Pani Bovary/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Czytała niegdyś Pawła i Wirginię i marzyła o chatce bambusowej, o murzynie Dominiku, o psie Fidelu, a nadewszystko o słodkiej przyjaźni jakiego dobrego braciszka, któryby dla niej zbierał czerwone owoce na drzewach wysokich jak dzwonnice, lub biegając boso po piasku przy nosił jej gniazdka ptasie.
Gdy skończyła trzynasty rok, ojciec zawiózł ją sam do miasta aby ją umieścić w klasztorze na pensyi. Stanęli w gospodzie cyrkułu Ś. Gerwazego, gdzie do wieczerzy podano im malowane talerze przedstawiające historyę panny de la Vallière. Legendowe objaśnienia, miejscami pokrajane nożami, wszystkie sławiły pobożność, delikatność uczuć i wspaniałość dworu wielkiego króla.
Nie nudziła się wcale pierwszych czasów w klasztorze, i owszem podobało jej się towarzystwo dobrych sióstr zakonnych, które dla zabawienia jej, prowadziły do kaplicy, dokąd się szło z refektarza przez długi korytarz. Spokojnie się bawiła podczas rekreacyi, pojmowała dobrze katechizm i najlepiej odpowiadała księdzu wikaremu na zawiłe pytania. Żyjąc tak ciągle w letniej atmosferze klas i pośród tych kobiet o bladych twarzach, z różańcami u pasa, dała się powoli owładnąć mistycznemu omdleniu z kadzideł ołtarzy, z chłodu kropielnic i z świateł gromnic. Zamiast słuchać mszy oglądała w swojej książeczce pobożne winietki ze złoconą obwódką, lubiła chorą owieczkę, serce przebite ostremi strzałami, lub biednego Jezusa upadającego pod ciężarem krzyża. Probowała dla umartwienia się cały dzień bez jedzenia pozostać. Przemyśliwała jakiby ślub uczynić.
Kiedy szła do spowiedzi, wynajdowała urojone małe grzeszki żeby jak najdłużej pozostawać w cieniu na klęczkach, z twarzą przyciśniętą do kraty, słuchając szeptu księdza. Porównania mistyczne o oblubieńcu, małżonku i małżeństwie niebieskiem, które się powtarzają w kazaniach, niewysłowionemi rozkoszami duszę jej napełniały.
Wieczorami, przed pacierzem, czytano zawsze jaką pobożną książkę. Były to w dnie powszednie Konferencye opata Frayssinousa, lub jaki ustęp z Historyi Ś., a w świąteczne dla rozrywki wyjątki z „Ducha Chrystyanizmu”. Z jakąż chciwością po raz pierwszy słuchała dźwięcznych lamentacyj romantycznych smutków powtarzanych przez wszystkie echa ziemskie i niebieskie! Gdyby dzieciństwo jej było upłynęło za jakim sklepem w kupieckiej dzielnicy, dusza jej byłaby się może wtenczas otworzyła na liryczne zachwyty przyrody, które zwykle pojmujemy dopiero przez tłumaczenie pisarzy. Lecz Emma zanadto była oswojona z przyrodą; znała beczenie owiec, pługi, sianożęcia. Przyzwyczajona do spokojnych widoków, zwracała się przeciwnie, do urozmaiconych. Morze lubiła tylko dla burz jego, a zieloność tylko wtenczas, kiedy była pośród zwalisk rozsianą. We wszystkiem szukała osobistej korzyści, i odrzucała jako bezużyteczne wszystko co się nie przyczyniło do bezpośredniego zasiłku jej serca, — będąc usposobienia raczej sentymentalnego niż artystycznego, szukała wrażeń a nie krajobrazów.
