Pan Graba/Część III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

O małą wiorstę od M. położony, na malowniczem wzgórzu otoczonem usianą zbożem równiną, stał obszerny, starożytny klasztor OO. Dominikanów. Mury jego wysokie i poczerniałe od czasu, zdobne u góry dwiema majestatycznemi wieżami stojącego wśród nich kościoła, ciemną masą rysowały się na tle widokręgu, wspaniale ze wzgórza panując nad miastem i całą okolicą. Pogrążone w wiecznej ciszy przypominały one owe średniowieczne schronienia ludzi, którzy przed walkami i zbrodniami swego czasu, chronili się do grodów nad ziemią wzniesionych, aby zapominając o teraźniejszości, zatapiać się w badaniach przeszłości świata i w ekstatycznem oczekiwaniu przyszłości zaziemskiej. Z głębi klasztoru nigdy gwar żaden, nigdy żadne odgłosy nie wychodziły na zewnątrz. Sosnowy bór pokrywający część wzgórza, szumiał z jednej strony murów, z drugiej dochodził do nich od miasta niewyraźny gwar ludzkości, niby głuchy szmer nagromadzonych i wojujących spraw ludzkich. Niekiedy na równinie brzmiał głos wieśniaka wołającego na woły z ciężkością pług ciągnące, albo płynęły po niej śmiechy i śpiewy żniwiarzy. Ale z murów klasztoru nigdy w odpowiedź na te żyjące głosy żaden głos się nie ozwał; stały one wiecznie ponure i milczące jak uosobienie ciszy i grozy, niby niezmierna modlitwa wyłoniona z piersi olbrzyma i skamieniała w olbrzymiem westchnieniu.
Niekiedy otworzyła się ciężko okuta żelazem furta, wychodziła zeń postać biało ubrana, z głową okrytą kapturem i cichym krokiem, jak cień nie należący do świata żyjących, przesuwała się po równinie dążąc ku miastu lub której ze wsi okolicznych. Przechodnie spotykając tę postać, ciekawie zaglądali pod białe sukno kaptura, i spostrzegali twarz bladą o zapadłych policzkach i spuszczonych oczach. Mijając spotykanego przechodnia, zakonnik zcicha pozdrawiał go imieniem Chrystusa i szedł dalej, a kroki jego żadnego nie czyniły szelestu, tylko biała szata powłóczysta ciągnęła się za nim, zginając trawy polne. Niekiedy też w głębi nocy, podróżny dążący do M., albo zapóźniony mieszkaniec wracający do domu, słyszał stłumione chóralne śpiewy wychodzące z głębi murów, podobne do przeciągłych westchnień, które po przez ciszę i ciemności nocne, zdawały się chcieć przedrzeć do nieba.
Jak żyli ludzie w murach tych zamknięci? — nikt nie starał się badać. Mówiono, że modlili się ciągle i w istocie tak być musiało. Czy znali oni społeczność, z którą dzieliła ich cisza grobowa? czy zdolni byli pojąć burze miotające ludźmi, a od których sami bronili się zagrodą z murów? czy w sercach ich miłość dla bliźnich nie ustąpiła przed ekstatycznem wielbieniem mieszkańców nieba? czy zdolni oni byli uronić łzę nad mękami, których nie doświadczali sami, przebaczać grzech, którego sami popełnić nie mogli, podać rękę upadającym, gdy sądzili, że sami ciągle podnoszą się ku niebu? Były to pytania, które nie jeden zadawał sobie patrząc na ciemne zarysy wspaniałych murów. Nikt jednak bardzo sobie nad tem głowy nie łamał; miasto M. było jednem z najoświeceńszych i najbogatszych miast w kraju; bawiono się w niem, czytano, pisano, handlowano, pracowano w różny sposób, a o klasztorze przypominano sobie rzadko i wtedy tylko, gdy na wieżach jego rozgrzmiała muzyka donośnych dzwonów, i srebrną falą płynęła po równinie, wzywając ludzi przed oblicze Tego, który miłuje cierpiących i przebacza grzesznym.
Przełożony klasztoru tego był ojciec Innocenty, sławny uczonością swą, jako teolog i anachoretyczną surowością obyczajów. Był czas, że o ojcu Innocentym wiele mówiono w M., zajmowano się nim niezmiernie, uważano go za świętego, dobrowolnego męczennika. Kobiety mianowicie widziały w nim istotę nadprzyrodzoną prawie. Nie tylko dewotki z profesji, ale i światowe panie całowały mu ręce z wielką pokorą, a klękając przed konfesjonałem, w którym on siadywał, miały twarze świętą przejęte grozą. Nie było wówczas domu, w którymby do kościoła Dominikańskiego nie szyto, lub nie wyszywano jakich strojów i aparatów nabożnych: alb, antypedjów, komż, stuł, baldachimów i t. p. A wszystko to piękne i niepiękne ofiarnice niosły lub wiozły do klasztoru, prosząc, dobijając się o ten jeden zaszczyt, o to jedno szczęście, aby módz ofiarę swą oddać osobiście ojcu Innocentemu. Ta zaś, której błaganie zostało wysłuchane, zarumieniona od świętego wzruszenia, oddawała dzieło rąk swoich i schylając głowę przed zakonnikiem, mówiła w pokorze: — „Ojcze Innocenty, pobłogosław.“ — Ojciec Innocenty nie odmawiał nigdy swego błogosławieństwa, i wymawiał je nad głowami klęczących umarłą mową Rzymian... Kronika miasta M. niesie, że zapał ten do szycia stuł, alb i komż doszedł onego czasu do takich rozmiarów, że pewnego dnia we wszystkich sklepach bławatnych miasta M. zabrakło nagle muślinu, batystu, koronek i wszelkich innych tego rodzaju ingredjencji.
W czasie świąt uroczystych wszystkie inne kościoły miejskie były prawie puste, tłumy zaś biegły słuchać kazań ojca Innocentego, który był obdarzony tą gorącą, namiętną wymową właściwą zakonnikom, a uderzającą wyobraźnię słuchaczów potęgą ekstatycznych wyrażeń i obrazowością w przedstawieniu niebieskich rozkoszy i piekielnych męczarń. Przy początku tych kazań głucha cisza panowała zwykle w kościele, wszystkie oczy utkwione były w twarz kaznodziei, wszystkie piersi tamowały oddech. Stopniowo tam i ówdzie ukazywały się białe chusteczki i odzywały nerwowe tłumione łkania; im dłużej trwała mowa ojca Innocentego, im bardziej potęgował się głos jego i rozszerzały gesta, tem głośniejszy choć tylko głuchym jeszcze szmerem rozpływający się płacz wydzierał się z piersi słuchaczów, a gdy nareszcie zabrzmiał z kazalnicy święty finał kazania, gdy zakonnik padając na kolana zwrócił się ku ołtarzowi z namiętną modlitwą, głos jego już z trudnością mógł zapanować nad wykrzykami, jękami i głośnym powszechnym płaczem. Powtarzało się to tak często i ciągle, że płakać na kazaniu ojca Innocentego stało się niemal zwyczajem, tak jak śmiać się na komedji i tańczyć na balu.
Zdarzyły się nawet wypadki ekstra, jak: zemdlenia, serdeczne śmiechy i t. d.
