Panna do towarzystwa/Część druga/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Przenieśmy się teraz do willi w Bry-sur-Marne.
Oto co się tam działo: Genowefa myślała o bileciku włożonym przez Raula w wazon stojący na kolumnie wprost pawilonu, w którym znajdował się jej pokój.
Zamierzała zabrać ten papier jak tylko baronowa de Garennes zostawi ją samą, lecz gwałtowne przesilenie, po wypiciu łyżeczki codziennego lekarstwa, pozbawiło ją sił.
Zdawało jej się, że paraliż opanowuje jej członki, a rozpalone żelazo, przeszywa jej piersi i wnętrzności.
Kiedy kryzys nareszcie przeszła, młoda dziewczyna chciała się podnieść. Lecz bez sił upadła na poduszki.
— Mój Boże... wyjąknęła z rozpaczą... nie mogę!.. nie mogę!..
Zwolna, bezładne pulsacye serca ustały, uczucie palenia stało się mniej okrutne, członki od zyskały giętkość.
Wtedy Genowefa mogła zsunąć się z łóżka na ziemię.
W łożyła pantofle, okryła się szlafrokiem i głowę obwiązała jedwabną chusteczką.
Tak ubrana a raczej okryta, wyszła z pokoju, idąc z ostrożnością, schodziła zwolna w ciemnościach po stopniach schodów.
Zeszedłszy na dół młode dziewczę, musiało zatrzymać się, aby odpocząć.
Pulsacye serca stawały się znowu nierówne i gwałtowne.
Oparła się o ścianę, aby nie upaść i obiema rękami przyciskała piersi.
Po chwili znowu się uspokoiła.
Wtedy Genowefa udała się do drzwi wychodzących na ogród, otworzyła je po cichu, i zrobiwszy dwa kroki, poczuła powiew chłodnego wiatru oświeżającego jej twarz.
Było to uczucie nadzwyczaj miłe, które ją ożywiło.
Wytężyła słuch, i niespokojne spojrzenie rzuciła na główny korpus domu.
Wszędzie panowała ciemność i cisza.
Baronowa zapewne spała oddawna.
Genowefa uspokojona, przebyła odległość dzielącą ją od wazonu zawierającego w swem wnętrzu list Raula.
Weszła na ławkę, stojącą obok wazonu, sięgnęła ręką i poczuła w palcach palcach papier, wzięła go szybko i powróciła do swego pokoju.
Przechodząc próg drżała i nowe palpitacye dusić ją zaczęły.
Taką była jej niecierpliwość, że pomimo strasznego cierpienia, zbliżyła się do lampki nocnej stojącej na stoliku przy łóżku, i przy słabem tem świetle, jednym tchem odczytała bilecik.
Przeczytane słowa wzbudziły w niej obawę.
— Przychodzić tu w nocy — szeptała z przerażeniem — co za nierozsądek! szaleństwo! Niewątpliwie nie mniej jak on gorąco pragnę tego widzenia! Chcę mówić z nim, słyszeć z ust jego, że mnie zawsze kocha, ale jeżeli nas wyśledzą, jeżeli nas podejrzą... cóż się wtedy stanie? Nie śmiem o tem myśleć. Ależ nakoniec, nie mogę mu przeszkodzić, aby tu przyszedł... nie mogę nawet odradzić mu... Przyjdzie... a ja... ja... pójdę do niego.
Genowefa położyła się i zasnęła rozmyślając z radością połączoną ze strachem o spotkaniu się z Paulem nazajutrz wieczór.
Nie potrzebujemy dodawać, że sen młodej dziewczyny był niespokojny.
Pomimo tego, nad ranem, spokój powrócił i zasnęła głęboko.
Suche uderzenie w drzwi jej pokoju, wychodzące na korytarz, obudziło ją.
— Proszę wejść, rzekła, podnosząc się, nawpół jeszcze śpiąca.
Pani de Garennes weszła:
— Oh, przebacz pani, wyjąknęła Genowefa, już jest tak późno, a ja jeszcze spałam.
— Pozostań w łóżku moje dziecię, rzekła baronowa z żywością. — Przyprowadzam ci doktora.
Istotnie, doktór Loubet, wezwany przez panią de Garennes, pozostał nieco w tyle.
Wszedł i zbliżył się do łóżka, na którym leżała panna do towarzystwa.
Od razu uderzyła go dziwna zmiana w twarzy młodej dziewczyny.
Wziął rękę zwieszoną po za łóżkiem, badał arteryę, zauważył silną gorączkę.
— Więc nie czujesz się lepiej moje dziecię? rzekł.
— Nie wiele lepiej, panie doktorze.
