Pan Graba/Część II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Tydzień upłynął od przybycia pani G. do domu córki. Przez ten czas nic nie zaszło takiego, coby mogło matce Kamili jakiekolwiek złowrogie nasuwać uwagi. Wprawdzie pan Graba rzadko był obecny w domu, ale Kamila wymawiała go interesami i obowiązkami towarzyskiemi, a pani G. przypominając sobie zdawna znane obyczaje światowego życia, wcale nie dziwiła się tej częstej nieobecności zięcia. Zresztą, poważne lub światowe kobiety odwiedzały Kamilę, ona sama codziennie prawie wyjeżdżała dla oddania kilku wizyt; raz kilkanaście zaproszonych osób, kobiet i mężczyzn zjechało się na objad, po którym do późna grano, śpiewano i bawiono się ożywioną, podsycaną przez dowcipnego gospodarza domu rozmową, a wszystko to było tak naturalne, tak przyzwoite i światowe, że pani G. pilnie przypatrując się i badając, nic nie znalazła do zarzucenia temu co w koło niej się działo. Pewnego dnia jednak poczuła się trochę słabą i na usilne prośby Kamili zgodziła się przez dzień cały nie opuszczać swego pokoju. Słabość ta była zresztą lekką i niezastraszającą, prosty ból głowy, któremu ulegała często od ostatniej swojej choroby.
Dzień był pochmurny, w poobjedniej porze lekki zmrok panował w salonie, w którym Kamila sama jedna siedziała pod oknem z książką w ręku.
Lokaj oznajmił wizytę panny Ryty Słabeckiej. Kamila ze zwyczajną sobie obojętnością powstała na spotkanie przybywającej.
— Przyszłam pożegnać cię, — rzekła Ryta podając jej rękę, — za parę dni wyjeżdżamy na wieś.
— Na długo?
— Mama chce wrócić w jesieni.
Usiadły obok siebie i milczały przez chwilę.
— Zanim odjadę, — ozwała się Ryta, — chcę ci wypowiedzieć, co mam na sercu.
— Mów, — odrzekła obojętnie Kamila.
— Znamy się od dzieciństwa, — mówiła Ryta, — pamiętasz zapewne te miłe lata dziecinne, któreśmy razem przepędziły na pensji.
— Pamiętam, — odpowiedziała młoda kobieta, ale w głosie jej nie zadrgało żadne rzewniejsze uczucie.
— Pamiętasz zapewne i to, żeśmy się niegdyś przyjaciółkami zwały?
— Tak.
Ryta patrzyła na nią uważnie.
— Dla czegoż odebrałaś mi przyjaźń swoją? — zapytała po chwili zcicha ujmując jej rękę.
Kamila żywo ją usunęła, dziwny uśmiech przebiegł po jej ustach.
— Ja nie mam prawa być niczyją przyjaciółką, — odrzekła zwolna.
— Przez całą zimę spotykając cię, często widziałam, że nie chcesz być moją, a źle czyniłaś, bo nieszczęśliwi powinni sobie ręce podawać.
— Tyś nieszczęśliwa? — zapytała Kamila ze zdziwieniem.
Tak, — odparła Ryta spokojnie, — i tobie pierwszej to mówię, bo wiem, żeś jeszcze nieszczęśliwsza odemnie. A jednak może byśmy mogły dopomódz sobie wzajemnie.
— Ani mnie nikt, ani ja nikomu dopomódz nie mogę... — zwolna wyrzekła Kamila.
I po raz pierwszy od lat dziecięcych ujęła obie ręce Ryty.
— Posłuchaj Ryto, — mówiła dalej, — moje nieszczęście jest tak głębokie, jak otchłań, a tak milczące być powinno jak grób. Biada tym, którzy przestępują próg domu, w którym mieszkam, a więc i tym, którzy zbliżają się do mnie. Rozkazałam milczeć sercu memu i twarzy mej być zimną jak marmur, aby nic we mnie nie pociągało nikogo. Przyjaźni wzbroniłam sobie jak grzechu, bo chciałam być dobrowolnie posługującem narzędziem w ręku tego, który przyjął na siebie rolę szatana kusiciela na ziemi. Więc nie szukaj we mnie serca i nie proś o związek serdeczny, a jeśli mogę w czemkolwiek uczynić co dobrze, mów, ale wiedz z góry, że prosisz o pomoc nie już tej, która tonie, ale tej, która... utonęła.
