Pani Bovary/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Jednej nocy obudził ich tentent konia, który się przed drzwiami ich domu zatrzymał. Sługa otworzyła okienko na poddaszu i rozmówiła się z człowiekiem stojącym na dole na ulicy. Przyjechał po pana doktora, miał list do niego. Nastusia, drżąc z zimna, zbiegła ze wschodów i poszła otworzyć zamek i zasuwki, jedne po drugich. Nowo przybyły zostawił konia, i poszedł za służącą aż do sypialni. Wyjął z czapki wełnianej z szaremi kwastami list owinięty, gałgankiem, i podał go ostrożnie Karolowi, który wsparł się łokciem o poduszkę aby go przeczytać. Pani przez skromność została obrócona twarzą do ściany a tyłem do pokoju.
List ten zapieczętowany z niebieskim lakiem, błagał pana Bovary, żeby się natychmiast udał do folwarku Bertaux, dla nastawienia złamanej nogi.
Owóż, z Tostes do Bertaux jest dobrych sześć mil francuzkich bocznemi drogami, przez Longueville i St. Victor. Noc była ciemna zupełnie. Pani Bovary lękała się dla męża wypadków. Postanowiono zatem, że chłopiec stajenny pojedzie przodem. Karol miał wyruszyć dopiero w trzy godziny później, jak księżyc zejdzie. Miano wyprawić na przeciwko niego parobczaka, aby go do folwarku doprowadził i wrota mu otworzył.
Około czwartej godziny rano Karol dobrze płaszczem otulony ruszył w drogę do Bertaux. Rozespany jeszcze, dawał się kołysać powolnemu truchcikowi spokojnego zwierzęcia. Ilekroć się zatrzymywało z własnego natchnienia przed dołkami opasanemi cierniem, które rolnicy zwykli tu wykopywać przy bruzdach, Karol oprzytomniał na chwilę, przypominał sobie złamaną nogę, i usiłował odświeżyć w pamięci wszystkie tego rodzaju wypadki. Deszcz przestał padać, a na ogołoconych z liści gałęziach jabłoni, siedziały nieruchomie ptaszki, jeżąc piórka na chłód poranny. Płaska równina ciągnęła się jak oko sięgnąć mogło, a kępy drzew otaczające folwarki tworzyły w znacznych odstępach ciemno-fioletowe plamy na tem wielkiem tle szarem, które zlewało się na widnokręgu z posępną barwą nieba. Karol od czasu do czasu otwierał oczy; potem znowu umysł jego znużony powracał do stanu półsennego w którym gdy obecnie doznawane wrażenia łączyły się ze wspomnieniami, sam siebie dwoiście pojmował, razem uczniem i człowiekiem żonatym, leżącym w łóżku jak przed chwilą, i w sali kliniki jak niegdyś. Czuł małą woń kataplazmów razem ze świeżym wyziewem rosy, słyszał skrzypienie żelaznych łóżek i sapanie żony... Przejeżdżając przez Vassonvile spostrzegł wiejskiego chłopaka siedzącego nad rowem.
— Czy pan jesteś lekarzem? zapytał go tenże.
Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, dzieciak wziął w ręce swoje saboty i zaczął biedz naprzód.
Przez drogę lekarz zrozumiał z mowy swego przewodnika, że pan Rouault musiał być jednym z zamożniejszych rolników. Złamał sobie nogę poprzedniego dnia, powracając od sąsiada. Żona jego przed dwoma laty umarła. Miał przy sobie tylko swoją panienkę, która mu w domu gospodarowała.
Wyboje stawały się coraz głębszemi. Przybliżano się do Bertaux. Chłopak prześliznąwszy się przez dziurę w płocie, zniknął, a za chwilę nadbiegł z podwórza otworzyć wrota. Koń ślizgał się po wilgotnej trawie, Karol musiał się schylać dla przejechania pod gałęziami drzew. Psy podwórzowe szczekały zajadle rwąc się na swych łańcuchach. Gdy wjechał do Bertaux, koń jego spłoszył się i w bok uskoczył.
Był to porządny na oko folwark. Przez otwarte drzwi stajen widzieć się dawały tęgie robocze konie przy nowych żłobach. Wzdłuż budynków ciągnęło się długie dymiące gnojowisko, a pośród kur i indyków przechadzało się z powagą kilka pawi — ulubiony zbytek normandzkich podwórz. Owczarnia była długa, stodoła wysoka, o ścianach gładkich jak dłoń. Pod szopą stały dwa wielkie wozy i cztery pługi, z całemi zaprzęgami, biczami i t. p. Dziedziniec podnosił się zwolna, wysadzony regularnie drzewami, a wesoły gwar stada gęsi rozlegał się w około sadzawki.