— A palpitacye?
— Nie ustały, — a nawet coraz są częstsze.
— Zawsze takie bolesne?
— Zawsze.
— Czy objawiają się peryodycznie, o tych samych mniej więcej godzinach.
— Zdaje się, że tak.
— A po zażyciu lekarstwa?
— Zdwajają się.
Stary lekarz przez chwilę siedział zamyślony.
Pani de Garennes z oczami wlepionemi w niego, usiłowała odgadnąć myśli.
Ponieważ milczał ciągle, zapytała
— Cóż o tem myślisz doktorze?
— Myślę, że należy na kilka dni wstrzymać się z dawaniem mikstury.
Baronowa zadrżała.
Przerwać dawanie lekarstwa, znaczyłoby to powstrzymać zadawanie trucizny.
A tem samem, dać czas doktorowi Gilbertowi do czynienia poszukiwań i odszukania może Genowefy! Nakoniec groziło to przegraniem partyi, tak zuchwale rozpoczętej, a której rezultat ostateczny zdawał się być niewątpliwym...
Doktór mówił dalej:
— Jeżeli pojutrze boleści się nie zmniejszą, i palpitacye nie będą rzadziej się przytrafiać, panna Genowefa ma dalej brać miksturę, i trzeba będzie dozę podwoić, to jest dwie łyżeczki zamiast jednej, i nie jak dotychczas, w wodzie, ale odtąd dawać trzeba w mleku. Tymczasem od dzisiejszego dnia przepisuję pannie Genowefie pić mleko kilka razy na dzień...
Druga część przepisu doktora, złagodziła złe wrażenie, jakie wywarła pierwsza na umyśle pani de Garennes.
Całkiem wypogodzona, odpowiedziała:
— Nic łatwiejszego, kochany doktorze, przepis zostanie wykonany z całą punktualnością.
— A więc pani baronowo, porozumieliśmy się. Zrozumiałaś mnie pani dobrze?
— Tak sądzę.
— Jeżeli dziś zdarzą się znowu boleści i palpitacye, czekać pani będziesz do pojutrza i robić tak jak zaordynowałem.
— Dobrze doktorze.
— Wybornie! Ach! jeszcze jedna ważna kwestya... jak się zachowuje żołądek?
— Dobrze, odpowiedziała Genowefa, jem z apetytem.
— A masz pani pragnienie?
— Bez przerwy, prawie.
— Mleko na to poradzi, nic zresztą nie ma w tem nic niepokojącego, ponieważ pragnienie to wywołane jest trochą gorączki, którą pani masz... Nie niepokój się pani... Uzbrój się w zapas odwagi i cierpliwości, ponieważ to długo może potrwa... Ciepła temperatura będzie dla pani korzystną. Przechadzaj się zwolna po słońcu, ale zakrywając głowę parasolką... Do widzenia, niedługo...
— Do widzenia panie doktorze.
Stary doktór wyszedł z baronową.
— Bardzo jest zmienioną, nieprawdaż? rzekła, kiedy uważała, że chora nie może już usłyszeć jej głosu.
— Bardzo zmieniona, tak jest pani.
— Co pan myślisz o jej stanie?
— Myślę, że jest niebezpieczny.
— Ależ przecie nie bez nadziei?
— Jeżeli bóle trwać będą, uważać będę sytuacyę za bardzo niepokojącą, zaledwie mieć będę nadzieję pomyślnego rezultatu.
Baronowa wzniosła ręce ku niebu, ze wzruszeniem cudownie odegranem, i zawołała głosem zdającym się być przesiąkniętym łzami i złamanym rozpaczą:
— To biedne, drogie dziecko, miałoby być skazane bez ratunku! taka młoda! taka śliczna!! Czyż to podobna?
— Na nieszczęście, jest to bardzo możliwe! — Choroba czyni postępy do tego stopnia szybkie, że zadziwia naukę. — Mówię pani szczerze... Chociaż nie mam zwyczaju alarmować, widzę stan rzeczy w czarnych kolorach.
— Powrócisz jutro doktorze?
— Nie, chyba mnie pani zawezwiesz. Rób pani tak, jak mówiłem, jak na teraz nic innego poradzić nie można.
Stary doktór odszedł.
Pani de Garennes uśmiechnęła się.
Boleści nie ustaną, była tego pewną, ponieważ nie przestanie truć Genowefy.
Dzień ten wydawał się Genowefie niesłychanie długim.
Skazówki zegaru zdawały się stać w miejscu.
Po południu, według polecenia doktora, przechadzała się w towarzystwie baronowej.
Upał był duszący.
