Panna do towarzystwa/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dnia 27 lipca 1881 o czwartej popołudniu, trzydziestostopniowy upał zamieniał Paryż jak gdyby w jakiś piec olbrzymi. Tyle elektryczności mieściło w sobie powietrze, że zaledwie można było oddychać. Asfalt topniał na trotuarach. Ani jeden powiew wiatru nie poruszył kurzem okrytej zieloności drzew na bulwarach.
W wyższych sferach kilka obłoków miedzianego koloru zwolna przesuwało się po błękitnem niebie — nieomylne zwiastuny burzy.
Mieszkańcy lewego brzegu Sekwany, znają dobrze ulicę Garancière, wązką i krótką, niezaprzeczonej przyzwoitości, lecz jedną z najsmutniejszych w całym Paryżu.
W dziedzińcu starego pałacu, żałobny furgon z podłużną skrzynią malowaną na zielono i z zakrytem siedzeniem na przodzie, oczekiwał u stóp kamiennych stopni, prowadzących do przedsionka rezydencji hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans, zmarłego przedwczoraj.
Tylna część furgonu, a tem samem skrzynia zwróconą była ku schodom. Drzwi stały otworem.
Woźnica administracyi przedsiębierstwa pogrzebowego, stał w blizkości koni z odźwiernym pałacu, który jednocześnie był także stangretem zmarłego hrabiego, w czasach kiedy on jeszcze trzymał konie.
Podwórze, zasłonięte wysokiemi wieżami kościoła Saint-Sulpice, pogrążone w szarym cieniu nawet w godzinach południowych — dziwnie było ponure i smętne. Chwasty wyrastały z pomiędzy kamiennego bruku. Tynk murów nabrał jakiegoś zielonawego odcienia. Tenże sam kolor widniał na fasadzie pałacu, zbudowanego z ciosowego kamienia, lecz bez żadnego stylu.
Okiennice zewnętrzne obu piątr hermetycznie były zamknięte, z wyjątkiem jednego tylko okna.
Widocznie śmierć przestąpiła progi tego milczącego mieszkania, wyglądającego tak melancholicznie.
Służący ubrany czarno, otworzył na rozcież szklanne drzwi przedsionka, i na najwyższym stopniu peronu, ukazało się czterech żałobników niosących na ramionach ciężką dębową trumnę.
Za trumną szła kobieta około lat pięćdziesięciu, w grubej żałobie, za nią dwóch młodych ludzi, z których jeden mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat, drugi dwadzieścia pięć.
Stara służąca postępowała za nimi, szlochając.
Kobieta w grubej żałobie była to baronowa de Garennes, siostra hrabiego, którego zwłoki spoczywały w trumnie niesionej przez czterech żałobników.
Pierwszy z młodych ludzi Filip de Garennes był jej synem, Drugi nazwiskiem Raul de Challins był synem wicehrabiego de Challins, męża siostry, Maksymiliana de Vadans i baronowej de Garennes, Rodzice jego już nie żyli.
Dwaj kuzynowie i baronowa stanowili całą znaną familię zmarłego.
Lokaj czarno ubrany, który drzwi otworzył, był kamerdynerem, w służbie hrabiego od lat dwudziestu pięciu, zarówno jak i stara służąca którą widzieliśmy płaczącą; on nazywał się Honoryusz, ona Zuzanna.
Baronowa, przed dwudziestu pięciu laty, wymieniana, jako jedna z najładniejszych kobiet Paryża — a przytem jako jedna z najlekkomyślniejszych, zachowała ślady dawnej piękności, nic jednak w niej nie przypominało starej grzesznicy.
Rysy jej twarzy dumne, surowe, prawie ascetyczne, wzbudzały szacunek połączony z pewną obawą.
Syn jej Filip, był wysokiego wzrostu, jasnych włosów, postaci dystyngowanej, twarz jego jednakże nie wzbudzała sympatyi, pomimo zupełnej regularności rysów.
Ciągły uśmiech błądzący po ustach cokolwiek zbyt wązkich, wyrażał czasami gorycz, a czasem ironię. Wzrok niepewny nigdy nie spoczął prosto i z ufnością na innym wzroku.
Twarz jego, starannie wygolona, dawała mu pozór sądownika — pozór ten był tylko nawpół omylnym. Filip nie należał do sądownictwa, ale można było widzieć jego nazwisko na liście członków ciała adwokackiego Paryża.