— Kamilo! Kamilo! — rzekła Ryta, tuląc jej ręce w swoich, — o jak niezbadane są losu wyroki! Któżby przepowiedział nam wtedy, gdy dziećmi igrałyśmy razem w swobodzie rojąc przyszłość złotą dla siebie, że znajdziemy się kiedyś... wkrótce... obie dotknięte ciężką boleścią, obie rozczarowane do świata, który ukazywał się nam nie dawno jako kraina wszelkich radości!
Kamila pochyliła głowę i nie odbierała rąk z uścisku przyjaciółki dzieciństwa.
— Czy pamiętasz, — mówiła dalej Ryta głosem, w którym zwykła energja jej łączyła się z rozrzewnieniem, — czy pamiętasz tę altanę uplecioną z głogu i bluszczu w ogrodzie pani D., w której lubiałyśmy siadywać razem uściśnięte, z oczami utkwionemi w niebo błękitne przeglądające z za zielonej gęstwiny? Czy pamiętasz, jakeśmy wtedy opowiadały sobie wzajem dziecinne, a potem dziewicze marzenia swoje! tyś kochała nad życie matkę swoją, ja brata, i mówiłyśmy o tych drogich nam istotach i snułyśmy dla nich całe pasmo życzeń... pragnień? Czy pamiętasz, jak nad naszemi głowami przelatywały niekiedy dwie jaskółki, a myśmy je porównywały do siebie; wskazując jedną z nich, mówiłaś: — To ty Ryto! — a ja patrząc na drugą, mówiłam: — To ty Kamilo! — Jaskółki leciały wysoko, myśmy je wzrokiem ścigały, a potem zrywałyśmy różowy kwiat głogu i plotłyśmy zeń wieńce do ołtarza Matki Boskiej, przed którym modliłyśmy się rano i wieczór. Czy pamiętasz to wszystko, Kamilo?
— Pamiętam, — szeptem odrzekła Kamila, a głos jej zadrżał i zwilgotniały oczy.
— Te lata dziecęce, te lata dziewicze były jutrzenką naszego życia, wraz po niej przyszły boleści. Kamilo ty cierpisz, ale i jam nieszczęśliwa, czy wierzysz mi?...
— Wierzę, — odszepnęła Kamila i jedna duża łza potoczyła się po jej twarzy.
Podniosła rękę i otarła ją jakby ze zdziwieniem.
— Ja płaczę! — rzekła stłumionym głosem, — to dziwna! Od pierwszego poranku, który nastąpił po ślubie moim, nie płakałam ani razu, chciałam płakać niekiedy, a nie mogłam. Łzy popaliły się w mojej piersi od ognia rozpaczy i zmienione w lawę gorącą, paliły mnie tylko, a nigdy nie ochłodziły mi oczu. Ryto, po coś mi wywołała tę łzę? Jam płakać nie powinna.
— I ja nie płaczę nigdy, — odpowiedziała Ryta, — a jednak ktoby spojrzał w serce moje, smutne by tam zobaczył rzeczy. Historja cierpień moich krótka. Kiedym z pensji w świat wyszła, zobaczyłam w koło siebie same wstrętne naturze mojej i przekonaniom moim żywioły. Długo o tem mówić nie mogę i nie powinnam, domyśl się sama... Dla serca prawego nie ma większego cierpienia, jak jeśli ono zmuszonem jest gardzić tem, co czcić powinno. Wyjechałam z matką zagranicę, zostawiłam tu brata. Przez dwa lata oddalenia marzyłam o nim, i dla niego tysiące pięknych rzeczy. Chciałam go widzieć nie tylko zacnym i prawym człowiekiem, ale śniłam w nim bohatera. Te znaczenia i pragnienia moje spotęgowały jeszcze przywiązanie, jakie mnie z nim od kolebki wiązało. Wróciłam do kraju i zobaczyłam cóż? ty wiesz Kamilo, patrzysz na życie Tozia. Najlepsze skłonności, najpiękniejsze zdolności jego zmarnowane, fizyczne i moralne siły zwątlone, zaledwie słaba iskierka życia w nim tleje. A wszystko to czyjem jest dziełem? tych właśnie, których imię świętością być dla mnie powinno, a którzy jednak winni są zguby mojego brata. Kiedy patrzę na niego, cierpię strasznie, kiedy patrzę na matkę naszą, cierpię straszniej jeszcze!