Młoda kobieta w niebieskiej merynosowej sukni z trzema falbanami wyszła na próg domu na przyjęcie pana Bovary, którego wprowadziła do izby kuchennej gdzie płonął wielki ogień. Śniadanie dla ludzi gotowało się w mniejszych i większych garnkach. Wilgotne ubrania suszyły się w głębi komina. Łopatka, szczypce i rurka mieszka, wszystko olbrzymich rozmiarów, błyszczały jak stal wypolerowana, podczas gdy pod ścianami piętrzyła się obfita baterya naczyń kuchennych, w których także połyskiwał jasny płomień ogniska, łącznie z pierwszemi promieniami słońca wpadającemi przez szyby okien.
Zaprowadzono Karola na pierwsze piętro do chorego. Zastał go w łóżku, spoconego pod kołdrami, z odrzuconą precz bawełnianą czapeczką. Był to gruby pięćdziesięcioletni człowieczek, biały i rumiany, o błękitnem oku z łysą czaszką i kolczykami w uszach. Obok niego stała na krześle karafka z wódką, z której nalewał po trochu dla dodania sobie odwagi; lecz zobaczywszy doktora zmiękł, i zamiast kląć jak to czynił od dwunastu godzin, zaczął jęczeć żałośnie.
Złamanie było proste, bez żadnej komplikacyi. Karol nie mógł sobie życzyć lepszego. Przypomniawszy sobie w samą porę obejście swych profesorów przy łożu ranionych, pokrzepił swego pacyenta dobremi słowy, które to chirurgiczne pieszczoty są nakształt oliwy do smarowania lancetów. Na łubki przyniesiono z wozowni pęk łat. Karol wybrał z nich jedną, połupał i wygładził kawałkiem szkła, podczas gdy sługa darła prześcieradła na bandaże, a panna Emma wzięła się do uszycia materacyków. Ponieważ nie mogła zaraz znaleźć naparstka, ojciec zaczął się niecierpliwić, nic nie odpowiedziała, lecz szyjąc kłuła się w palce które potem wysysała.
Karol był zdziwiony białością jej paznokci. Były gładkie, cienko zakończone jak kość słoniowa i owalnie przycięte. Ręka młodej panny jednak piękną nazwać się nie mogła... może nie była dosyć bladą, i w stawach trochę za grubą; była także za długą i nie dosyć zaokrągloną. Najpiękniejszemi w niej były oczy: chociaż piwne, wydawały się czarnemi z powodu długich rzęsów, a spojrzenie ich miało coś otwarcie śmiałego.
Po opatrzeniu chorej nogi, lekarz zaproszonym został przez samego pana Ronault’a, aby „cóś przekąsił” przed odjazdem.
Karol więc zeszedł na dół do sali jadalnej. Dwa nakrycia ze srebrnemi kubkami położone były na małym stoliku przy łóżku z perkalikową kotarą przedstawiającą turków. Czuć tu było woń korzenia fijałkowego i wilgotnych prześcieradeł, która się dobywała z wysokiej dębowej szafy, wprost okna stojącej. W kątach stały rzędem na ziemi worki ze zbożem. Było to ziarno które się nie pomieściło w sąsiednim śpichrzu, do którego prowadziły trzy kamienne stopnie. Jako ozdoba zawieszony tu był na gwoździu, pośrodku ściany z której opadało zielone malowanie, rysunek czarną kredą, przedstawiający Minerwę, oprawny w złotą ramkę, z podpisami u dołu gotyckiemi głoskami: „Memu ukochanemu ojcu”.
Rozmawiano zrazu o chorym, potem o pogodzie, o wielkich mrozach, o wilkach, które nocami włóczyły się po polach. Panna Rouault wcale nie była zadowoloną z pobytu na wsi, teraz szczególnie, kiedy sama prawie zajmować się musiała całem gospodarstwem folwarcznem. Ponieważ sala była chłodną, trzęsła się cała jedząc, co odkrywało trochę mięsiste jej wargi, które zwykła była przygryzać kiedy milczała.
Szyja jej wychyliła się z białego odkładanego kołnierzyka. Włosy czarne, starannie ugładzone, rozdzielone były na środku głowy wązką białą linijką, dając ledwie koniec ucha dostrzedz i łączyły z tyłu głowy w bogaty warkocz, z lekkiem wydęciem ku skroniom, jakie nasz wiejski lekarz pierwszy raz w życiu widział. Policzki panny Rouault były świeże i rumiane. Pomiędzy jednym a drugim guzikiem stanika miała założoną lornetkę w szyldkretowej oprawie, jak mężczyzna.
