Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Moje pierwsze małżeństwo

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Moje pierwsze małżeństwo.
Smutne przeczucia zbliżającej się ciężkiej Karmy. Proroczy sen. Przymusowe zamążpójście. Opiekun pociesza mnie, że małżeństwo moje zostanie po pewnym czasie rozwiązane. Przed światem ukrywam istotny stan rzeczy. Zapatrywania mego męża na sprawy duchowe i na życie. Karma, jaka mnie z nim związała. Pokrzepienie w modlitwie. Aura w domu zaczyna się stawać nieznośną; szukam winy po swojej stronie. Daremna ofiara w celu nakłonienia męża do lepszego życia. Dlaczego nie zmuszałam go siłą sugestji do zmiany na lepsze. Brak miłości na ziemi wynagradzała mi tkliwa miłość i opieka dobrych duchów.

Zbliżał się czas, kiedy miałam wyrównać stary, bardzo stary dług, odkładany z życia do życia — czas mego zamążpójścia.
Minęło mi już 21 lat a ja nie znałam innej miłości, jak miłość czystą, bratnią. A kiedy zbliżała się karma — choć nikt mi nie odkrywał starej przeszłości, nikt mnie nie uprzedził, iż ona niebawem upomni się o swoje prawa — nachodzić mię począł dziwny smutek. Nieraz zapatrzyłam się w gwiazdy z ściśniętem czegoś sercem, cicho wychodziłam nocą z mieszkania do ogrodu, padałam twarzą na zroszoną trawę i rzewnie płakałam, myśląc:
— Ach, jakbym ja chciała odejść w czystości ciała z tego świata, jakbym się cieszyła, gdyby mi danem było odejść w zaświaty jeszcze jako panna!
A naokoło mnie była głucha cisza. W dali migotały gwiazdy — a moją boleść, moją tęsknotę koiła jedynie modlitwa.
Dobry opiekun nie odsłaniał mi, co na mnie czeka, co to muszę przeżyć; sama też nie widziałam tego. Duch ochronny powiedział mi tylko tyle:
— Niebawem skończysz pierwsze życie i wstąpisz w życie drugie — to przetrwasz w pierwszem swojem małżeństwie, potem zostanę ci do przebycia jeszcze dwa żywoty. Przed obecnem zrodzeniem podjęłaś się bowiem w pełni świadomości ducha przeżyć aż cztery żywoty w jednem wcieleniu. Najcięższem będzie drugie życie, ale wierz, że my nie opuścimy ciebie. Nie będziemy mogli odsunąć od ciebie zła, które prawem karmy będzie sobie szukało ujścia jak na planie fizycznym, tak i na duchowym. Lecz będziemy cię bronić, by niskie moce przy spłacaniu karmy nie załamały twej siły duchowej, to jest twej dobrej woli i nie oziębiły w twym duchu zapału do pracy, jaka cię czeka w przyszłości. A że niskie Moce zaostrzać będą twoje cierpienia, to już rzecz poniekąd nieunikniona, bo wiedzą one lepiej, niż ty sama zdołasz to sobie uświadomić, jakie są twoje dalsze cele w tem życiu i jakie cię czekają zadania. Wśród tych zaostrzeń, czynionych przez nich, będziemy cię chronić i posilać.
