga, bardzo dla nas przydatna, pozwoli ona doprowadzić nasz interes do skutku tak, że nikt niczego nie posłyszy.
— A więc trzeba będzie przełazić przez ten mur?
— Bynajmniej... przecież Opatrzność czuwa nad dzielnymi ludźmi... Obok szopy znajdują się drzwi, otwarte dniem i nocą...
Gospodyni znowu przerwała rozmowę, przynosząc wino z góry Saint-Jacques; skosztowano nie czekając i uznano go doskonałem, dobra kobieta odeszła promieniejąca.
— A zatem — rzekł Filip — będziemy mogli dostać się na podwórze, nie obudzając podejrzeń?
— Wejdziemy jak do siebie... ani psa... ani męża... ani służących... Sama kobieta z małą chorą siostrzenicą... Zdawałoby się, że umyślnie tak przygotowano... Interes jest pewny.
— Niech się nam tylko uda, Vendame — rzekł pan de Garennes po chwili milczenia — wiesz, że potrafię ci się wywdzięczyć.
— Do licha, liczę n a to... wszak chodzi o pięć do sześciu milionów! Pan baron będzie mógł nie rujnując się dać mi tyle ażebym mógł żyć z renty, jak jaki poczciwy mieszczuch.
— W dniu, w którym wejdę w posiadanie spadku po moim wuju, otrzymasz sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Nad tą cyfrą będziemy jeszcze dyskutować... w właściwym czasie i miejscu — pomyślał Julian, potem rzekł głośno:
— Pan zapewne ma już plan gotowy, jakim sposobem pozyskać ten piękny kawał grosza... Pan baron nie raczył mi go wyjaśnić, ale ja mam w panu zaufanie.
— Masz słuszność — sucho odrzekł Filip.
— Pan baron jest trochę sztywny ze mną — pomyślał Vendame — zapłaci mi za to, i to drogo.
Obiad miał się ku końcowi. Czas upływał.
— Nie potrzebujemy się zanadto spieszyć — rzekł kamerdyner — musimy przybyć tam wtedy kiedy wszyscy głęboko w śnie będą pogrążeni.
— Ale — zauważył Filip — mamy przecież zatrzymać się w drodze...
— Tak jest, ale na bardzo krótko.
W tej samej chwili, głuchy odgłos grzmotu dał się słyszeć zdala.
Błyskawice w krótkich przerwach, zaczęły czarne niebo przerzynać białem, oślepiającem światłem.
— Będziemy mieli burzę — zawołał Filip z niezadowoleniem — to się nazywa nie mieć szczęścia. Obeszlibyśmy się bez tego dodatku wybornie!
— Można się było spodziewać — odrzekł filozoficznie Vendame. Od trzech dni burza grozi... Ale zresztą, co nam to szkodzi? Utrzymuję właśnie, że wszystko idzie jak najlepiej... Jeżeli będziemy zmuszeni hałasować trochę, huk grzmotu usłyszeć niedozwoli... Idę zaprzęgać... Chwila odjazdu nadchodzi.
— Czy chcesz żebym ci pomógł?
— Nie śmiałbym tego od pana żądać, ale nie odmawiam.. Niepotrzeba aby tutejszym ludziom przyszło na myśl pomagać mi... Mógłby ich zaniepokoić ładunek naszego wozu, i mogliby zobaczyć futerał.... Mam wprawdzie gotową historyę aby wytłomaczyć dla czego wieziemy to pudełko, ale jeśli tylko można uniknąć skompromitowania, choćby jaknajmniejszego, trzeba korzystać z okoliczności. Jeszcze kieliszek fine, płać pan i jedźmy... Poświecisz mi pan kiedy będę zaprzęgał konia....
Vendame wychylił od razu kieliszek od wina pełen koniaku.
Filip de Garennes uczynił toż samo.
Podczas obiadu, obaj wychylali kieliszki za kieliszkami, jakby chcieli się odurzyć.
Żaden z nich jednakże nie potrzebował, upijać się aby nakazać milczenie swojemu sumieniu.
Pan wart był służącego. Pierwszy dozwalał opanowywać się namiętnościom, doprowadzającym do wszelkich występków. Drugi poprostu był łotrem najgorszego gatunku.
Wspominaliśmy już, że Filip należał do ciała adwokatów paryzkich.
Obdarzony niezwykłą inteligencyą, wielu wiadomościami i pierwszorzędnym talentem oratorskim; od niego tylko zależało stać się sławnym adwokatem, zdobyć wysokie stanowisko, i szybko w sposób honorowy, dzięki tylko swej pracy, odbudować dawny piękny majątek.