Bywała w klasztorze stara panna, która każdego miesiąca przychodziła na tydzień do szycia i naprawiania bielizny. Protegowana przez arcybiskupstwo jako należąca do starożytnej szlacheckiej rodziny zrujnowanej podczas rewolucji, jadała w refektarzu razem z siostrami zakonnemi, i gawędziła z nimi zawsze trochę po obiedzie, przed powróceniem do roboty. Często pensyonarki wymykały się z uczelni żeby pobiedz do niej. Umiała na pamięć miłosne śpiewki zeszłego wieku, które nuciła półgłosem przy robocie. Opowiadała różne historye, znosiła ploteczki, załatwiała sprawunki w mieście, i pożyczała pokryjomu starszym panienkom stare romanse, które zawsze nosiła w kieszeniach fartuszka i których sama pochłaniała całe rozdziały w przerwach pomiędzy robotą. Pełno tam było miłości, wielbicieli, kochanek, prześladowanych dziewic które mdlały w ustronnych altanach, pocztylionów zabijanych na każdym przeprzęgu, zamęczonych koni, ponurych lasów, przysiąg, łez, łkań i pocałunków, słowików w gajach, wodnych przejażdżek przy świetle księżyca, rycerzy odważnych jak lwy, łagodnych jak baranki, idealnie cnotliwych, zawsze pięknie ubranych i płaczących jak łzawnice. Przez całe sześć miesięcy Emma w piętnastym roku życia brudziła sobie ręce tym pyłem starych czytelni. Później z Walter Skotem rozmiłowała się w powieściach historycznych, marzyła o tajemniczych marach, starożytnych komnatach i minstrelach. Byłaby chciała zamieszkać w jakim starym zamczysku, jak owe kasztelanki w długich stanikach, które przepędzały dnie pod cieniem swoich rzeźbionych arkad, z łokciem opartym na poręczy a twarzą na dłoni, wyglądając przybycia rycerza na karym koniu, z białą kitą u kapelusza. W tym czasie wielbiła Maryę Stuart i z zapałem czciła wspomnienie sławnych lub nieszczęśliwych kobiet. Joanna d’Arc, Heloiza, Agnieszka Sorel, Klemencya Isaure, błyszczały w jej oczach jak komety pośród ciemnych przestworów historyi, gdzie jaśniały jeszcze tu i owdzie, lecz bardziej w cieniu i bez żadnego pomiędzy sobą związku, — postacie Świętego Ludwika z jego dębem, Bayarda umierającego, niektóre okrucieństwa Ludwika XI, kilka szczegółów nocy Św. Bartłomieja, pióropusz Bearneńczyka i zawsze wspomnienie owych malowanych talerzy wysławiających Ludwika XIV.
W klasie muzyki i romanse których się uczyła mówiły o skrzydlatych aniołkach, o madonnach, gondolierach, lagunach, a wszystkie te mdłe utwory ukazywały jej z po za niedołęztwa słów i harmonii, pociągającą fantasmagoryę sentymentalnych rzeczywistości. Niektóre z jej towarzyszek przynosiły do klasztoru keepsaki, które na gwiazdkę dostały. Trzeba było je ukrywać, oglądano je ukradkiem w sypialni. Dotykając z lubością pięknej atłasowej oprawy, Emma zwracała wzrok olśniony na imiona nieznanych artystów, którzy podpisywali najczęściej tytuły hrabiów lub baronów pod swemi pracami.
Drżała podnosząc swym oddechem jedwabistą bibułkę, którą były przekładane ryciny i która z szelestem na nie opadała. Tu za balustradą balkonu młodzieniec w krótkim płaszczyku ściskał w swem objęciu młodą dziewicę w białej sukni z woreczkiem u pasa, tam znowu wizerunki angielskich ledy o jasnych puklach, spoglądających wielkiemi błękitnemi oczyma z pod okrągłych słomianych kapeluszy. Jedne z nich były wyciągnięte w powozach pędzących przez ulice parku, gdzie ładny charcik biegł obok zaprzęgu kierowanego przez dwóch pocztylionów w białych spodenkach. Inne, marząc na sofce z rozpieczętowanym liścikiem w ręku, wpatrywały się w tarczę księżyca przez na wpół otwarte i czarną firanką przysłonięte okno. Niewiniątka ze łzą w oku, pieściły turkawkę przez kraty gotyckiej klatki, lub uśmiechając się z główką na bok przechyloną, oskubywały stokrotkę cienko zakończonemi paluszkami. I wyście tam byli, baszowie z długimi cybuchami, otoczeni rozkosznemi bajaderami, tureckimi szablami i kindżałami, i wy urojone krajobrazy, które nam częstokroć ukazujecie jednocześnie palmy, sosny, tygrysa na prawo, lwa na lewo, w głębi tatarskie minarety, na pierwszym planie zwaliska rzymskie, tuż obok wielbłądy skulone, — a to wszystko opasane pięknie wyczyszczonym lasem dziewiczym, oświecone prostopadle padającym promieniem słońca, odbitym w wodzie, po której na ciemno-szarem tle migają gdzie niegdzie białe łabędzie.