Kronika miasta M. niesie wiadomość o pewnym wypadku, w którym jedna z pobożnych mieszkanek M. siedząc w ławce kościoła Dominikańskiego ujrzała obok siebie jakąś znajomą swą rzewnie w czasie kazania płaczącą.
— Czego tak płaczesz, pani Janowo? — zapytała troskliwie, pochylając się nad szlochającą.
— Jakże nie płakać, kiedy ojciec Innocenty kazanie mówi! — była łkaniem przerywana odpowiedź.
— Toż nie ojciec Innocenty, ale ojciec Prokop ma kazanie! omyliłaś się pani!
— O moja pani Michałowo! — zawołała płacząca ocierając oczy, — czemużeś mi tego wprzódy nie powiedziała? Daremnie się spłakałam.
Taką była popularność ojca Innocentego przez czas niejaki. Ale wszystko na ziemi przemijającem jest. Próżność nad próżnościami i wszystko próżność. Zwolna zaczęto oswajać się z ascetyczną fizjognomją i gorącą wymową zakonnika; ten i ów mąż nie pozwolił swej żonie codziennie bywać w odległym od miasta kościele Dominikańskim, przez co zaniedbywała zatrudnienia domowe; ten lub ów ojciec wywiózł lub wysłał z M. córkę swą z obawy, aby nie została dewotką lub zakonnicą; ta lub owa wyszła za mąż i wśród nowych uczuć, a nowych obowiązków, zapomniała o klasztorze i jego przełożonym; ta lub owa została matką, lub polubiła bale, albo pokochała sceptyka i przejęła się pojęciami ukochanego człowieka. Stopniowo zaczęto coraz mniej sporządzać aparatów kościelnych, coraz więcej uczęszczać do kościołów w środku miasta położonych, nakoniec po upływie lat kilku o ojcu Innocentym zostało między publicznością tylko jakby wspomnienie o świętym człowieku, który żył niegdyś lub i teraz jeszcze żyje, ale gdzieś za murami i górami. Nie mówiono i nie myślano już o nim wcale, a w niektórych tylko umysłach tkwił dlań szacunek, jako dla wzorowych obyczajów kapłana, szacunek stokroć cenniejszy i wyższe o wartości jego dający świadectwo, niż ekstatycznie płynące z samej tylko rozognionej wyobraźni tłumu.
Pewnego dnia letniego, około zachodu słońca z M. wyjechała kareta ciągnięta parą rosłych koni i szybko przebywszy przestrzeń dzielącą miasto od klasztoru, stanęła przed furtą. Z karety wysiadła młoda kobieta w ciężkiej ubrana żałobie, z twarzą bladą i noszącą na sobie wybitne znaki wielkiego moralnego cierpienia. Powoli zbliżyła się do furty i zadzwoniła. Z za muru rozległ się przeciągły i posępny odgłos dzwonka. Po tym odgłosie kilka minut trwało zupełne milczenie, w końcu za furtą dało się słyszeć ciche stąpanie, brzęknęły żelazne zasuwy, klucz kilka razy zakręcił się w zamku i przez wpółotwarte drzwi wysunęła się głowa okryta białym kapturem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, — rzekła kobieta świadoma znać obyczajów zakonnych.
— Na wieki wieków, Amen, — odrzekł zakonnik pobożnie. — Kto? i z jakim interesem? — zapytał nie podnosząc oczu na przybyłą.
— Chciałam mówić z Ojcem Innocentym.
— A, to trudno! Wielebny Ojciec odprawia teraz z braćmi Nonę na chórze.
— Proszę was Ojcze, abyście mu powiedzieli, że przybyłam dla ważnej sprawy i trudno mi będzie przyjechać raz drugi, — nalegała kobieta.
Zakonnik uczynił głową znak zaprzeczenia i miał widoczny zamiar stanowczo odmówić, gdy uwagę jego zwróciła kareta, która właśnie w tej chwili czyniła przed furtą wielki krąg, aby stanąć nieopodal w cieniu kilku drzew. Na portjerze złocisto błyszczała korona szlachecka, umieszczona nad dwiema połączonemi cyframi, błyszczały też srebrne guzy liberji stangreta i brzękały bogate szory na pięknych z wdziękiem stąpających koniach. Zakonnik szybko orzucił okiem te wszystkie lśniące marności światowe i ozwał się miększym znacznie głosem:
— Ha! jeśli sprawa tak ważna, oznajmię Wielebnemu Ojcu. Jakież nazwisko mam mu powiedzieć?
— Kamila Grabina, — rzekła kobieta.
Zakonnik zniknął, w zamku znowu klucz zakręcił się kilka razy ze zgrzytem i brzękiem.
Kamila została przed furtą o mur wsparta, a do ucha jej dochodziły głuche echa śpiewów chóralnych. Śpiewy te wybuchały chwilami potężne i rozgłośne, niby namiętne westchnienia mnóstwa piersi pragnących rozeprzeć mury i dostać się do nieba lub na ziemię, potem cichły znowu zmieniając się w szmer oddalony, na którym kiedy niekiedy podnosił się jeden głos silniejszy niż inne, niby jęk, lub skarga przeciągła.
Była to Nona śpiewana przez braci zakonnych na kościelnym chórze.
Po długiem oczekiwaniu, Kamila usłyszała znowu otwierającą się furtę i głos furtjana wyrzekł:
— Wielebny Ojciec prosi.
Kamila przestąpiła próg klasztorny i znalazła się w wielkiej sieni, której sufit łączył się u góry w szpiczaste głębokie sklepienia.
Od zczerniałych murów wiała wilgoć, po ścianach wisiały wielkie stare obrazy o ciemnem tle i barwach przez czas pobladłych, przedstawiające w ohydnych postaciach szkielet śmierci, to porywający dziecię z rąk matki, to piszczelami rąk chwytający za gardło grzesznika, to z wyszczerzonemi zębami przelatujący w powietrzu nad jakiemś miastem czerwonym ogniem płonącem. Obrazów takich było kilkanaście, a ze wszystkich patrzyły kurczowo wykrzywione twarze, sterczały konwulsyjnie rozpięte palce konających; zdawało się, że tyle razy powtórzony bielejący wśród ciemnego tła szkielet śmierci zgrzytał zębami, klekotał nagiemi kośćmi luźnie kołyszącemi się w stawach, trzeszczał piszczelami palców wyciągniętymi ku pochwyceniu ofiary. Na prawo i na lewo były drzwi ciężkie, szerokie i wysokie, okute żelazem; jedne z nich prowadziły w głąb klasztoru i miały nad sobą łaciński napis wielkiemi zgłoskami nakreślony na murze: „Dla twych obietnic Panie porzucam, próżności tego świata.“ Nad drugiemi wisiał portret fundatora klasztoru, widocznie dzieło jednego z tych średniowiecznych malarzy, których najmowano do malowania ścian pokojowych i obrazów kościelnych zarazem, przedstawiający jakiegoś kontuszowego pana, w naturalnej wielkości, ale z głową nienaturalnie ogromną, w sukniach, których barwy trudno już było rozpoznać, ale między któremi panował ceglasto-czerwony kolor. Dwa wąskie a wysokie, gęsto okratowane okna nie wiele dawały światła, a i to jeszcze ginęło w części w głębokich framugach, w jakich okna zagłębione były. Sień więc całą napełniał półzmrok, u samego szczytu sklepień panowała nawet zupełna prawie ciemność, a tem wydatniej z pośród szarego tła wystawały białe szkielety śmierci na obrazach i czerwona szuba fundatora. Po kracie jednego z okien wąską złotą nicią wił się promień zachodzącego słońca, ale jakby odstraszony czernią sklepień, wilgocią murów, fantasmagorją malowideł, nie przeciskał się wewnątrz sieni, ale swawolny i migocący, mknął dalej rozpływając się w przezroczystem powietrzu, albo wężykowato igrając po zielonej równinie.