W noc, poprzedzającą dzień, w którym wpadłam w ręce swego męża, miałam następujący sen:
Siedziałam na urwistej skale, nie przeczuwając, że jestem nad przepaścią. Na kolanach miałam dużo złocieni, z których kończyłam wieniec i układałam go sobie na głowę. Wtem usłyszałam kroki. Nadchodził jakiś mężczyzna, wywijając sobie czarną laską i pogwizdując jakąś uliczną piosenkę o miłości. Szybko zdjęłam wianek z głowy, ukrywając go pomiędzy kwieciem na kolanach i postanowiłam nawet się nie obejrzeć, gdy ów mężczyzna będzie koło mnie przechodził, a potem znów wianuszek włożyć na głowę. Lecz kroki zatrzymały się tuż przy mnie. Nie obejrzałam się, a mężczyzna ów zaczął nucić na głos piosenkę, w której wyśpiewywał mi, że będę jego żoną. Czułam, jak cierpnę i marszczę brwi; zaczęłam się trochę rozglądać, gdzie i jak uciec brutalnemu śmiałkowi, który już czarną laską zaczął grzebać pomiędzy kwiatami, a nabrawszy na jej rękojeść wianek spleciony, kręcił nim na lasce, śpiewając dalej pieśń o miłości. Wianuszek rozluźnił się; obiema rękami chciałam go chwycić, lecz on ze śmiechem rzucił go za siebie i stanął tak blisko przy mnie, że nie miałam nigdzie drogi do ucieczki, a przede mną była przepaść dość szeroka, tak że niemożliwem było ludzkim wysiłkiem przeskoczyć na drugą stronę. I już uczułam, jak jego ręce dotknęły mego ciała. Zerwałam się z okrutnym jakimś strachem i z nadludzkim wysiłkiem skoczyłam na drugą stronę przepaści. Lecz nie dostałam się na drugi jej brzeg, dosięgłam go tylko rękami i chwyciłam się go kurczowo, tracąc wszelkie oparcie pod nogami. Gdy szamotałam się, usiłując się wydostać na brzeg, zjawił się przede mną dziwny anioł ze skrzypcami w rękach. Miał szerokie, długie skrzydła, na nich t. zw. oka pawich piór, a całe jego ciało było tatuowane w różne prążki, kółka i znaki. Zaczął mocno grać na skrzypkach, wyśmiewając się ze mnie w tonach tej muzyki. Im bardziej zmagałam się, by wydostać się na brzeg, tem bardziej wrzaskliwie i skrzeczące grał, śmiejąc się przytem. Powoli cofał się wtył, grając coraz ciszej. Na miejscu jego zjawił się ów osobnik, który mi przedtem wyśpiewywał, że będę jego żoną. Tańczył szybko w prawo, w lewo, jakby nie miał zdrowych zmysłów, wywijał przytem kapeluszem nad głową, wciągając głęboko dym papierosa, a wypuszczając go już nie w obłoczkach, ale w obfitych kłębach przez nos i usta. Koło niego nie widziałam nikogo, tylko słyszałam jakieś dziwne głosy, jakieś wrzaski: „Hu-ha, wesele!“ I już ujrzałam, jak prowadzi mnie pod rękę, wciąż jeszcze przy mnie dziwnie podskakując, jak pajac. Stanął ze mną przed drzwiami, nad któremi widniała tablica, obita zielonemi gałęziami sosnowemi, a na niej było wyryte: „Szczęść Boże młodej parze.“ Litery dla uwidocznienia ich na desce były natarte sadzami, a obwód liter znaczony z obu stron czerwoną kreską.
Nazajutrz po tym śnie wyjechałam do żonatego brata, który lubił zabawy i wesołe towarzystwo. Rodzina moja bowiem, niezadowolona, że uciekam od zabaw i tak się jakoś często zamyślam, postanowiła, że trzeba mnie wyciągnąć trochę w świat, ufając, że to wpłynie dodatnio na zmianę mego usposobienia. Był jeszcze i inny powód wysłania mnie z domu — matka chciała, bym zeszła z oczu ojczymowi, który mnie nienawidził. I fatum, jakie mnie w tamte strony pędziło, sprawiło, iż tam zostałam zgwałcona przez człowieka, który mi to wiele wieków temu poprzysiągł, a którego to właśnie widziałam we śnie w przeddzień wyjazdu.
Rodzina moja chciała go skarżyć, ale gdy poprosił o moją rękę, nakłoniła mnie, a raczej wprost niemal zmusiła, bym za niego wyszła. Potulne dziewczę, przywykłe do uległości, nie umiałam się oprzeć woli rady rodzinnej, choć włosy rwałam na głowie z rozpaczy.
Jeszcze w dniu ślubu drżałam ze strachu i mdlałam z przerażenia. Jakże iść z tym człowiekiem przez życie, kiedy taki dziwny strach miałam przed nim i ani śladu nie znajdowałam w sobie tego wzniosłego, świętego uczucia, którem Bóg łączy dwoje ludzi na wspólną wędrówkę życia. Stara przeszłość była zasunięta, nie wiedziałam, kto on jest — a też i nie pytałam o to wcale przestworzy, będąc tak bardzo przygnębioną. Jeszcze w ostatniej chwili zdawało mi się, że coś mię od tego małżeństwa wyratuje. Wówczas błysnął w jego ręce rewolwer z groźbą: „Jeżeli ze mną do ołtarza nie pójdzie, to ją zastrzelę, a potem siebie!“ (To, oraz, fakt, że mnie zgwałcił, posłużyło później jako podstawa do unieważnienia tego małżeństwa przez najwyższe władze sądowe).