Kiedy Karol, pożegnawszy ojca Rouault wstąpił jeszcze do sali przed odjazdem, zastał ją stojącą, z czołem wspartem o szybę, i patrzącą w ogród, gdzie wiatr powywracał tyki od fasoli, Odwróciła się.
— Czy pan czego szuka? zapytała.
— Mojej szpicruty, z przeproszeniem pani, odpowiedział.
I zaczął szperać po łóżku, za drzwiami, pod krzesłami, szpicruta tymczasem leżała na ziemi, pomiędzy ścianą a workami zboża. Spostrzegła ją panna Emma, i pochyliła się ku workowi. Karol przez grzeczność chciał ją uprzedzić, i wyciągając rękę w tym samym kierunku, dotknął piersiami pleców młodej dziewczyny. Wyprostowała się cała zarumieniona i spojrzała na niego przez ramię podając mu jego pejcz rzemienny.
Zamiast za trzy dni jak był obiecał, Karol Bovary zaraz nazajutrz powrócił do Bertaux, potem dojeżdżał tam regularnie dwa razy na tydzień, nie licząc przypadkowych odwiedzin, które nie szły w rachubę.
Zresztą wszystko szło jak najlepiej; wyzdrowienie zestawionej nogi odbyło się prawidłowo, a kiedy po upływie czterdziestu sześciu dni ujrzano ojca Rouault’a probującego chodzić o własnej sile, zaczęto uważać pana Bovary za człowieka wielkich zdolności. Ojciec Rouault powtarzał że najpierwsi doktorzy z Yvetot a nawet z Rouen lepiejby go nie byli wyleczyli.
Co do Karola, ten nie probował nawet badać samego siebie dla czego z taką przyjemnością jeździł do Bertaux. Gdyby był o tem pomyślał, byłby zapewne przypisał gorliwość swoją ważności wypadku, lub może spodziewanym z tej kuracyi zyskom. Czy dla tego jednak, wycieczki na folwark Bertaux stanowiły dlań pożądany wyjątek pośród nędznych jego codziennych zatrudnień? W te dni wstawał raniej niż zwykle, popędzał swego wierzchowca, siadał aby sobie obuwie oczyścić na trawie, i przed wejściem wkładał na ręce czarne rękawiczki. Lubił wjeżdżać w podwórze, słyszeć skrzypienie wrot, pianie koguta, widzieć chłopaków, którzy wybiegali na jego spotkanie. Lubił stodołę i stajnię; lubił ojca Rouault’a, który go w dłoń uderzał, nazywając go swym zbawcą; lubił stukanie obcasków panny Emmy po wymytej kamiennej podłodze kuchennej; koreczki podwyższały ją trochę, a kiedy szła przed nim, drewniane jej podeszwy z suchym odgłosem ocierały się o skórę obuwia.
Odprowadzała go zawsze aż do pierwszego stopnia ganeczku. Jeżeli jeszcze nie przyprowadzono jego konia, czekała. Pożegnano się już, nie rozmawiano; wiatr rozrzucał drobne kędziorki na jej karku lub igrał z szarfami jej fartuszka, które skręcały się jak wstążki. Jednego razu podczas wiosennej odwilży, kora na drzewach pociła się w podwórzu, i śnieg topniał na dachach. Emma stała na progu; słońce ją raziło i poszła do pokoju po parasolkę, którą otworzyła. Mieniona materya parasolki odbijała się w połyskliwych barwach na białej twarzyczce młodej dziewczyny. Ona sama uśmiechała się do ciepła i słońca, a krople wody kapały po jednej na rozpostartą morę.
W pierwszych czasach bywania Karola w Bertaux, pani Bovary młodsza nie omieszkiwała nigdy zapytywać o zdrowie chorego, i nawet w księdze którą na swoją rękę utrzymywała, zachowała czystą kartkę dla pana Rouault’a. Lecz gdy się dowiedziała że miał córkę, zaczęła bliższych ząsięgać wiadomości, i dowiedziała się że panna Rouault wychowana w klasztorze Urszulinek, odebrała piękną edukacyę, uczyła się geografii, tańca i rysunku, umiała haftować i grać na fortepianie. Tego już było za nadto!
— Więc on dla tego ma twarz tak rozpromienioną kiedy tam jedzie, i kładzie nową żakietę, narażając ją na zamknięcie! Ach! ta kobieta! ta kobieta!...