Furtjan milczącym gestem wskazał Kamili drzwi, nad któremi był portret fundatora i otworzywszy je przed nią, cofnął się w głąb sieni.
Kamila weszła do klasztornego parlatorjum.
Była to dość obszerna izba, jak sień sklepiona, z również poczerniałemi murami i niebieską pleśnią wilgoci po kątach.
Światło dzienne przenikało tam przez jedno okratowane i zagłębione we framudze okno i półzmrok panował tam także. Po środku izby, od sufitu aż do z cegieł ułożonej podłogi, rozciągała się od ściany do ściany gruba i gęsta krata żelazna. Sprzętów nie było tam żadnych, tylko pod kratą stały proste drewiane ławy, a z obu stron okna wisiały wąskie a długie obrazy. Na jednym z tych obrazów był Chrystus przybity na czarnym krzyżu, z cierniową koroną na schylonej głowie i czerwonemi plamami krwi na bladem czole; co przedstawiał drugi obraz, nie podobna było rozpoznać wśród zmroku, na tle tylko czerwonem odznaczały się ognistą barwą jakieś płomienie gorejące, a między niemi jakieś wykrzywione twarze i niby rogi, niby pazury djabelskie. Była to znać wyrażona pędzlem jedna na wpół dzikich namiętnych fantazji średniowiecznych.
Chłód i cisza grobowa owiała Kamilę, dreszcz przebiegł po jej ciele; machinalnie zbliżyła się do okna jakby pierś jej powietrza, a oczy zapragnęły światła, ale przez okurzone i gęstą kratą przysłonione szyby nic ujrzeć nie mogła oprócz pająka, który zwolna i spokojnie snuł tam sobie gniazdo z szarych nici pajęczyny. Podniosła wzrok na obrazy i smutnemi oczyma wpatrywała się w pochyloną na krzyżu głowę Chrystusa, po którego twarzy płynęły z pod cierni dobywające się dwie strugi krwi.
Z drugiej strony kraty zabrzmiał cichy głos męski:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków, — odpowiedziała młoda kobieta i obejrzawszy się, ujrzała bielejącą się z za kraty szatę zakonnika.
— Chcieliście mówić ze mną, córko? — ozwał się znowu głos.
— Tak, Ojcze Innocenty.
— Pójdźcież tu bliżej i usiądźcie.
Ojciec Innocenty był wysokiego wzrostu, grube fałdy powłóczystej sukni poważnie go opływały; białe i chude ręce wyciągnięte z szerokich rękawów trzymał złożone na piersi. Wyglądał na lat czterdzieści, twarz jego nosiła ślady wielkiej znać dawniej męskiej piękności, ale powleczona była grobową żółtością, właściwą ludziom żyjącym w ciągłem zamknięciu. Kości policzków miał wystające, usta blade, czaszkę całkiem prawie ogołoconą z włosów. Na czole jego w różnych kierunkach krzyżowało się mnóstwo zmarszczek, a oczy wielkie, ciemne, płonęły silnym ogniem, z pod zapadających co chwila powiek. Na całej tej twarzy i postaci wyraźnie wypisanemi były milczenie, ekstaza, post, dyscyplina, celibat.
— Nie poznajecie mnie, Ojcze Innocenty, — rzekła Kamila zbliżając twarz do kraty, — a przecież przed kilką laty byłam u was parę razy z matką moją.
— Panna G.? — zapytał zakonnik po chwilowem milczeniu.
— Tak, Ojcze Innocenty; ale dziś już się inaczej nazywam...
— A, wstąpiliście w święty stan małżeński! Byleby na chwałę Boga i na zbawienie duszy waszej! Jakże tam matka wasza?
— Umarła... — cicho odparła Kamila.
— Wieczny pokój jej duszy! niech spoczywa na łonie Pana, a światłość wiekuista...
I usta zakonnika poruszały się przez chwilę cichem szeptaniem modlitwy za umarłych.
— I cóż, córko, macie mi do powiedzenia? — zapytał dokończywszy modlitwę.
— Ojcze Innocenty, — zaczęła Kamila, — matka moja mówiła o was zawsze z wielkim szacunkiem, posiadaliście całe jej zaufanie...
— Jestem pokorny sługa Boży, — przerwał zakonnik, — a ziemskie pochwały i względy składam w ofierze u stóp ołtarza...
— Tak, — mówiła dalej Kamila, — ale to zaufanie, ta cześć jaką matka moja dla was miała, natchnęły mnie myślą udania się do was w najtrudniejszej chwili mego życia po radę i wsparcie duchowe, bez którego znękana dusza moja ugina się i upada.
— Mów, córko moja, — rzekł zakonnik opierając czoło na ręku i profilem zwracając się do Kamili, — słucham was i proszę Ducha Świętego, aby raczył mnie natchnąć darem dobrej rady.
— Ojcze Innocenty, — zaczęła Kamila, — jestem bardzo nieszczęśliwa; ślubem małżeńskim związałam się z człowiekiem, którego nie tylko kochać i szanować niepodobna, ale którym pogardzać muszę. Cierpienia, jakie ponoszę, są nad moje siły moralne, wśród nich duch mój ugina się i słabnie, serce napełnia się jadem nienawiści, a głowa tak strasznemi myślami, że aż niekiedy błagam Boga o śmierć, jako o łaskę najwyższą. Przyszłam więc do was Ojcze, abyście mi poradzili, co mam począć, bo świeccy ludzie żadnej skutecznej rady dać mi nie mogli. Wyście uczeni, biegli w teologji, wiecie jak kościół w sprawach tych wyrokuje. Poradźcie mi przez miłość bliźniego, wskażcie mi drogę, na której wyratować mogę duszę moją ginącą w nieszczęściu większem, niż jej siły...
Słowa Kamili szeptem prawie wypowiedziane, rozpłynęły się i skonały wśród głuchej ciszy parlatorjum. Milczenie trwało parę minut, kobieta pełna niepokoju i błagania, wlepiła oczy w zakonnika, on siedział nieporuszony, z czołem na dłoń spuszczonem. Podniósł nakoniec głowę i z surową twarzą wyrzekł uroczystym głosem:
— Córko, co prędzej, co prędzej przystępuj do trybunału pokuty, albowiem dusza twoja zostaje w stanie śmiertelnego grzechu!
Podniósł rękę do góry i mówił dalej, a głos jego coraz się wzmagał.