Bezwolną i niemal z nóg opadającą ubrano mnie do ślubu i wsadzono do powozu, który szybko powiózł nas do kościoła. Nie mogłam z początku powtórzyć ani słowa za księdzem. Energiczne ściśnięcie dłoni mej przez pana młodego tak, że niemal krzyknęłam z holu, przywiodło mię do opamiętania — i wyrzekłam te słowa: „Zgadzam się na wszystko.“
Po ślubie czułam już mniejszy ciężar w duchu, niż przed ślubem. Jednak nie potrafiłam roześmiać się bodaj trochę wśród gości, bawiących się w ogrodzie na mojem weselu. Muzyka wydawała mi się marszem żałobnym. Uciekłam do pokoju. Tam brat przyrodni zaczął mi śpiewać. Złożyłam ręce, prosząc go: „Nie śpiewaj mi, nie śpiewaj, zostaw mię samą...“ Obraził się, że mu każę wyjść i już jakaś dziwna fala myśli przeleciała dość głośno pomiędzy zebranymi gośćmi weselnymi. Niektórzy patrzyli na mnie wprost z niechęcią. Bo czegóż ja jeszcze mogę chcieć? Przecież on ma kamienicę i kocha mnie tak bardzo, że żyć beze mnie nie chce. — — —
I niemal rok cały drżałam zawsze jakimś wewnętrznym lękiem, kiedy on nachylał się nad moją twarzą, chcąc mnie pocałować. Nie doznałam bynajmniej jakiegoś uczucia większego zbliżenia się ku niemu. Często, często płakałam w jego nieobecności. A kiedy oczy miałam od łez zaczerwienione i on zapytywał, dlaczego płakałam, wymawiałam się bólem głowy, myjąc szybko twarz chłodną wodą. Nie chciałam zdradzać prawdy, by nie pogarszać sytuacji, bo mógłby zapałać nienawiścią do mnie. Mój dobry Opiekun pocieszał mię, że przez całe życie z nim nie pójdę, że się to skończy, tylko mam być dla niego dobrą, nie łącząc się z jego fluidami. Dobre duchy już dopomogą mi, by po rozejściu się z nim nie zostało najmniejszego uczucia, wspomnienia, ni wrażenia po tem, co przeżyłam z nim jako żona i by obraz jego nie prześladował mnie nawet we śnie. Op. nie odsłaniał mi jednak przeszłości, a ja, przypuszczając, że ma może jakieś ważne przyczyny i bojąc się, bym nie ujrzała jakich obrazów karmicznych przykrych, nad moje siły, nie pytałam go też wcale o to.
Mąż całemi dniami bawił poza domem, przychodząc do domu tylko na krótko, a wieczorem rzadko kiedy można go było zastać. Bawił się do nocy i tylko dwa razy doznałam jakiegoś łagodniejszego uczucia w jego bliskości, jakby to nie on wyciągał ręce do objęcia. Było to w chwilach, kiedy zbliżały się na zrodzenie duchy naszych późniejszych dwojga dzieci. On dziwnie mało się temi dziećmi interesował, a ja też nie domagałam się od niego opieki nad niemi.
Przez jakiś czas po mojem zamążpojściu nie widziałam jasno świata duchowego, po odłączeniu się jednak od ciała szybko zapominałam w krainie duchów, że na ziemi jestem mężatką, jak wogóle zapominałam o wszystkich przykrościach przeżytych za dnia. Byłam tam wolna i radowałam się z życia. To też nie śpieszyło mi się z powrotem do tego ciała i nieraz zdarzyło się, że ów pierwszy mąż mój nastraszył się, widząc, że moje ciało jest zupełnie nieruchome, bezwładne, a kochał mnie zapewne na swój sposób. Pewnego razu, gdy przyłączyłam się do ciała po całonocnej wędrówce w zaświatach, był już biały dzień. On trzymał mnie na rękach, mając łokcie oparte na stole. Otworzywszy oczy, nie mogłam się zorjentować, gdzie jestem i dlaczego on płacze, a on obawiał się, że już więcej nie dam znaku życia. Matka moja zresztą uprzedziła go jeszcze przed ślubem o tem, że wpadam w omdlenie, gdy mam jakiś żal w duszy, lub jakieś zmartwienie; nazywała to „miękką naturą“ i powiedziała mu, że nie należy się tem wcale niepokoić, po pewnym czasie zbudzę się bowiem zawsze sama.