Ostatnie słowa Ryta wymówiła bardzo cicho, jakby tylko dla siebie i swego sumienia.
Po chwili mówiła dalej:
— Mówię ci to Kamilo, aby widokiem mojej boleści rozbudzić w tobie serce, które sądziłam, że usnęło wśród własnych cierpień. Wszakże jesteś żoną człowieka, który dziś najbardziej pociąga do zguby mojego brata, bez niego może by on już zszedł z fatalnej drogi, na którą popchnęło go złe wychowanie. Błagam cię w imię miłości twej dla matki, przez wspomnienia wspólnie spędzonych ze mną lat dziecinnych, uczyń cokolwiek, aby zerwać stosunek męża twego z moim bratem!...
Umilkła i patrzyła na Kamilę z prośbą i czułością.
Twarz żony pana Graby pokrył wyraz strasznej boleści.
— Nie dawno nieczczęśliwa żona błagała mnie o to samo, dziś błaga siostra! — szepnęła do siebie posępnie i schyliła nisko głowę pod wielkim ciężarem upokorzenia, jakiego doświadczyć musiała.
Po chwili opuściła ręce i wyrzekła z mocą:
— Ryto, ja nic uczynić nie mogę!
Wpatrzyła się w przyjaciółkę wzrokiem pełnym niepokoju i zawołała rozpacznie:
— Ty mi nie wierzysz!
Ryta objęła ją z dobrocią i pociągnęła ku sobie.
— O, wierzę, wierzę ci, nieszczęśliwa, — rzekła, — znałam cię przecież, gdyś była czystą jak anioł i dobrą jak anioł, i wiem, że gdybyś mogła, ratowałabyś tych, którzy giną w obec ciebie. Ale powiedz mi, powiedz mi Kamilo, dla czego żyjesz z tym potworem? dla czego nie opuścisz go i nie otrząśniesz ze stóp swych nawet prochu zabranego z jego mieszkania?
Kamila wyciągnęła rękę w kierunku swego buduaru i rzekła cicho, pospiesznie:
— Tam, tam Ryto, jest istota, dla której przeniosłabym piekielne męczarnie... Matka moja, ona o niczem nie wie... gdyby się dowiedziała, umarłaby z rozpaczy... więc milczę jak grób, i milczeć będę, dopóki sama nie pójdę do grobu, oby prędzej, o Boże!
Zakryła oczy obu rękami i drżała całem ciałem.
— Bądź zdrowa, — rzekła Ryta powstając — jeśli będziesz mogła uczynić cokolwiek dla brata mego, ostrzedz go słowem jakiem, spojrzeniem, uczyń to, i niech ci Bóg dopomoże dźwigać ciężki krzyż!
— Wszak brat twój musi odjedżdżać z wami na wieś? — zapytała Kamila podnosząc głowę.
— Tak, ale wieś nasza zaledwie o kilka mil ztąd jest oddalona, będzie więc tu przyjeżdżał, bo złe nałogi kuszą człowieka, kuszą z piekielną potęgą. Zresztą wrócimy jesienią do miasta, matka moja nie zniesie długo ciszy wiejskiej. Dziś nawet brat mój jest zaproszony przez twego męża na wieczór.
— Na wieczór? — zawołała Kamila zrywając się z siedzenia, — dokąd?