— Wszystko coś mi powiedziała tchnie buntem przeciwko woli Bożej, pychą podobną tej, za którą aniołowie zostali strąceni z niebios wszechmocną prawicą. Jakto! Bóg zsyła ci jedną z najwyższych łask swoich: nieszczęście! a ty nie tylko z pokorną wdzięcznością przyjąć go nie chcesz, ale pragniesz zrzucić je z bark swoich! Więc odpychasz od siebie słodki krzyż Chrystusów? Więc nie pożądasz iść za Zbawcą na górę Golgoty? O, strzeż się córko! serce twoje ugrzęzło w marnościach tego świata, szatan buntu i pychy wziął cię w swe piekielne objęcia, i na oczach twoich położył bielmo ślepoty! Ach idź, idź do stóp krzyża, a tam przejrzysz i zobaczysz, że cierpienia, że boleści, że męki najsroższe są najwyższem szczęściem człowieka, najsłodszą rozkoszą, jakiej on doznać może na ziemi, bo mistycznym węzłem łączą go z bolejącym Chrystusem i prowadzą tam, gdzie jest radość nieustająca z Bogiem — w Bogu i dla Boga!...
Na twarzy Kamili malowało się zdziwienie. Milczała chwilę, potem rzekła cichym głosem:
— Ojcze Innocenty, nie każdemu dana jest moc na dobrowolne męczeństwo. Zresztą zostać męczennikiem dla jakiejś wielkiej i pięknej idei, dla jakiejś głębokiej wiary lub miłości swojej, słodko być musi zapewne... ale męczeństwo podjęte dla niczego, przyjęte jako straszna pokuta całego życia, za jeden błąd popełniony w dobrej wierze, bez cienia myśli występnej, męczeństwo nie jednorazowe, nie kilkumiesięczne jak owych świętych, którzy za wiarę naszą umierali, ale codzienne, co godzina, co chwilę się powtarzające i trwające lata długie... ach! Ojcze, takie męczeństwo ani Bogu chwały, ani ludziom pożytku, ani duszy cierpiącej zbawienia przynieść nie może, na takie męczeństwo wzdryga się natura ludzka...
— Natura ludzka! — przerwał zakonnik wyciągając dłoń przed sobą, jakby wyraz ten chciał odepchnąć z pogardą, — natura ludzka! to co wy zowiecie naturą ludzką, wy, ludzie świata i marności jego, to ciało wasze, to wasze pożądliwości, które trzeba biczować, niweczyć, zabijać, aby nie krępowały duszy, za którą Zbawiciel umarł na krzyżu, dla której ciało jest tylko nędzną skorupą ulepioną z gliny, którą trzeba oczyścić z kału ziemskich narośli ostrym nożem dobrowolnych umartwień!
Na twarzy Kamili malowało się coraz większe i boleśniejsze zdziwienie.
— Ojcze Innocenty, — rzekła, — wyście długie lata spędzili w ciszy klasztornej i zapomnieliście może biegu spraw ziemskich. Wszak duch nasz złączony jest nierozerwalnie z ciałem! Jedno na drugie wpływa, jedno drugiemu przysparza mocy lub słabości.
— Bluźnisz córko! — zawołał zakonnik, — wiedz o tem kobieto pogrążona w grzechu i ślepocie, że ciało jest niczem, a dusza tylko wszystkiem!
— Cierpienia moje, — odrzekła Kamila, — mniej też mają źródła w ciele, które brzydzi się człowiekiem, co mnie posiada, jak w duszy, którą on zranił, zdeptał i upokorzył. Ojcze Innocenty, błagam was, przypomnijcie sobie życie zwyczajne, ludzkie i osądźcie mnie wedle niego. Jam została oszukaną. Wierzyłam w zacność człowieka, któremu ślubowałam, a znalazłam w nim serce na wskróś przesiąknięte występkiem... wierzyłam w miłość jego dla siebie, a otrzymałam tylko zmysłową, połączoną z cynizmem i szyderstwem. Ojcze! wyście nie znali nigdy rodzinnego życia i nie pojmujecie jego rozkoszy, gdy ono szczęśliwe, ani jego męczarni, kiedy ono bez miłości i szacunku na przymusowym tylko związku jest oparte! Cierpieć strasznie, ale jednorazowo i umrzeć z tego cierpienia jest niczem, cierpieć też i mieć przeświadczenie, że cierpienie to na pożytek się obróci, jakżeż zbawiennem być może!.. ale ponosić męczarnie nie widząc ich końca, mając przed sobą długie życie, i znosić je od człowieka, dla którego wstrętem i pogardą drżą wszystkie nerwy serca, i człowieka tego mieć przy sobie zawsze, co godzina, co chwila, ciągle słyszeć jego głos szyderczy, ciągle patrzeć na nieuczciwość jego i płonąć wstydem, że się nosi jego nazwisko i być zmuszoną siadać z nim u jednego stołu, podawać mu rękę, z trwogą śmiertelną oczekiwać jego uścisków, przyjmować je i znosić, gdy on ich żąda, a samej drżeć wśród nich z ohydy i wzgardy — o Ojcze Innocenty! to więcej niż prawa i dumna dusza może doświadczyć bez zbuntowania się przeciw swemu losowi, bez targnięcia się do walki, do przełamania tego fatalnego koła, w jakiem zamknął ją błąd jeden, jedyny w życiu, raczej omyłka niż błąd, a omyłka, której pobudki ze szlachetnych źródeł wiary i ufności płynęły!...
Głos zamarł w gardle Kamili, umilkła i dłoń poniosła do oczu, z których wydobywały się duże palące łzy.
— Im większe cierpienia, tem większa zasługa, im cięższy krzyż, tem ściślejsza spójnia z Chrystusem, — ozwał się zakonnik. — Zamiast oddawać się grzesznej rozpaczy, która, niestety, aż nadto widoczne ślady wyryła na twej twarzy, ciesz się córko, że dostąpiłaś zaszczytu boleści i rozpłyń się w niej cała z rozkoszą, jak wonne kadzidło w ofiarnym płomieniu!
— Ojcze Innocenty! — zawołała Kamila, — nie rozumiem was! O! z głębi serca wam mówię, że nie mam dość bohaterskiej mocy, albo biernego poddania się, abym cieszyć się mogła z nieszczęścia mego i męczarnie przenosić z rozkoszą. Przyszłam tu, aby zawołać do was: — Ratujcie mnie! dajcie jaki balsam na ukojenie ran serca mego! wskażcie mi drogę moją, bom oślepła i sama nie widzę, kędy mam iść! mówicie do mnie w imieniu Boga, ale Boga miłosiernego, który lituje się i nie chce mąk swego stworzenia! Natchnijcie mnie jakiem uczuciem, któreby mnie podźwignęło i wsparło! pokażcie mi, nauczcie mnie co mam czynić wśród strasznej toni, w jaką mnie los pogrążył!
— Zgodzić się z wolą Boga, umartwiać ciało swe i doskonalić duszę swą przez radość w cierpieniu, — odparł zakonnik.