Gdy ja chciałam mu wytłumaczyć choć w przybliżeniu, co się ze mną dzieje w czasie takiego zemdlenia, napróżno wysilałam się, mówiąc mu o świecie ducha w słowach przystępnych dla niego. Na wszystko odpowiadał mi: „Nie pleć, jesteś niemądre dziecko, ale wolę, że kochasz się w jakimś tam duchu, niżelibyś mi się miała zakochać w jakim innym człowieku.
Przechodziłam początkowo bardzo ciężkie chwile, kiedy do niego przyszli koledzy, przyczem naturalnie wódeczka na stole była nieodzowna, a papierosy wypalano za papierosami. Nastawił gramofon, śpiewali różne pieśni, opowiadali rozmaite anekdoty na temat miłości, a kiedy oni się najwięcej śmiali ze swoich dowcipów, to mnie zakręciły się łzy w oczach. Wychodziłam ukradkiem, biegłam kawał za dom, zaczęłam oddychać głęboko, wyciągając ręce ku gwiazdom i przez chwilę nawet nie byłam zdolna myśleć. Nie potrafiłam się też pomodlić, westchnęłam tylko: „Boże!“, a dalsze myśli utonęły we łzach. Kilka minut, spędzonych na łonie przyrody, znów mnie posiliło.
Starałam się usilnie o to, by nikt z otaczających mnie nie poznał, że ja właściwie nie kocham tego męża. Bałam się, że potem mógłby któryś z tych ludzi spojrzeć na mnie śmielszem okiem i oplątywać mnie swojemi myślami. Toteż przelękłam się bardzo pewnego dnia, kiedy jeden z poważniejszych gości powiedział mi w czasie nieobecności męża:
— Pani swego męża nie kocha.
Zdobyłam się na siłę i odrzekłam:
— Myli się pan, ja go bardzo kocham.
Lecz on dalej twierdził, że jest więcej, niż pewny, że ja jestem bardzo nieszczęśliwa; widział mnie już kilkakrotnie, jak stałam w pobliskim lasku z załamanemi nad głową rękami i płakałam, a on już zaraz po naszym ślubie był bardzo ciekawy, jakie też to będzie nasze małżeństwo, bo słyszał, że wyszłam zamąż z przymusu i dlatego mnie śledził. Zaczął mnie żałować, lecz ja znów starałam się go przekonać, że bardzo kocham męża, a jeżeli kiedykolwiek płakałam, to tylko z tęsknoty za domem.
Zmieszał się na chwilkę, a potem rzekł trochę nerwowo:
— Ten człowiek jest niegodzien miłości pani!
Lecz ja poprosiłam, żeby przyszedł, gdy mąż będzie w domu i jeśli mu się coś u mego męża nie podoba, to niech mówi o tem tylko w jego obecności.
Poszedł, a ja tego dnia długo płakałam; tak mnie coś kusiło zwierzyć się komuś na ziemi, użalić się przed kimś. Wszak w trzy miesiące po ślubie zgłosiła się do mnie pewna dziewczyna, mówiąc mi, że on obiecał jej małżeństwo; nie wiedziała nawet, że jest żonatym i wzięła mnie za jego siostrę, a ja podtrzymywałam ją w tem złudzeniu, by jej nie robić przykrości. Cieszyłam się, że ten wypadek może przyśpieszy rozwiązanie naszego małżeństwa. Prosiłam więc męża, by zlitował się nad tą dziewczyną i zajął się nią, a nawet by żył z nią, bo ona jest biedną, a mnie jego pomocy wcale nie potrzeba, dam sobie radę w życiu, choćbym do śmierci miała pozostać sama. Zdrętwiałam ze zgrozy, gdy zaczął wymyślać na tę dziewczynę, grożąc, że ją zastrzeli. Było mi jej ogromnie żal i starałam się bez wiedzy męża, jak mogłam, łagodzić jej ból i powetować jej krzywdę.
A ileż jeszcze było takich ofiar, które się nie zgłosiły, tylko tu i ówdzie doszły mię słuchy o nich od innych! Były to sprawki nietylko z jego czasów kawalerskich — po ślubie pozostał taki sam, jak dawniej. Dla mnie było tak poniekąd i dobrze, bo często miałam całkiem wolne trzy dni i więcej, kiedy, zabrawszy pensję, poszedł się bawić, wyjeżdżając nieraz daleko. Nigdy nie robiłam mu na tem tle zarzutów z jakimkolwiek cieniem zazdrości, starałam się tylko łagodną perswazją nakłonić go, by nie czynił źle.