Bardzo był podobny do matki, a nic wcale do swego brata ciotecznego, Raula de Challins.
Ten ostatni miał lat dwadzieścia pięć, jak mówiliśmy, wzrostu średniego, twarzy otwartej, którą ożywiał wyraz szczerości i oświecały wielkie oczy, słodkie i dobre. Gęste włosy, ciemne, naturalnie wijące się, otaczały twarz bladą cokolwiek, lecz tej matowej i pełnej życia bladości. Jedwabisty wąsik zaciemniał górną jego wargę.
Na twarzy tej czytać było można smutek głęboki; niedawne łzy zaczerwieniły powieki, jeszcze wilgotne.
Żałobnicy umieścili trumnę dębową w skrzyni furgonu. Woźnica zamknął drzwiczki. Poczem zwracając się do dwóch siostrzeńców zmarłego, zapytał:
— Który z panów, towarzyszy zwłokom do Compiegne?
— Ja — odrzekł Raul de Challins.
— Oto klucz od furgonu.
Woźnica oddał młodzieńcowi jeden z tych kluczy trójkątnych, które pospolicie nazywają kwadratowemi, poczem dodał:
— Czy pan posiada papiery potrzebne do pogrzebania zwłok w Compiègne?
— Mam wszystko w porządku.
— A więc możeby pan zechciał zająć miejsce w kabryolecie, pojedziemy natychmiast... już jest późno a burza się zbliża.
— Zatrzymasz się w Pontarmé, nieprawdaż? — rzekł Filip.
— Tak mój kuzynie — odrzekł Raul.
— Dziewięć mil bez odetchnienia — zauważył woźnica. — Podczas tego upału biedne konie dobre wezmą cięgi.
— O której będziesz jutro w Compiègne?
— Wyjechawszy z Pontarmé o czwartej rano, staniemy w Compiegne około dziewiątej.
— Wszak nabożeństwo zamówione na dwunastą? — zapytała baronowa de Garennes.
— Tak, moja ciotko.
— A więc, kochany siostrzeńcze, przyjedziemy z Filipem, na krótko przed ceremonią.
— Honoryuszu — rzekł Raul zwracając się do starego kamerdynera — zabierz Zuzannę i Berthauda, i pierwszym rannym pociągiem przyjeżdżajcie połączyć się ze mną w szalecie.
— Tak jest, panie Raulu, będziemy tam niezawodnie, aby oddać ostatnią posługę biednemu naszemu panu.
Woźnica furgonu tymczasem niecierpliwił się.
— Prosiłbym pana, ażeby był łaskaw spieszyć się — rzekł — niebo zachmurza się coraz bardziej. Musimy się starać zrobić dobry kawał drogi przed burzą, jeżeli to możliwe...
— Już, już siadam...
Czterej żałobnicy po dokonaniu swego gadania stali ciągle na podwórzu. Zdawali się czegoś oczekiwać.
Jeden z nich z kapeluszem w ręku, zbliżył się do Raula, wypowiadając słodkim tonem, tę suplikę:
— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni.
Młody człowiek zrozumiał.
Otworzył portmonetkę i położył sztukę złota na ręku proszącego, który zapewniwszy o swej wdzięczności, odszedł z towarzyszami, mówiąc do nich po cichu:
— To ten jest spadkobiercą, na pewno.
Raul ucałował ciotkę, uścisnął rękę kuzyna i zajął miejsce w kabryolecie furgonu.
Berthaud woźnica nieboszczyka, hrabiego, otworzył na rozcież bramę dziedzińca. Żałobny ekwipaż wyjechawszy z podwórza na ulicę Garancière udał się w kierunku placu Saint Sulpice i ulicy Bonaparte.
Najęty powóz oczekiwał w bliskości pałacu. Pani de Garennes z synem zajęła w nim miejsce. Brama się zamknęła.
— Gdzież jedziemy? — zapytała baronowa Filipa.
— Powóz odwiezie cię do domu, moja matko — odrzekł. — W przejeździe wysiądę przed mojemi drzwiami... Poczem zawołał na woźnicę:
— Ulica Assas Nr...
Powóz ruszył.
— Cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Wszakże wiesz dobrze, moja matko...