Ojcze! — składając załamane ręce zawołała Kamila, — ależ ja właśnie w imię tej duszy mojej przemawiam do was, jako kapłana dusz wzywam was, abyście moją ratowali duszę! Ona to w niebezpieczeństwie zostaje! Ciągłe sąsiedztwo z występkiem, to rzecz niebezpieczna! Zbrodnia ma zaraźliwe tchnienia. Szyderstwo i niewiara szybko płyną z jednej piersi do drugiej, gdy one są wciąż z sobą zbliżone. Mamże z czasem zostać spólniczką zbrodniarza, który tłumy bliźnich swych ciągnie ku zgubie? Mamże z załamanemi rękami, w mistycznej pogrążona bierności czekać, aż z serca mego ucieknie ostatnia moc oporu i gangrena zepsucia rozsiędzie się w niem, jak się już rozsiadła w sercu człowieka, z którym żyć mi przyszło? Ojcze! nie pewna jestem, czy zdołam uratować duszę moją, bo różne zwątpienia już się do niej wkradać poczynają. Już poczuwam gorycz do ludzi, a w niebo mniej ufny wzrok podnoszę. Nie mam nikogo na ziemi, ktoby mi dłoń pociechy i wsparcia podał, bo matka moja umarła, braci ani sióstr nie miałam nigdy, a zbyt dumną jestem, by ku obcym wyciągnąć ramiona. Więc samotna wśród niezgłębionych cierpień, obudzona wśród długich ciemnych nocy, zapuszczam myśl niespokojną w zagadki mego losu i pytam Boga: dla czego mnie niewinną skazał na powolne całego życia konanie? dla czego on ojciec, opuścił mnie dziecko swoje? Czyliżby nie był Bogiem dobroci i mądrości, za jakiego dotąd Go miałam? Czyliżbyż w niebie takież jak tu na ziemi niesprawiedliwe panowały wyroki? Czy może cnota jest prostem urojeniem, które ja dotąd za prawdę miałam? Czy nie lepiej mi będzie, jeżeli pogodzę się z występkiem i wesoło a swobodnie używać pocznę dostatków, które źródło mają w zagubie ludzkiej? Pytania te odpycham od siebie z trwogą, ale wracają one do mnie i znowu pytam siebie nieszczęsna: czy to wszystko, w co tak święcie dotąd wierzyłam, godne jest wiary?...
— Zatrzymaj się! zatrzymaj nieszczęśliwa! — zawołał piorunującym głosem zakonnik, — potok bluźnierstw wypłynął z ust twoich, nad któremi posiadł władzę duch złego! Jak śmiesz roztrząsać to, czego nędzny rozum ludzki dotykać nie powinien? jak śmiesz zadawać pytanie temu, w kogo ślepo wierzyć powinnaś? Ślepo, ślepo wierzyć! czy rozumiesz to wielke słowo? Dusza, w której świętość obrała swe mieszkanie, o nic nie pyta, lecz z pokorną rezygnacją przyjmuje wyroki najwyższe. Wiedz i pamiętaj o tem, że rozum ludzki prowadzący człowieka do badań i pytań jest złem najwyższem, ślepa wiara najwyższem dobrem. Wszystkie rozumowania, to podszepty djabelskie. Milczeć, korzyć się i wierzyć, oto jedyna droga do zbawienia. Widzę, że nie jesteś w stanie łaski, ale w stanie grzechu. Upamiętaj się, wierz ślepo, cierp w milczeniu, nieś krzyż swój z radością, a teraz za twoją pychę, za bunt twój, za bluźnierskie twoje wątpliwości idź i pokutuj!
To mówiąc, powstał z twarzą rozognioną, zapadłemi i pałającemi oczami.
Kamila podniosła ku niemu wzrok pełen niezmiernego bolu.
— Ojcze Innocenty, — rzekła, — czy nic już więcej mi nie powiecie, żadnej innej, bardziej ludzkiej nie podacie mi rady?
— Idź i pokutuj! — powtórzył zakonnik, podnosząc rękę ku naprzeciw wiszącemu obrazowi Chrystusa.
Gdy to mówił, na wieży kościelnej zegar wygłosił ósmą wieczorną godzinę, a zarazem wśród murów kościelnych rozległ się donośny głos dzwonka.
— Dzwonią na Silentium, — rzekł zakonnik. — Reguła zabrania nam mówić od chwili ostatniego uderzenia tego dzwonka. Gdy echo jego przebrzmi w murach klasztoru, każdy z nas powinien znajdować się w swojej celi, myśląc tylko o Bogu i śmierci, która każdej chwili przybyć może. Muszę więc odejść; niech Pan będzie z tobą córko i nawróci ku sobie zbłąkane serce twoje. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Po chwili biała postać zakonnika znikła wśród klasztornego zmroku, a Kamila zwróciła się ku obrazowi ukrzyżowanego Chrystusa. Na twarzy jej płonęły dwa gorączkowe rumieńce świeżo doznaną wyciśnięte boleścią.
Więc i tu jeszcze nic nie znalazła, nic, żadnego środka ratunku!
Jechała tu z myślą, że na łonie religji choć na chwilę spocznie zmęczone jej serce, z nieokreśloną nadzieją, że człowiek tak blisko Boga stojący, wskaże jej drogę, na którejby odnalazła spokój, jeśli już nie szczęście. I nic nie otrzymała oprócz kilku słów mistycznych nakazujących jej milczenie i pokorę, do których nie zdolną była energiczna i dumna jej dusza! Załamała ręce, wyciągnęła je ku Chrystusowi i zawołała z łkaniem łez pozbawionem.
— Cierpieć z radością! Boże mój, Ty wiesz, że nie mogę! wierzyć ślepo w potrzebę mych cierpień — o, nie mogę, nie mogę!
Cichy i suchy głos furtjana ozwał się za nią:
— Chciejcie wyjść, bo zamykam furtę.
W parę minut potem, kareta toczyła się szybko z powrotem ku miastu, a klasztor zamknięty, milczący, zapadał coraz głębiej w cienie nadchodzącej nocy, jak grób olbrzymi, w którym ludzie pogrzebali się za życia, aby zapomnieć o cierpieniach i walkach świata i utopić miłość dla wszystkiego co ziemskie, w miłości ku niebu wyśnionemu zanurzoną w ekstazie wyobraźnią.


∗             ∗

Pan Graba wyszedł z cukierni Borela, gdzie przez kilka godzin grał w bilard z przyjaciółmi i podążył do mieszkania państwa Klońskich.
Od dawna nie widział Stanisława i pierwszy raz miał złożyć wizytę młodemu małżeństwu od dnia, w którym je widział zgodnie przejeżdżające się po mieście.
Znalazł obojga młodych małżonków w błękitnym salonie.
Celina grała.
Stanisław przerzucał książki, które w nieładzie leżały na stole.
— Jakże to pięknie, jak wzniośle, jak wzorowo! — zawołał Graba próg przestępując. — Mąż trudni się literaturą, a tymczasem żona napawa mu słuch dźwiękami melodji! Na honor! gdybym miał dar wieszczy, pisałbym o was moi państwo poemat!
Pani Klońska wstała od fortepianu i ozięble powitała gościa.
Stanisław podał mu rękę z dawną wprawdzie poufałością, ale i z pewnym odcieniem powagi.
— Jakżem rad, jakżem uszczęśliwiony, — zaczął Graba siadając, — że widzę obojga państwa znowu zdrowych i wybornie wyglądających! Szczęście naszych przyjaciół jest naszem szczęściem! Pani szczególniej, — ciągnął, zwracając się do Celiny, — pani zdaje się wszystko hołdować i korzyść przynosić, nawet choroba! Wyglądasz pani prześlicznie!
— Wyglądam jak mogę, — zimno odpowiedziała Celina i wnet dodała: — jaką dziś mamy pogodę!
— Prześliczną pani! — zawołał Graba jakby nie zrozumiał sarkastycznego zwrotu w rozmowie pani domu, — pozwól pani powiedzieć sobie, że zanadto zamknęłaś się w domu i za mało używasz cudownej atmosfery wiosennej. Całe nasze towarzystwo w M. wygląda niecierpliwie chwili, w której pani raczysz znowu w niem się ukazać. Na honor! tak mało teraz posiadamy gwiazd pierwszego rzędu!