— Naturalnie do jego, a więc i do twego domu.
— Jakto? dziś ma być tu wieczór! wtedy, gdy matka moja chora?
— Biedna! więc ty nie wiesz! ja wiem wszystko i powiem ci, bo Tozio opowiedział mi rzecz całą. Mąż twój długo starał się o znajomość z młodymi synami marszałkowej X., ale są to jeszcze dzieci prawie, dzieci zresztą łagodne i niezmiernie przywiązane do matki, tak, że ich dotąd pochwycić nie zdołał. Dziś dopiero pierwszy raz przyrzekli mu oni być u niego wieczorem, więc dla lepszego zabawienia ich, sprosił całe grono tutejszej bawiącej się młodzieży i rozstawi tu przed nimi zapewne kilka zielonych stołów i bogaty w butelki bufet.
Kamila słuchała blada i drżąca. Wiedziała ona dobrze, co znaczą takie wieczory wydawane przez jej męża. W uszach jej brzmiał już hałas nieopisany, dźwięk szkła i ochrypłe wołanie graczy. A tam... tam za ścianą leżała jej matka, która ją spyta zapewne, co znaczy to hulaszcze towarzystwo zebrane w domu, w którym są kobiety, i jedna z nich, stara matka, chora.
Kamila podniosła obie ręce do czoła, chwila straszna, chwila odkrycia, w której miała się rozstrzygnąć sprawa życia lub śmierci jej matki, stawała przed nią nagle, niespodziewanie, tuż, tuż, tak blisko.
— Bądź zdrowa, — powtórzyła Ryta odciągając jej ręce od twarzy i ściskając je w swoich, — żałuję cię i kocham. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała jakiej pomocy, rady lub choćby słowa pociechy, pomyśl o mnie i rachuj na mnie.
To rzekłszy, odeszła powoli, Kamila została na miejscu jak przykuta.
Ryta zwróciła się raz jeszcze do niej od progu i wyrzekła:
— Kamilo, jeśli będziesz kiedy potrzebowała jakiej pomocy, pamiętaj o mnie.
W godzinę po tej rozmowie zmierzchało. Lokaje poczęli krzątać się po salonach wnosząc światła, zapalając kinkiety, brzęk srebra i przygotowywanych naczyń dolatywał z przedpokoju do ucha Kamili, siedzącej nieruchomie u okna, na tem samem miejscu, na którem zostawiła ją Ryta. Podniosła głowę i blask zapalonych w koło świateł przykro jej wzrok uderzył.
— Józefie, — ozwała się do lokaja najbliżej stojącego i zajętego porządkowaniem wazonów stojących na etażerce, — czy mąż mój dał ci dziś jak zwykle listę zaproszonych gości?
— Tak, jaśnie pani, — odrzekł kamerdyner prostując się z uszanowaniem.
— Pokaż mi ją.
Służący wydobył z kieszeni fraka ćwiartkę cienkiego papieru i podał ją Kamili.
Rzuciła na nią okiem. Na czele stały nazwiska obu młodych marszałkowiczów X., dalej następowało jeszcze kilkanaście imion, obok ostatniego stała cyfra 20.
Dwudziestu mężczyzn miało się bawić tego wieczora w jej domu.
— Czy jaśnie pani ma co do rozkazania? — zapytał służący.
— Nie, — odpowiedziała Kamila, oddała papier i powstawszy zwolna, poszła do pokoju matki.
Przyćmione światło lampy słabo oświetlało głęboki fotel, na którym spoczywała pani G. Głowa jej oparta o tylną poręcz, pochylała się na ramię w uśpieniu, oczy miała zamknięte, a blada twarz, na której wiek i troski wyryły głębokie bruzdy, wybitnie rysowała się wśród tła ciemnego atłasu poduszki. Białe i wychudłe jej ręce złożone były na piersi podnoszące się słabym, zaledwie widocznym oddechem.