— Zobaczysz się z Julianem Vandame?
— Tak jest...
— Czy wszystkie środki przedsięwzięte?
— I dobrze przedsięwzięte, zaręczam ci. Najdrobniejsze szczegóły z góry są obmyślane.
— Nie obawiasz się niczego?
— Niczego zupełnie... A gdybym się nawet i czegoś obawiał, stawka warta zaryzykowania... Położenie jest nie do zniesienia, ani dla mnie ani dla ciebie matko, musiemy być bogaci... majątek wuja musi należeć do mnie w całości, i należeć będzie, przyrzekam ci to...
— Jedna rzecz mnie niepokoi... powiem ci nawet... przeraża mnie...
— Cóż takiego?
— Zaufanie jakie pokładasz w tym Julianie Vandame... Pamiętaj, że robisz go swoim wspólnikiem...
— No i cóż z tego?
— Może cię zdradzić...
— Jego własny interes nie pozwoli mu tego uczynić...
— Dziś, być może, ale później interes jego może mu nakazać...
— Niepodobna... Julian jest na mojej łasce...
— A ty będziesz na jego.
— Nie zaprzątaj sobie niepotrzebnie głowy moja matko... Niepokój twój nie ma żadnego powodu... A zresztą nie mogłem sam działać. Lepiej zatem było użyć człowieka zręcznego, inteligentnego, na którego mogę liczyć, jak szukać dopiero innego... Czyż nie prawda?
— Prawda.
Z ulicy Garancière na ulicę d’Assas odległość nie wielka. Po kilku minutach powóz zatrzymał się przed wskazanym numerem.
— Wracaj do siebie matko — rzekł Filip do baronowej — i bądź spokojna... Odpowiadam za wszystko.
— Kiedy cię zobaczę?
— Przyjdę po ciebie jutro rano. Pojedziemy razem rannym pociągiem do Compiegne i trafiemy na sam czas ceremonii.
— Bądź rozsądny!
— Powtarzam, bądź spokojna.
Filip wysiadł na trotuar, zamknął portyerę i rzekł do woźnicy:
— Ulica de Madame Nr. 50.
Powóz odjechał.
Młody człowiek znalazł się przed małym pawilonem, składającym się z parteru i pierwszego piętra.
Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden i otworzył drzwi swego mieszkania.
Drzwi te znajdujące się w pośrodku pawilonu, wychodziły na wązki korytarzyk, prowadzący z jednej strony do małego salonu i gabinetu adwokata, z drugiej do pokoju jadalnego i kuchni. W głębi znajdowały się schody na pierwsze piętro, składające się z dwóch pokojów sypialnych, gabinetu i pokoju służącego.
Filip wszedł na pierwsze piętro, przeszedł pokój sypialny i wszedł do gabinetu, w którem na ścianie wisiały różne ubrania. Wybrał stare ubranie do polowania, składające się z kurtki, kamizelki i spodni, z grubego brązowego aksamitu, wziął je na siebie, włożył trzewiki z grubemi podeszwami, a na wierzch kamasze z naturalnej skóry, ściskające nogi pod kolanami.
Zmienił charakter twarzy, podznaczając na niebiesko kontur oczu, ołówkami pastelowemi i robiąc sobie kilka zmarszczek; zawiązał na szyi czerwony fular i na głowę włożył, miękki filcowy kapelusz z szerokiem rondem, portmonetkę do kieszeni. Po czem wszedł do pokoju służącego i wziął na rękę wielki płaszcz kauczukowy, jaki noszą woźnice na deszcz i wyszedłszy z pawilonu, skierował się ku najbliższej stacyi fiakrów, nie zaniedbawszy wcisnąć kapelusza na oczy, tak, że mu zasłonił połowę twarzy.
Idąc, spojrzał Da zegarek. Wskazywał szóstą.
Wsiadł do fiakra. Woźnica siedział na koźle.
— Gdzie pan każe? — zapytał zbierając cugle.
— Na dworzec W schodni.
Koń ruszył szybkim kłusem.
Parę minut przed siódmą Filip wysiadł przed dworcem Strasburskim, lecz skoro fiakr odjechał, przeszedł przez salę pasażerską, i zamiast udać się do kasy, wszedł na schody prowadzące na ulicę Deux Gares.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.