Przez jego usta nigdy za cały czas pożycia ze mną, a pewnie i przedtem, nie popłynęły szczere słowa modlitwy. Jak twierdził, nie wierzył w Boga, tem mniej w duchy i obcowanie z niemi. Najgrubsze przekleństwa sypały się często przez jego usta, jeżeli mu coś poszło nie po myśli w jego pracy zawodowej lub jeżeli podczas zabawy obraził ktoś jego dumę, posuniętą do skrajnego zarozumialstwa. Często po przyjściu do domu, nim ułożył się na spoczynek, przeklinał jeszcze.
Wyczuwałam dokładnie, że te przekleństwa jakoś dziwnie mnie omijały. Kiedy go zapytałam pewnego razu: „Dlaczego ty tyle przeklinasz i tak często?“ — odrzekł mi: „Nie zważaj na to; ja kląłem i będę klął, ale nie na ciebie! Jeżeli ty miałabyś z tego powodu cierpieć, to też będę klął, ale na siebie.“
Powiedziałam mu, że myśli mają swoją siłę i próbowałam w przystępny, jak mi się zdawało, dla niego sposób uświadomić go trochę, by nie stwarzał sam dla siebie tyle złego. Rzekł mi na to:
— Jesteś niemądre dziecko. Mówiłem ci już tyle razy, że w Boga nie wierzę — a chociażbyś mi go tu sprowadziła z nieba, to jeszcze i wtedy powiedziałbym mu, że weń nie wierzę.
Zwracałam mu uwagę:
— Oszczędzaj swego zdrowia, człowiecze! Przypuśćmy, że cię nic nie obchodzi i nie wzrusza wiara innych w Boga — ale nadmierne używanie życia może się dla ciebie samego smutnie skończyć. Wyczerpiesz wszystkie siły przedwcześnie i na starsze lata będziesz jeszcze bardziej niezadowolony z życia, niż obecnie.
Lecz on i na to miał swój argument:
„Co tam, póki człowiek młody, a czuje jakie życie w sobie, to powinien używać tego życia. Używać, używać, póki się da! Dobra wódka, wino, kobiety, a dużo pieniędzy do tego — o, toby się przydało!“
I kiwał przytem z zadowolenia głową, a czarne, jak noc, oczy ze zrośniętemi brwiami patrzyły przed siebie z dziwnie sadystycznym wyrazem.
Podczas tego małżeństwa poznałam także naprawdę wielkie miłosierdzie Boga i pomoc dobrych duchów. Brutalna lubieżność męża jakoś mnie omijała; skierowywał się z nią pewnie ku równym sobie, a ja nie czyniłam mu naturalnie z tego powodu zarzutów. Dobry Opiekun mój tak jakoś potrafił w łagodnych, dobrotliwych słowach wpłynąć na mnie, że nawet spojrzeć ponuro nie mogłam na tego człowieka. A kiedy wśród ciężkiej walki duchowej tak się jednak niekiedy stało, natychmiast zwracał mi uwagę mój duch ochronny, że o ile nie mam dość siły, by patrzeć na niego życzliwie, spokojnie i z dobrą myślą, to raczej niech spojrzę w inną stronę, bylem zachowała spokój, choćby on przechodził w obojętność.
Wszelako byłam wobec tego wszystkiego jakoś dość silną. Wydawało mi się, że patrzę na człowieka całkiem obcego, z którym nic a nic mnie nie wiązało, tylko jedynie moja karma. Nawet dwoje dzieci, powstałych z tego małżeństwa, nie widziałam, żeby miały jakąś bliższą z nim łączność. On także nie troszczył się wiele o nie, bo już dobry los tak ułożył, że wystarczało mi na moje skromne życie bez jakiejkolwiek niemal pomocy z jego strony.
Co mię związało z tym człowiekiem? Karma, stara karma, długo odkładana. O, jak przykro spłacać stare długi już w takich warunkach życia, gdzie tak trudno żyć dłuższy czas w tak ciężkiej aurze, jaką miał on. Lecz cóż robić? spłacić było trzeba.
W jednym z dawnych żywotów był on naczelnikiem, czy hersztem dosyć wielkiej gromady ludzi, o których nie umiem nic bliższego powiedzieć, wiem tylko, że gdy patrzyłam na owe obrazy z zamierzchłej przeszłości, nasunęło mi się podobieństwo tych ludzi z cyganami. Był to jakiś szczep, zdaje się rozbójniczy, dosyć bogaty w złoto i dostatki.