Kamila na palcach przeszedłszy pokój, stanęła naprzeciw matki i wpatrzyła się w jej uśpione rysy. Stała tak długo; wyraz niewypowiedzianej czułości rozświecił jej twarz zwykle surową, ręce podniosły się zwolna i złożyły jak do modlitwy, usta poruszały się cichym, niedosłyszanym szeptem.
Nagle z najbliższego salonu rozległ się donośny rozkazujący głos Graby:
— Czy wszystko gotowe?
Odpowiedź służących cichszym ozwała się gwarem.
— Więcej światła do jadalnej sali, — zabrzmiał znowu głos pana domu; — od Borela przyniesiono wszystko, com przynieść rozkazał?
Kamila zadrżała; na twarzy jej drgnął niewysłowiony wyraz obawy i żywo zwróciwszy się, wyszła z pokoju matki, starannie za sobą drzwi zamykając.
Przebiegła raczej niż przeszła pokój poprzedzający buduar i drugie drzwi zamknąwszy, oko w oko spotkała się z mężem, który stał na środku buduaru.
— Urządzam ci niespodziankę, kochana żono... — zaczął Kalikst.
Ale Kamila nie dała mu dokończyć. Spiesznym gorączkowym krokiem podeszła ku niemu i składając ręce, rzekła półgłosem:
— Kalikście! na miłość Boga! Matka moja dziś chora...
— Doprawdy? — odparł Graba obojętnie, poprawiając zwieszające się nad zwierciadłem gałęzie bluszczowe, — musi to być chyba lekka słabość, kiedy pierwszy raz o niej się dowiaduję.
— Tak, lekka dotąd dzięki Bogu, — mówiła Kamila, — prosty ból głowy tylko, ale może się w inną zamienić, jeśli... jeśli...
— Jeśli co?
— Jeśli nie zmienisz planów swoich na dzisiejszy wieczór.
Kalikst zwrócił się do niej żywo, ze zdziwieniem spojrzał w jej twarz i zapytał:
— W jakiż sposób mam wedle ciebie zmienić te plany?
— Wszak jeśli zejdą się zaproszeni przez ciebie goście, całą noc trwać będzie wrzawa i hałas, będziecie grać w karty i bawić się po swojemu, matka moja wszystko posłyszy, wszystkiego się domyśli...
— Więc cóż z tego? — najobojętniej zapytał Graba.
Na twarzy Kamili widoczna była walka dumy i nienawiści z pragnącą nad niemi zapanować wolą.
— Kalikście, — rzekła znowu łagodnie, — ty wiesz, jak dziwnemi są te towarzystwa, jakie niekiedy zbierasz u siebie, ile obecność towarzystwa takiego dziwniejszą jeszcze będzie wtedy, gdy w domu twoim słaba i zmęczona jest stara kobieta... matka twojej żony...
— Po raz drugi zapytuję się: cóż ztąd? — niecierpliwie zapytał Kalikst.
— Cóż ztąd? — odpowiedziała Kamila hamując się z całej mocy, — pytasz: cóż ztąd? ależ matka moja zapyta mnie, co znaczą te hałasy, co znaczy ta zabawa, o której ja żona twoja, gospodyni domu, nic nie wiedziałam? co jej na to odpowiem?
— Co sama zechcesz, ja się w to nie wdaję, jestem panem w moim domu, a jeśli to co czynię nie podoba się matce twojej, może wrócić do siebie.
W tej chwili za drzwiami pokoju przedzielającego buduar od sypialni pani G., dał się słyszeć lekki szelest.
Kamila drgnęła i obejrzała się, ale widząc drzwi zamknięte, zwróciła się znowu do męża.
— Czy ty nie masz ani trochę litości, ani trochę sumienia, Kalikście? — rzekła. — Czy ci nie dość tego, żeś złamał, zniweczył na zawsze życie moje? czy chcesz jeszcze odebrać mi tę jedną miłość moją, to jedyne moje szczęście na ziemi? czy chcesz zabić moją matkę?