I znienawidziła ją instynktownie. Zrazu pozwalała sobie tylko ogólnikowych przymówek, Karol ich wcale nie rozumiał, następnie szukała ulgi w ostrych przycinkach, które puszczał mimo uszu w obawie burzy; wreszcie uciekła się do stanowczych wyrzutów, na które nie wiedział co odpowiedzieć. Po co jeździ ciągle do Bertaux, kiedy pan Rouault już wyzdrowiał? Ci ludzie nawet mu jeszcze nie zapłacili! A! bo tam jest jedna osoba, która umie prowadzić rozmowę, haftarka, literatka! To mu się podobało: potrzeba mu miejskich panienek! I zaraz dodawała:
— Córka starego Rouault’a, miejską panienką! Boże dobry! dziadek ich był pastuchem, i mają krewnego, który o mało co pod sąd się nie dostał za karczemną burdę. Jest też komu tony pokazywać, i pojawiać się w niedzielę w kościele w jedwabnej sukni, jak jaka hrabina! To biedaczysko zresztą, i gdyby nie przeszłoroczny rzepak, byłby miał niemały kłopot zkąd wziąść pieniędzy na zapłacenie zaległych rat dzierżawnych!
Dla miłości pokoju, Karol przestał jeździć do Bertaux. Heloiza kazała mu przysiądz, że więcej tam nie pojedzie, z ręką na mszalnej książce, po gwałtownej scenie łez i pocałunków, w chwili wielkiego wybuchu miłości. Zrobił więc co chciała, lecz samą siłą pragnienia protestował przeciwko służalstwu swego postępowania; i przez rodzaj naiwnej hipokryzyi osądził, że ten zakaz jej widywania upoważniał go poniekąd do kochania jej. Nadto, wdowa była chuda jak drzazga; miała długie zęby, w każdej porze roku nosiła mały czarny szalik, którego końce spadały jej pomiędzy łopatki; kibić jej sztywna uwięzioną zawsze była w sukni podobnej do futerału, krótkiej do kostek, z pod której wyglądały wstążeczki szerokich jej trzewików, skrzyżowane na popielatych pończochach.
Matka Karola odwiedzała ich niekiedy; lecz po niejakim czasie, synowa zdawała się przerabiać ją na swoje kopyto, i wzięły go we dwa ognie swemi uwagami i przestrogami. Po co tak wiele jadł? Po co pierwszego lepszego wódką częstował? Co za upór, żeby nie chcieć nosić flanelowego kaftnika!
Trafiło się, że z początkiem wiosny notaryusz z Ingouville, u którego złożone były fundusze wdowy Dubuc, z pomyślnym wiatrem uleciał zabrawszy z sobą wszystkie pieniądze. Heloiza posiadała wprawdzie jeszcze, oprócz udziału w statku ocenianego na 6,000 franków; dom przy ulicy Św. Franciszka; jednakże z całego tego tak wygłaszanego majątku, nic prócz trochy sprzętów i gałganów nie weszło do wspólnego gospodarstwa. Należało rzecz tę wyjaśnić. Dom w Dieppe pokazał się przeciążony długami hipoteczymi, Bogu tylko było wiadomo co złożyła u notaryusza, a udział w wartości statku nie przenosił 1,000 franków. Jejmość skłamała więc! Pan Bovary w słusznem oburzeniu rozbił krzesło o podłogę i oskarżył żonę, że uczyniła syna nieszczęśliwym sprzęgając go z tą starą szkapą, której skóra nie starczyła za wyprawę. Udali się oboje do Tostes. Nastąpiły objaśnienia, a po nich sceny gwałtowne. Heloiza łzami zalana rzuciła się w objęcia męża, zaklinając go aby ją bronił przed rodzicami. Karol sprobował za nią przemówić. Pogniewali się i odjechali.
Ale cios był zadany. W tydzień później rozwieszając bieliznę na podwórzu, Heloiza dostała krwotoku płucnego, i nazajutrz, w chwili gdy Karol: odwrócił się dla spuszczenia firanki, wyrzekła: — Ach mój Boże! westchnęła i omdlała... Już nie żyła. Co za dziwo!
Gdy wszystko ukończone zostało na cmentarzu, Karol powrócił do siebie. Nie zastał nikogo na dole; wszedł na pierwsze piętro do sypialni, zobaczył jej suknię zawieszoną jeszcze u drzwi alkowy, wtedy wsparłszy się o biurko, pozostał aż do wieczora pogrążony w bolesnej zadumie, ona go jednak kochała!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.