Ciężkie chmury, miedzianego koloru, zwolna przesuwały się po horyzoncie, zapowiadając na wieczór gwałtowną burzę.
Po kwadransie przechadzki, Genowefa, której gorączka nie ustępowała, zmuszoną była usiąść; nie mogła się dłużej utrzymać na nogach.
— Może masz pragnienie moja droga? zapytała ją pani de Garennes.
— Oh, tak bardzo mi się pić chce. Pali mnie w gardle.
— Czy chcesz napić się trochę mleka?
— Zdaje się, żeby mi to bardzo dobrze zrobiło.
— Przyniosę ci.
— Oh! pani, jakże jesteś dobrą.
— Pozostań tu, zaraz powrócę.
Baronowa szybkim krokiem udała się do domu.
Po pięciu minutach powróciła, niosąc na talerzu, filiżankę napełnioną mlekiem, a ręka tej nędznicy nie zadrżała podając swej nieszczęsnej ofierze, ten napój, w który wlała truciznę.
Była to dobrze zahartowana dusza! Genowefa wzięła filiżankę, wychyliła ją do dna, i głęboką wyraziła wdzięczność swemu katowi.
Boleści powróciły nie tak prędko jednak, jak zwykle, palpitacje dały na siebie oczekiwać, lecz nakoniec rozpoczęły się na nowo, i Genowefa zmuszoną była wrócić do domu.
W miarę jak się zbliżał wieczór, groźne chmury, coraz gęstsze, zbierały się nad Marną.
Kilka uderzeń piorunu dało się słyszeć zdala i uragan wybuchnął z ogromną siłą.
Irytacya nerwowa Genowefy stawała się z każdą chwilą coraz gwałtowniejszą, i nie uspokoiła się, aż bardzo późno wieczorem, kiedy burza ustała, po zalaniu całej okolicy potokami wody, niszcząc wszystko i wyżłabiając na drogach głębobie doły.
O szóstej, w chwili kiedy uragan wściekle się rozpasał, pani de Garennes weszła do pokoju Genowefy i zapytała ją, czy zejdzie na obiad. Genowefa odpowiedziała:
— Uwolnij mnie pani, proszę... napiłabym się tylko trochę mleka.
Baronowa postawiła przy łóżku karafkę pełną mleka, wraz z filiżanką i wyszła z pokoju.
Cokolwiek po dziesiątej powróciła.
Genowefa udawała że śpi.
Pani de Garennes wyszła na palcach.
Zaledwie drzwi za sobą zamknęła, kiedy chora podniosła się na łóżku i spojrzała na zegar.
Zegar wskazywał kwadrans po dziesiątej.
— Mam jeszcze dość czasu... myślała Genowefa.
Wstała z ostrożnością, ubrała się nie śpiesząc, otworzyła jedno z okien i czekała.
Niebo było jeszcze zachmurzone, a tem samem bardzo było ciemno.
Kilka gwiazd błyskało od czasu do czasu, w przerwach między chmurami, i natychmiast znikało.
Wiatr silny poruszał gałęzie drzew wydające jakiś odgłos melancholiczny.
Raul w liście napisał, że będzie w parku o w pół do dwunastej.
Genowefa przy świetle lampki nocnej, odczytała raz jeszcze bilecik i schowała go do kieszeni sukni.
— Trzeba jeszcze trochę poczekać.
Zegar w Bry-sur-Marne uderzył w pół do jedenastej.
Wiatr zachodni przyniósł odgłos zegaru jasno i wyraźnie aż do pawilonu.
W tej samej właśnie chwili pociąg paryzki zatrzymał się na stacyi Nogent.
W liczbie podróżnych którzy wysiedli znajdował się pan de Chaliins.
Młody człowiek wyszedł ze dworca i skierował swe kroki na drogę prowadzącą do mostu Bry.
Iść było bardzo trudno.
Potoki wody podczas burzy, wyżłobiły i napełniły błotnistą wodą szosę i boczne drogi.
Raul zmuszony był iść z nieskończonemi ostrożnościami, aby nie upaść, i aby nie przyjść na schadzkę zmoczony po pas, grunt bowiem bardzo był śliski.
Nakoniec doszedł do mostu, gdzie już droga była znośniejszą.
Jedenasta biła, kiedy zbliżał się do drogi do holowania, idącej wzdłuż brzegu Marny z jednej strony, a z drugiej około muru granicznego własności pani de Garennes.
Trawa była wysoka i droga gliniasta.
Młody człowiek, literalnie brodził w błocie.
Nakoniec przybył do drzwiczek parku, zmierzył zmrokiem wysokość muru i przekonał się, że nawet rozpędzając się, nie podobna mu będzie dostać rękami do jego szczytu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.