— Za kogoż mnie bierzesz, piękna tragiczko? — zaśmiał się Kalikst. — O ile przypominam sobie, miałem już zaszczyt powiedzieć ci raz, że nie jestem żadnym ukrywającym się pod podobnem mianem rozbójnikiem. Ja miałbym zamiar zabijać kogo? a to mi na co? Wyobraźnia twoja przedstawia mnie sobie w zbyt czarnych kolorach!
— O, nie szydź, błagam ciebie, nie szydź teraz! — zawołała Kamila, a pierś jej podniosła się łkaniem gwałtownem, — wszak szyderstwo twoje znoszę zawsze w milczeniu i znosić je całe życie będę... muszę... dla miłości mojej matki. Ale teraz w tej chwili... miej litość! oszczędź tę, która o kilka kroków ztąd spi spokojnie, marząc zapewne o tem, że córka jej jest szczęśliwa, a gdy obudzi się, zobaczy cały ogrom nieszczęścia mego i swego, jeśli nie zapobiegniesz temu!...
— Więc czegoż chcesz nakoniec? — zawołał Graba z niecierpliwością.
— Proszę cię, zaklinam abyś zaniechał dzisiejszego wieczoru, abyś odprosił na inny dzień wesołych twych gości...
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba szyderczo, przerywając, — śmieszna jesteś doprawdy! Czyż możesz na serjo przypuścić, abym ja dla twego kaprysu, dla twojej fantazji opuszczał zręczności, na którą tak dawno czekałem, odmawiał przyjęcia marszałkowiczom X., od których z takim trudem wymogłem słowo, że będą dziś u mnie?
— O, nie wymkną się oni tobie, — przerwała Kamila, pochwycisz ich potem, zrobisz z nimi co ci się podoba, bo szatańska moc jakaś pomagać ci musi w tej walce ze wszystkiem co świeże i młode. Wszak i ja broniłam się tobie długo, a jednak pochwyciłeś mnie, stanie się tak i z temi dziećmi, dla których dzień, w którym tu wejdą, będzie może pierwszym dniem zguby... ale wszak możesz kilka dni zaczekać... za kilka dni matka moja wyjedzie ztąd... a wtedy sprowadzisz ich tu, wplątasz w fatalne koło i będziesz ich wysysał, jak pająk muchy uwięzione w pajęczynie...
— Tracisz przytomność Kamilo, — rzekł Graba, — mówisz to, o czem ci wspominać zakazałem... radzę ci napić się szklankę zimnej wody i pójść czytać wyjątki Pisma Świętego matce, a mnie zostawić moim zabawom, które ci dają salony, powozy i aksamitne suknie.
To rzekłszy, chciał wyjść; jednocześnie za przymkniętemi drzwiami dał się znowu słyszeć lekki szelest. Ale nie dosłyszała go już Kamila, poskoczyła naprzeciw męża i zastąpiła mu drogę. Pierś jej pracowała gwałtownie, po twarzy toczyły się dwa strumienie łez.
— Kalikście! — zawołała stłumionym głosem, — patrz, ja płaczę, wszak nie widziałeś mnie nigdy płaczącą... ja proszę ciebie, a dotąd nigdy cię nie prosiłam. Do łez nad sobą i do prośby za siebie nie zniżyłam się nigdy, ale teraz idzie o życie mojej matki... Kalikście, ja ciebie na klęczkach błagam...
To mówiąc, odstąpiła parę kroków, gwałtowna walka wstrząsała całem jej ciałem i twarzą, ale w mgnieniu oka zgięła kolana i głowę uchyliła do stóp męża.
Graba zaśmiał się głośno, przeciągle.
— Ha! — zawołał, — u nóg moich leżysz dumna kobieto, która chciałaś walczyć ze mną, która odmawiałaś mi zawsze uścisku miłości... tak, wiem, że trzymam w ręku życie twojej matki...
Nie dokończył, bo otworzyły się drzwi zamkniętego pokoju i na progu stanęła pani G. Suknia jej była w nieładzie, siwe i długie włosy opływały ramiona, całe ciało drżało jak w febrze.
Na widok ten Kamila zerwała się z kolan, Graba umilkł i oboje stanęli jak wryci.