— Czy zaszedł jaki kataklizm w układzie konstelacji niebieskich i ilość gwiazd pierwszorzędnych zmniejszyła się w planetarnym świecie? — zapytała z lekką ironją Celina i wraz dodała: — Tegoroczne lato obiecuje suchą i pogodną jesień.
Tym razem oko Graby mrugnęło nerwowo kilka razy i zwrócił się do Stanisława.
— Kochany Stachu, — rzekł, — zasiadłeś w domu jak zakonnik w klasztorze. Pókiś był chory, było to do przebaczenia, ale teraz warto, abyś odwiedził swych szczerych przyjaciół.
Celina zarumieniła się i spuściła oczy.
— Nie zupełnie jeszcze zdrów jestem, — odrzekł Stanisław z pewnem zakłopotaniem, które świadczyło, że wpływ Graby nad nim nie zupełnie ustał, i że sarkazmy „szczerego przyjaciela“ kłuły go jeszcze.
— Na honor! mon cher, — zawołał Graba, — nie ma nic zbawienniejszego dla rekonwalescentów, jak świeże powietrze i wesoła pogadanka z przyjaciółmi. Pójdź ze mną, przejdziemy się po mieście, a potem zajdziesz do mnie na herbatę. Będę dziś miał u siebie kilku znajomych a między nimi Tozia Słabeckiego.
Kloński wydawał się nieco zmięszany, rzucił przelotnie okiem na żonę i odpowiedział pytaniem:
— Czy Tozio jest w M.?
— A przyjeżdża prawie co tydzień ze wsi! nie może znać spokojnie pędzić życie między łanami pszenicy i grzędami kapusty. Umysł ma wyższy!
— Szkoda tylko, że wyższość ta pożera mu nie tylko majątek jak innym, ale i zdrowie, — rzekł Stanisław i brwi zsunęły mu się nieco.
W tej chwili Celina opuściła salon.
Mon cher, — mówił Graba, odpowiadając na uwagę Klońskiego, — cóżby to życie nasze było warte, gdybyśmy ciągle krępowali się przez wzgląd to na majątek, to na zdrowie, to może jeszcze na cnotę i na zbawienie duszy. To nasze co użyjemy póki można, o przyszłości zaś będzie czas myśleć wtedy, gdy ona przyjdzie. Lepsze jest życie krótkie a pełne uciech, niż długie ślimaczo spędzone. Nie wiem zresztą po co ci to wszystko mówię, boć wiem, że sam nie inaczej myślisz!
— Nie inaczej myślałem, — odrzekł Stanisław, nie podnosząc jednak oczu na Grabę.
— Ha, ha, ha! mój ty poczciwy Stachu, cóż znaczy ta użyta przez ciebie forma mówienia w czasie przeszłym? Mam nadto dobre wyobrażenie o tobie, abym przypuścił, że skrucha pobożna zakołatała do serca twojego, i że przed trybunałem pokuty przyrzekłeś poprawę grzesznego życia.
— A jednak tak jest, — odparł Stanisław, — tylko, że to co nazywasz skruchą, była rozwaga nad przeszłością, a zamiast przed trybunałem pokuty, schyliłem głowę przed własnem sumieniem.
Graba zmarszczył czoło, oko zamrugało mu gwałtownie, ale szybko przybrał na nowo wesołą minę i zawołał:
— Resztki choroby, mój drogi, wierz mi, że są to tylko resztki choroby! Ot pójdź ze mną, rozweselisz się trochę! wreszcie zgaduję co ci jest. Nie chcesz grać w karty... pojmuję to... masz teraz obowiązki... un père de familie... ça se comprend, ale czyż przypuszczasz, że pragnę twego towarzystwa dla tego tylko, aby mieć z ciebie partnera albo ponitera? fi, mon cher! jakże mało mnie znasz! jestem hulaką i człowiekiem przedewszystkiem wesołym, do tego przyznaję się otwarcie, ale mam przecież serce i przyjaciół moich kocham i cenię dla nich samych... a ot, dla ciebie Stachu czuję jakąś wyłączną niewytłumaczoną słabość. Jeżeli nie chcesz grać, daję ci słowo, że ani jednego zielonego stołu nie postawię, ani nawet kart nie pokażę gościom, a będziemy sobie gawędzili, paląc wyborne cygara. No, cóż, pójdziesz?
Kloński trzymał oczy utkwione w napis jakiejś książki i zdawał się namyślać.
Pan Graba patrzył na niego, a oczy jego najwyraźniej mówiły:
— Pójdź tylko raz ze mną, a znowu jesteś moim!
W tej chwili w drzwiach salonu i naprzeciw Stanisława ukazała się Celina z dzieckiem na ręku.
— No, cóż Stachu, pójdziesz? — naglił Graba.
Kloński podniósł głowę, jakby chciał dać twierdzącą odpowiedź, ale spojrzał na żonę i odpowiedział:
— Zaczekaj chwilę, wszak dawno nie byłeś u mnie... posiedź więc trochę, a potem zobaczymy!...
Oh, rien de presse! — zawołał Graba i zaczął mówić o czem innem.
Celina tymczasem usiadła naprzeciw męża na kozetce i bawiła się ze swą dzieciną.
Bieluchne i delikatne było to kilkomiesięczne dziecię, nie mniej jednak bardzo ładne. Oczy miało ojca duże i szafirowe, a usta matki różowe i kształtne. Biała drobniuchna twarzyczka otoczona była misternie sfałdowaną wstążeczką, strojącą batystowy czepeczek.
Młoda matka uśmiechała się do dzieciny, brząkała i błyskała przed nią brelokami zegarka, wywołując tem owe śmieszki i podskoki dziecięcia, które są pierwszemi oznakami budzącego się pojęcia. Celina przybliżała i oddalała od oczu dziecka błyszczące cacka, a ono śmiejąc się i otwierając usteczka, wyciągało ku nim rączyny. Śmiech matki srebrny, przezroczysty, łączył się z tym słabiuchnym dziecęcym głosikiem, czoło promienne glorją macierzyństwa pochyliła nad drobną istotką, a z ust jej, które same były tak młode, tak wpółdziecięce jeszcze, wymykały się co chwila pieszczotliwie słodkie wyrazy.
Wdzięczny to był widok.
Stanisław przestawał powoli zwracać uwagę na dowcipną i sarkastyczną rozmowę Graby, wzrok jego przywiązał się do wdzięcznej grupy, którą miał przed sobą. Odpowiadał monosylabami i widocznem było, że myśl jego odleciała od siedzącego obok, miłego przyjaciela.
— No, mon cher, — rzekł w końcu Graba, którego uwagi nie uszło to roztargnienie, — je m’en vais, idziesz ze mną czy nie?
Stanisław jakby się ocknął. Oderwał wzrok od żony i dziecka, spojrzał chłodno na gościa i rzekł stanowczo:
— Nie, mój drogi, chociaż przykro mi, że odrzucam twe miłe zaprosiny, nie mogę dziś jednak wyjść z domu.
Ktoby patrzył w tej chwili na Celinę, dojrzałby na jej twarzy błysk radości. Schyliła się i przycisnęła usta do czoła dziecka, jakby mu dziękowała za odniesione zwycięstwo.