A reflektor lampki zawieszonej przy ścianie nad głową Emmy oświecał te wszystkie światowe obrazy, przesuwające się kolejno przed jej oczyma wśród ciszy sypialni, przy odgłosie turkotu jakiego powozu zapóźnionego na bulwarach.
Gdy matka jej umarła, Emma bardzo pierwszych dni płakała. Kazała sobie zrobić żałobny obrazek z włosów nieboszczki i w liście napisanym do Bertaux, pełnym smętnych uwag nad życiem w ogólności, prosiła aby ją później w tym samym grobie pochowano. Poczciwy ojciec pomyślał że jest chora i pośpieszył ją odwiedzić. Emma w duszy zadowolona była z tego, że od razu stanęła na wyżynie tego rzadkiego ideału bladych żywotów, którego nie dosięgają nigdy miernego polotu serca. Dała się więc pociągnąć na lamartinowskie manowce, słuchała arf dźwięczących na jeziorze, śpiewu łabędzia konającego, szelestu spadających liści, hymnu czystych dziewic wstępujących na niebiosa, głosu Przedwiecznego brzmiącego po dolinach. Znudziło ją to nakoniec; nie chciała jednak tego przyznać, i trwała dalej z przyzwyczajenia, następnie przez próżność, aż wreszcie z podziwieniem uczuła się uspokojoną, i tak wolną od smutku w sercu jak od zmarszczek na gładkiem czole.
Dobre zakonnice, które tak liczyły na jej powołanie, z wielkiem spostrzegły zdumieniem, że panna Rouault zdawała się wymykać ich staraniom. Bo też w istocie, tak ją przesyciły rekolekcyami, nowennami i kazaniami, tyle jej nagadały o czci winnej świętym i męczennikom, tyle jej dobrych rad nadawały co do skromności ciała i zbawienia duszy, że nakoniec zrobiła tak jak konie szarpane za uzdę, stanęła nagle i wypluła wędzidło. Umysł ten, pozytywny wśród swych uniesień, który się rozmiłował w kościele dla kwiatów i kadzidła, w muzyce dla słów śpiewanych romansów, a w literaturze dla namiętności przez nią rozbudzanych, buntował się w obec tajemnic wiary, i znieść nie mógł karności zakonnej, która mu była wstrętną. Gdy ją ojciec odebrał z klasztoru, nie bardzo jej więc żałowano. Przełożona znajdowała nawet, że panna Rouault w ostatnich czasach stała się lekceważącą względem zgromadzenia.
Emma powróciwszy do domu, zrazu cieszyła się rozkazywaniem służbie, niebawem jednak sprzykrzyła sobie życie wiejskie i pożałowała swego klasztoru. W czasie kiedy Karol zaczął bywać w Bertaux, uważała się za bardzo rozczarowaną, mniemając, że wszystko już poznała i żadnego już doznać nie może uczucia.
Jednakże niepokój nowego stanu, a może tylko podrażnienie wywołane obecnością tego człowieka, dostatecznem było do przekonania jej, iż poznała wreszcie tę upajającą namiętność, którą dotąd widziała tylko w postaci wielkiego ptaka o różowem upierzeniu, krążącego w niedościgłych przestworach poetycznych wyżyn; — i obecnie uwierzyć nie mogła żeby ten spokój w jakim życie jej upływało, mogło być ową szczęśliwością o której marzyła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.