Pani G. patrzyła na nich oczami, które krwią nabiegły i po chwili milczenia ozwała się ochrypłym szeptem:
— Wszystko słyszałam!
Kamila jęknęła głucho, Graba odstąpił parę kroków i oparł się o konsolę.
— Takież to szczęście mojej córki! — mówiła pani G., wyciągając drżącą rękę, a słowa wydobywały się z ciężkością z jej gardła, — takiemuż to człowiekowi ją oddałam?...
Twarz jej cała zalała się pąsową falą krwi, konwulsyjnie zaciśniętą ręką uderzyła w pierś i strasznym głosem zawołała:
— Matko! cóżeś uczyniła z dzieckiem twojem!
Jednocześnie zachwiała się i upadła, a głowa jej głucho o próg się odbiła.
Kamila z krzykiem rzuciła się ku niej.
Kalikst wybiegł z buduaru i przebiegłszy salony, zawołał w przedpokoju:
— Doktora! czemprędzej! Pani G. zasłabła!
Zaledwie to wymówił, dzwonek kilka razy dał się słyszeć u drzwi i kilku mężczyzn weszło śmiejąc się i rozmawiając.
W pół godziny potem, salony napełniły się gwarem dwudziestu głosów, lokaje roznosili na srebrnych tacach herbatę, owoce i trunki, drzwi buduaru były zamknięte; pan Graba powiedział gościom, że żona jego przed godziną dostała niespodzianie migreny, ale ponieważ pokoje jej dosyć są oddalone, spokojnie spoczywa zapewne.


∗             ∗

Była pierwsza godzina po północy.
W przedpokoju mieszkania państwa Grabów, dwaj mężczyzni o poważnych i szlachetnych twarzach spiesznie nakładali paletoty, gotując się do wyjścia.
— Straszną scenę widzieliśmy kolego, nieprawdaż? — rzekł cicho jeden z nich do drugiego.
— W istocie, — była odpowiedź, — śmierć tak nagła... i ta niema rozpacz córki! Ale należało się tego spodziewać. Powtórny atak apoplektyczny w tym wieku, jest prawie zawsze śmiertelny.
Gdy poważny doktor mówił to i trzymając już jedną ręką za klamkę, szukał jeszcze laski, otworzyły się drzwi salonów i buchnął z nich potok rzęsistego światła i gwar wesołych głosów.
Obaj lekarze stanęli jak wryci, na twarzach ich malowało się oburzenie połączone z boleścią.
— Co za kontrast! — rzekł jeden. — Tam śmierć, a za ścianą hulanki.
— Wyjdźmy ztąd coprędzej! — zawołał drugi młodszy. — Groza mnie porywa i czuję szaloną ochotę pójść porozpędzać tych ludzi, którzy profanują śmierć i nieszczęście!
— Oj ludzie, ludzie! — westchnął starszy. — Dalsze lata młody mój kolego, nauczą cię z rozkoszą uciekać od nich do naszych cichych gabinetów pracy i nauk, gdzie trudząc się dla nich, z nimi do czynienia nie mamy.
Ze smutnie spuszczonemi głowami wyszli obaj pracownicy z mieszkania pana Graby.


∗             ∗

W bawialnym salonie przytykającym do buduaru, przy kilku zielonych stołach, młodzi ludzie grali w karty, inni przechadzali się paląc cygara i bawiąc się kawalerską pogadanką.
Przy jednym ze stolików stał bardzo młody dwudziestoletni mężczyzna, z twarzą dziewiczej świeżości, z czarnemi ognistemi oczami.
Wzrokiem, w którym widocznie po raz pierwszy zapałała do gry namiętność, ścigał rękę bankiera z niesłychaną szybkością przerzucającego karty na prawo i lewo.
— Wygrałeś szczęśliwcze! — zawołał Graba, który bank ciągnął i kupę asygnat posunął do młodzieńca o czarnych oczach.
— Świetny początek! — ozwało się parę głosów.