Twarz Graby drgnęła nerwowo kilka razy, ale zaśmiał się głośno:
— Na upór nie ma lekarstwa, mówi przysłowie. Bądźże zdrów! zostawiam cię wśród uciech rodzinnych, a sam spieszę do moich gości, którzy niebawem zejdą się do mnie!
To mówiąc, podał rękę Klońskiemu, ironiczno-uniżony ukłon oddał Celinie i wyszedł.
Celina z dzieckiem na ręku, usiadła obok męża. Stanisław patrzył na drzwi, któremi wyszedł Graba, przez chwilę zdawało się, że go odwoła. Nie uczynił tego jednak, zwrócił się ku żonie, objął ją ramionami i rzekł:
— Przejrzyjmy razem te książki.
Książki te były nowe, zajmujące. Młodzi ludzie z ręką w ręku, z twarzą przy twarzy przeglądali je, czytali oderwane ustępy, Celina czyniła dowcipne uwagi, Stanisław uśmiechał się, rozmowa toczyła się żywa, przerywana srebrzystym uśmiechem Celiny, który znowu przerywany był pocałunkami, jakie Stanisław składał na jej ustach.
Tymczasem na kolanach matki dziecię usnęło, mrok począł zapadać, powoli rozmowa dwojga małżonków zmieniała się w szept cichy a i ten w końcu ustał, złotowłosa głowa Celiny mięko oparta leżała na piersi Stanisława, on usta swe na białem jej czole oparł długim pocałunkiem. Milczeli, ale serca ich uderzały żywem rozkosznem tentnem, a widmo nieszczęścia odstraszone tą chwilą wspólnego ich zachwytu, usunęło się w najciemniejszy kąt salonu, z dala im tylko grożąc, że nie opuściło ich jeszcze.


∗             ∗

Tymczasem Graba wyszedłszy z mieszkania państwa Klońskich, szedł ulicą lekkim na pozór i swobodnym krokiem, ale na pochylonej twarzy jego był wyraz głuchego gniewu i rozdrażnienia.
Nagle poczuł czyjąś rękę na swem ramieniu i posłyszał za sobą głos:
— Moje uszanowanie panu!
Obejrzał się i zobaczył Jodka.
Par Dieu! — zawołał, — chciałbym wiedzieć, jakim sposobem ręka twoja dostała się na moje ramię. Musiałeś chyba kochany Jodku wspiąć się na palce, aby go dosięgnąć, i tym poufałym sposobem zwrócić na siebie moją uwagę.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że odgadłeś, — odparł Jodek. — Ależ bo nie każdemu dano dorosnąć pańskiej wielkości, — dodał z właściwym sobie uśmiechem, w którym z za pochlebiającej dobroduszności przebijała myśl wsteczna.
— A, — rzekł Graba, — masz słuszność!
— Ale nie o to idzie, — ciągnął dalej Jodek, — chciałem właściwie zapytać, czy żona pańska wyszyła jakie antypedjum, czy jaki ornat do klasztoru OO. Dominikanów?
— Mój kochany, nie baw się tylko w rebusy, — wymówił Graba ze spokojem, ale zarazem oko gwałtownie mu zadrgało.
— Broń mnie Boże! — zawołał Jodek, — wszakże wiem, że lubisz pan przedewszystkiem to, co ma dźwięk czysty i każdemu zrozumiały! Nie sądziłem tylko dotąd, aby żona pańska była pobożną aż do nawiedzania klasztorów i przypuszczam, że musiała tam chyba powieźć świętobliwą ofiarę.
— To znaczy? — zapytał Graba.
— To znaczy, żem widział ją przed godziną jadącą do klasztoru Dominikańskiego... zresztą cóż w tem naprawdę dziwnego? Ojciec Innocenty słynie za mądrego zakonnika, może więc zapragnęła otrzymać od niego jaką radę duchowną...
— Albo może chciała asystować jakim uroczystym nieszporom, — dodał Graba z zupełną na pozór obojętnością, ale na bladą twarz jego wybił się nagle chwilowy rumieniec i nerwowe drganie wstrząsło okiem i ustami.
— No, Jodek, pójdziesz do mnie na herbatę?
— A jakże! służę, służę memu panu!
Kiedy pan Graba wszedł do swego mieszkania, Kamila nie wróciła jeszcze z klasztoru. Zostawił Jodka w salonie, a sam udał się do sypialni żony. Przepędził tam blisko kwadrans i wyszedł z uśmiechem szyderczej radości na ustach.
W parę godzin potem w sali jadalnej państwa Grabów, kilkanaście osób mężczyzn i kobiet siedziało w koło stołu zastawionego herbatą.
Mówiono o różnych miejskich nowinkach.
Il ya du nouveau, mesdames, — rzekł Graba, zwracając się do kobiet.
— Cóż takiego? — zapytała pani R. i jej siostra.
— Ojciec Innocenty odzyskuje popularność, — wygłosił z powagą gospodarz domu.
Kamila lekko zadrżała.
— Tak, tak, moje panie, — mówił dalej Graba, — owa dawna popularność Ojca Innocentego, o której tyle słyszałem, zaczyna się u płci pięknej odradzać. Wiem o jednej młodej, pięknej i ze wszech miar zachwycającej damie, która dziś jeszcze jeździła do niego z prośbą o radę duchowną.
Mówiąc to, przelotne spojrzenie rzucił na żonę, która zbladła bardzo.
— Któż jest ta pobożna osoba? — zapytała jedna z kobiet.
— O, to mój sekret! — rzekł Graba.
— Zapewne też i sekret Jodka, — zaśmiał się ktoś z mężczyzn, — bo jeżeli ta pani nie użyła do podróży swej bajecznej czapki niewidzimki, on ją koniecznie widzieć musiał.
— Słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem, — protestował Jodek.
Mówiono potem o mnóstwie innych rzeczy, ale Kamila nie mogła się zdobyć na rozmowę. Co chwila oczy jej niby przemożną nieodpartą pociągane siłą, zwracały się na twarz męża, który przechodził siebie w swobodzie humoru i w galanterji dla dam.
Było już dobrze po północy, gdy po rozejściu się gości, Kamila dążyła ku swej sypialni.
— Kochana żono, — ozwał się Graba, — pozwól, abym cię odprowadził.
Młoda kobieta zadrżała, ale nic nie odrzekła; Graba postąpił za nią.
Zaledwie otworzyły się drzwi sypialni, Kamila orzuciła ją okiem, krzyknęła i załamała ręce. Portrety jej matki i ojca, krucyfiks pani G., fotel, na którym ona spoczywała raz ostatni, medaljon z włosami jej rodziców zniknęły. Wszystkie najdroższe pamiątki jej zostały zabrane, zrabowano skarb jej jedyny.
Z twarzą płonącą od oburzenia i boleści, z oczami łzą zaszłemi, zwróciła się do męża.
— Kalikście! — zawołała, — tyś mi to wszystko zabrał!...
— Zgadłaś, najdroższa, — rzekł Graba. — Uważałem, że pamiątki te źle działają na twoje nerwy, rozrzewniają cię one tak, że aż duchownej pociechy musiałaś szukać w klasztorach i u zakonników. Aby więc zapobiedz nadal tym pobożnym wędrówkom, które wcale mi nie przypadają do smaku, usunąłem ci z przed oczu przedmioty zbyt drażniące twe czułe serce.