Nie chciał jednakże, a raczej nie mógł, pogrążony w denerwujących rozkoszach szalonego życia.
Julian Vendame, pochodzący z rodziny poczciwych wieśniaków z Nanteuil-le-Haudouin przed pięcioma laty przyszedł do Paryża, będąc wprzód postrachem swej rodzinnej wioski i całej okolicy.
Ojciec jego dzielny rolnik, prowadził pracowity żywot, a nie mogąc nic z syna zrobić dobrego, bez wielkiego żalu patrzał na jego odjazd.
W Paryżu Vendame prowadził życie bardzo burzliwe, probował wszelkich podejrzanych rzemiosł, a ponieważ nie mogły go one wyżywić, i przedstawiały mu z jednej strony szpital w perspektywie, z drugiej sąd, policyę poprawczą i więzienie, postanowił ustatkować się, przynajmniej pozornie, i pokryć swoje występki, werniksem uczciwości.
Tem gorzej jeżeli werniks ten pękał na wszystkie strony.
Tymczasem, zanim maska spadnie kompletnie, być może zdarzy się sposobność zwrócenia ku sobie fortuny, jakimś zuchwałym czynem...
Vendame został lokajem, przedtem zajmował się podnoszeniem kawałków cygar, występował jako figurant w teatrzykach, był chłopcem na posyłki u jakiegoś podejrzanego pośrednika w interesach i t. p.
Wyjaśnimy później jakim sposobem, uzyskawszy godność kamerdynera barona de Garennes, stał się jego powiernikiem i wspólnikiem.
Filip i Julian opuścili pokój na pierwszem piętrze i zeszli na dół.
Gospodyni znajdowała się w sali.
Mąż jej i syn, znużeni ciężką, całodzienną pracą udali się na spoczynek.
— Więc panowie już jedziecie? — zapytała dobra kobiecina zdając resztę z piećdziesięcio-frankowego biletu.
— Tak, trzeba — odpowiedział Julian — musimy być koniecznie tej nocy w Baron.
— Lepiej byłoby tu przenocować.
— Niepodobna...
— Czyż nie słyszycie panowie jak strasznie grzmi?
— Słyszymy doskonale.
— Straszna będzie burza...
— To nas ochłodzi.. A koń mój czy dobrze napasiony? czy zjadł podwójną porcyę.
— Tak jest panie.
— No, to pójdę zaprzęgać...
— Czarno na dworze jak w piecu. Weź pan przynajmniej latarnię.
— To, to i owszem... Mój towarzysz ją weźmie.
Oberżystka zapaliła latarnię i podała ją Filipowi.
Pan de Garennes wziął ją i poszedł za swoim lokajem udającym się do stajni.
Niebo istotnie było czarne jak atrament. Kiedy błyskawica przerzynała te ciemności, widać było straszne chmury, pędzone wichrem jak gdyby dotykały ziemi.
W parę minut koń objedzony owsem aż po nozdrza, zaprzężony został do wozu.
— Czy zapalimy latarnię u wozu? — zapytał Filip.
— Tak jest, dla przejechania wsi... Potem zobaczymy co nam robić wypadnie.
Latarnię zapalili, wóz wyszedł z podwórza, Vendame oddał latarkę oberżystce, siadł na ławeczce z prawej strony swego pana, ściągnął cugle i krzyknął:
— Hop!
Koń młody i silny poszedł szerokim kłusem nie potrzebując bata, odgłos kół rozległ się po bruku wiejskiej ulicy.
Wszystkie domy długiej ulicy Chapelle-en-Serval były zamknięte.
Zaledwie od czasu do czasu, ujrzeć można było smugę światła wydobywającą się przez spaczone okiennice i drzwi szczelnie zamknięte.
Wiatr zawsze gorący, dął coraz silniej.
Odgłos grzmotów stawał coraz częstszy i bliższy.
W krótce minęli ostatnie budynki wioski.
Julian Vendame skierował konia na bok drogi, i wóz toczyć się począł pocichu, po gruncie piasczystym.
— Panie baronie — rzekł do Filipa — teraz zgaś pan latarnię, jeżeli łaska. Na drodze, którą będziemy jechać, nie spotkamy ani żandarma, ani strażnika wiejskiego.
— Ależ bez latarni, będziemy jechać na chybił trafił — zauważył pan de Garennes.
— Bądź pan spokojny — odrzekł Julian — wystudyowałem topografię okolicy. Zaręczam, że nie zbłądzimy.
Filip zagasił latarnię.
Vendame bystrym wzrokiem, zdającym się przebijać ciemności, studyował zakręty drogi.
— Poznaję moją drogę. Skręcimy teraz na prawo — rzekł nagle, wstrzymując bieg konia.