Ale młody marszałkiewicz X. nie wyciągnął ręki po wygrane pieniądze. Na twarzy jego ukazał się wyraz wahania. Odstąpił parę kroków i był bardzo blady.
— Nowicjuszu! — zawołał ze śmiechem głos jakiś, — weźże swoją wygranę! Możesz z niej zrobić jaki dobry i chrześcijański użytek! Oddaj te pieniądze ubogim, na dom sierót naprzykład!
— Albo podrzutków! — dorzucił ktoś dowcipny, a tym dowcipnym był podobno pan Jodek.
Kilkanaście głosów zaśmiało się, ale wybuch ten wesołości umilkł nagle, jakby go jakaś czarodziejska moc przerwała.
Drzwi buduaru otworzyły się i do salonu weszła Kamila. Ręce jej bezsilnie zwiesiły się między fałdy czarnej sukni, warkocze w nieładzie opuszczone były na ramiona i czoło, dodając tem posępności twarzy śmiertelnie bladej.
Młodzież powstała z miejsc z wyrazem uszanowania i zdziwienia na twarzach.
Graba porwał się z miejsca i chciał postąpić ku żonie, ale zatrzymała go gestem i ozwała się cichym przerywanym płaczem:
— Przebaczcie panowie, że wam mięszam zabawę... ale tam za ścianą jest śmierć... Matka moja przed godziną umarła... spodziewam się, że poszanujecie zmarłą i zechcecie się rozejść...
Umilkła, ale usta jej zostały półotwarte, zdawało się, że zabrakło jej siły do ich zamknięcia. Stała nieruchoma i suchym, pełnym niemej rozpaczy wzrokiem wodziła po twarzach obecnych.
Twarze te wyrażały rozmaite, ale przykre uczucia, ani jedna z nich nie została obojętną.
W oczach młodych marszałkowiczów X. błysnęły łzy, inni to z oburzeniem, to z przerażeniem, to z podziwem patrzyli na gospodarza domu.
Graba nie stracił przytomności umysłu.
— Nagła słabość panowie! — wyrzekł głosem pełnym żalu, — kiedym dziś rano dom opuszczał, była zdrowa, zupełnie zdrowa! Nikt się tego nieszczęścia nie spodziewał, wierzcie mi!
— Chcielibyśmy w to wierzyć, — rzekło kilku mężczyn wychodząc z salonu.
Kilku innych zbliżyło się do Kamili z pełnem szacunku i współczucia upewnieniem, iż przychodząc tu, nic nie wiedzieli o chorobie jej matki i całkiem mimowiednie zabawą swą ubliżyli jej boleści.
Kamila nie odpowiedziała, zdawało się, że nie słyszała wcale ich głosów.
W przeciągu kilku minut salon został zupełnie pusty.
Kiedy Graba wrócił z przedpokoju, dokąd przeprowadzał swych gości, Kamili już tam nie znalazł.
Stanął na środku salonu i długo stał nieruchomie, a czarne myśli przesuwały się mu po czole i oko gwałtownie mrugało.
Potem zawołał na lokajów, żeby gasili światła, a sam rzucił się na najbliższy stojący fotel.
Pogasły światła, tylko w salonie, w którym siedział pan domu, jedna paliła się lampa, milczenie głuche zaległo to tak ożywione przed chwilą mieszkanie, tylko z pokojów Kamili dochodziły tłumione szepty i westchnienia, czasem jedno łkanie straszne boleścią bez granic, i posępna nuta pieśni żałobnej śpiewanej nad umarłą, przez jakąś pobożną sługę.
Noc minęła, lampa zagasła i szare światło wchodzącego dnia wdzierało się do salonu z po za ciężkich firanek.
Pan Graba siedział jeszcze z twarzą opuszczoną na dłonie.
Przez tę długą bezsenną noc w sąsiedztwie ze śmiercią spędzoną, co działo się w myślach jego?
Ciemne musiały być one, bo gdy odjął ręce od twarzy... blady był wielką bladością zgryzoty i niemal przerażenia.


Koniec drugiej części.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.