— Straszny jesteś człowiek! — wyszeptała Kamila, zakrywając oczy rękami.
— Tyle razy słyszałem to już od ciebie, że powtórzenie tego nie sprawia na mnie żadnego efektu. Dobrej nocy, kochana żono!
Chciał odejść, ale Kamila poskoczyła ku niemu.
— Kalikście! — zawołała, — na Boga! oddaj mi te święte pamiątki.
Graba się zaśmiał.
— Dziecko jesteś, — rzekł i znowu miał się ku wyjściu.
Kamila zastąpiła mu drogę.
— Więc choć portrety rodziców moich oddaj mi! twarz ojca mego... matki mojej... ja potrzebuję widzieć je... to jedyna pociecha... moc moja...
Graba stanął, wpatrzył się w rozpaloną twarz żony i pół szyderczy, pół namiętny wyraz zawisł na jego ustach.
— Oddam ci je, — rzekł, — ale z jednym warunkiem.
— Mów, mów! — zawołała Kamila.
Cudownie piękna była w tej chwili z pałającym wzrokiem czarnych oczu, warkoczami opadłemi na ramiona, z postacią, w której duma łamała się z błaganiem.
— Uściśnij mnie, — rzekł Graba, — uściśnij mnie dobrowolnie i bez przymusu.
Kamila patrzyła przez chwilę na niego dziwnym wzrokiem i szepnęła cofając się:
— Nie!
I oczy Graby błysnęły silniej, a twarz mu krwisto zapałała.
— Pomyśl, — rzekł głosem, którego drżenie darmo utaić się starał, — pomyśl, za uścisk dobrowolny a gorący, oddam ci portrety twoich rodziców...
Kamila znowu patrzyła przez chwilę na niego, pierś jej podniosła się ciężkiem westchnieniem, zawahała się i postąpiła parę kroków, on zwolna wyciągnął ku niej ramiona.
Nagle cofnęła się i stłumionym głosem zawołała:
— Nie!
Graba stał parę minut jak skamieniały, oko mu tylko drgało nieustannie.
— Ha! — wybuchnął w końcu, — kobieto harda i niezłamana, mówisz: nie! a ja mówię: tak! czego nie chcesz mi dać dobrowolnie, to wezmę przymusem, bo jesteś moją żoną, bo kościół i społeczność na własność cię mnie oddały! Po cóż jesteś tak piękną? Dla czegóż nie ma na świecie drugiej kobiety, której bym tak pragnął jak ciebie? Ja cię kocham! czy słyszysz, ja kocham cię i jesteś moją!
To mówiąc, postąpił i z trzaskiem zamknął drzwi pokoju za sobą.
Nazajutrz Kamila wyszła ze swej sypialni z twarzą strasznie zmienioną. Na policzkach jej wyciśnięte były rumieńce świadczące, że bezsennie przebyła noc całą, oczy jej suche i błyszczące okrążyły sine koła. Mimo jednak te oznaki wewnętrznego cierpienia, postawa jej była dumna i wyprostowana, w oczach wyraz stanowczego postanowienia. Zadzwoniła.
— Powiedz memu mężowi, że chcę widzieć się z nim i czekam go tutaj, — rzekła do służącego.
Gdy ten odszedł, upadła na sofę, jakby trudno jej było utrzymać się na nogach.
— Jestem na rozkazy twoje, najdroższa żono, — zabrzmiały po krótkiej chwili obok niej słowa Graby, który wszedł do buduaru w szerokim swym szlafroku o tureckich wzorach. Stanął przed nią i z fałdzistego rękawa wysunął ku niej białą chudą rękę.
Kamila nie podniosła oczu i nie podała ręki.
— Mam do powiedzenia ci kilka słów tylko, — rzekła pewnym głosem. — Odbierając mi wczoraj portrety moich rodziców i inne pamiątki, które mi były jedynym skarbem pozostałym z lepszej przeszłości, sądziłeś zapewne, że zadasz mi cios tak dotkliwy, iż ugnę się pod nim i przemienię postępowanie moje i zasady, jakie niem dotąd rządziły. Otóż chcę ci powiedzieć, żeś się omylił. Cios był w istocie bolesny, alem się pod nim nie ugięła i nie spodziewaj się we mnie żadnej dla siebie zmiany. Śmiała i niezłomna, wciąż będę stawiała czoło i twym podszeptom szatańskim i twej również szatańskiej miłości, a żadne pomysły twe dręczenia mnie, nie dokażą tego, abym miała stać się sprzymierzeńcem twym i podawać ci rękę pomocy w występnych czynach.
— Na honor! — zawołał Graba, — dzielna jesteś kobieta i coraz więcej dajesz mi o sobie dobrych nadziei. Na teraz wprawdzie energja twoja godną jest lepszego użytku, ale jestem pewny, że gdy przekonasz się o całej niedorzeczności twego uporu, przymiot ten twój, tak rzadki u płci pięknej, skieruje się ku niesieniu pomocy moim planom i ozdobie mojego żywota.
— Mylisz się, — chłodno i stanowczo odpowiedziała Kamila, podnosząc na męża wzrok śmiały i przeszywający. — Do pojęć twych planów i działań nie nagnę się nigdy, i nigdy nie będziesz miał ze mnie sprzymierzeńca ani żony, a chyba tylko niewolnicę i istotę co chwilę przypominającą ci twe występki. Jeśliby kiedy stał się nad tobą cud i w serce twoje zajrzał promień żalu za przeszłość, podałabym ci dłoń moralnego wsparcia, ale dopóki życie twoje będzie takiem jak teraz, mam ufność w miłosierdzie Boga, że zdołam uchronić duszę moją od wiejącej wkoło ciebie zarazy i stać się na zawsze niewinną od twych bogactw i twojej miłości i twoich występków.
— Amen, — wyrzekł Graba i dodał: — pozwól mi tylko zapytać cię piękna tyranko, w co ufasz, na czem się wspierasz, stając tak śmiało do walki ze mną, samotna i jak się już przekonałaś, prawami społecznemi i kościelnemi, oddana na łaskę mą i niełaskę?
— W co ufam? — odrzekła Kamila, — w Boga i słuszność, która prędzej czy później musi być domierzona każdemu.
— Tylko? — zawołał Graba, — no, to cię nie zaprowadzi daleko! Bóg wysoko, żono kochana, a słuszność, ha, ha, ha! trzeba być tak naiwną jak ty istotą, aby żyjąc na tej poczciwej kuli ziemskiej, pokładać w niej nadzieję. Co to są prawa słuszności? gdzie ich kreterjum i dokładna definicja? to co jednym wydaje się czarno, drudzy biało widzą, to co ty zwiesz występkiem, ja zwę mądrością, a tak ty, jak i ja, znajdziemy mnóstwo ludzi jednego z nami zdania. Sprawiedliwości spodziewaj się razem z dniem sądu ostatecznego, jeśli weń wierzysz, a i wtedy jeszcze kto wie, czy się tam kozły między baranów, a barany między kozłów nie zamieniają za wpływami i protekcją jakich możnych archaniołów.
Zaśmiał się głośno i dodał:
— Czy audjencja już skończona?
— Nic więcej do powiedzenia ci nie mam, — odrzekła Kamila.
Graba skłonił się przed nią pełnym galanterji ruchem i wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.