I stało się, że połowę tego szczepu wraz z naczelnikiem schwytano. Przy moim boku był wówczas na ziemi człowiek, mający w tym kraju wielkie znaczenie. Był to mój — że tak powiem — wieczny mąż, z którym przeżyłam wiele żywotów na ziemi. Uważano go za bardzo sprawiedliwego, ale ja widziałam, iż niejeden jego czyn był zbyt surowym; starałam się tę surowość łagodzić i istotnie dzięki memu wpływowi niejeden podsądny uniknął kary, a przynajmniej uzyskał zmniejszenie jej wymiaru. Tym razem połowa wspomnianej bandy miała być wywieszaną za różne przestępstwa, napady, rabunki, a ich naczelnik miał być uwięziony na czas nieograniczony i we więzieniu męczony. Naczelnik ten nie był mi nieznany, już przedtem spotkaliśmy się raz oko w oko. Chciał mię zgwałcić i już ryczał z uciechy — a jednak dziwnem zrządzeniem opatrzności nic mi się nie stało; uwaga jego została skierowana na co innego i ja z tej opresji wyszłam cało. W czasie sądu nad członkami owej bandy, którzy na drugi dzień mieli być powywieszani, zjawił się on — nie wiem, za czyją inicjatywą i w jakim celu: czy prosić o łaskę dla siebie, czy tych nieszczęsnych, czy wiodło go co innego? Tego nie ujrzałam, gdy tak przesuwały się przed memi oczyma obrazy przeszłości. Dość, że znów spotkał się ze mną; może wiedział, że wpływem swoim mogłabym zmienić sytuację? Błagał mię wzrokiem i pięknemi słowy: „Bogini, aniele, ratuj nas!“
Miałam szczere chęci spełnić jego prośbę, lecz coś przeszkodziło temu. I na drugi dzień zostali jego podwładni powieszeni w pobliskim małym gaiku. Wyrok opiewał: Wywieszać ich, a potem spalić gaj wraz z nimi. Wisieć mieli 24 godziny. Lecz jeszcze gaj nie został podpalony, gdy znów czyjaś ręka zwolniła naczelnika i już tak dobrze wskazała mu drogę, że chwycił mię tuż przy domu, w którym mieszkałam. Wyszłam właśnie pomodlić się wieczorem, lecz tak byłam przejęta zapadłym wyrokiem, że strwożona patrzyłam tylko bezradnie w gwiazdy, nie mogąc się nawet modlić. Pstrą chustą zatkano mi usta. Zemdlałam; otworzyłam oczy, gdy zrywano ze mnie ubranie. Leżałam na łące, niedaleko rzeki, pół godziny drogi od domu. Herszt bandytów, choć ledwo uciekł z więzienia, potrafił zdobyć nóż: długi, błyszczący sztylet połyskiwał mu w dłoni.
Otworzyłam oczy — on śmiał się dość głośno, patrząc roziskrzonym wzrokiem na mnie; wygrażał mi, że zrobi ze mną co zechce, potem wypruje kiszki i porozwiesza je wszystkie po kawałku na tych drzewach, gdzie jego ludzie zostali powieszeni (zapewne nie wiedział, że oni mają być spaleni).
Byłam napół nagą. On nachylił się nademną, odkładając na chwilę sztylet; położył go tuż przy moim boku. Nie wiem, skąd przyszła myśl ratunku — czy powstała we mnie samej, czy podsunął mi ją kto inny. Nie wiem też do dziś, co miałam wówczas czynić, czy miałam się dać zabić, czy nie? — dość, że postanowiłam wyrwać mu się za wszelką cenę. Suknia, zgarnięta w nieładzie po moich bokach, posłużyła mi do ukrycia broni. Podniósłszy jedną rękę, objęłam go za szyję i powiedziałam, co było w połowie prawdą, a w połowie kłamstwem: że bardzo mi żal tych biednych, ale nie moja w tem wina; mimo najlepszych chęci nie mogłam użyć swego wpływu. Śmierci się jednak nie lękam, a gwałtu też nie musi używać, poddaję się dobrowolnie.
To ostatnie było kłamstwem. I jeszcze usta jego nie dotknęły mej twarzy, kiedy zręcznie drugą ręką zdołałam podsunąć sztylet pod fałdy sukni i niby chcąc się poprawić w niewygodnej pozycji na ziemi, nagle ugodziłam go z całej siły sztyletem w serce. Krew jego mnie obryzgała.
Straszliwe charczenie konającego ogromnie na mnie podziałało. Obraz sztyletu, wbitego w jego ciało, tak mnie przeraził, że klęcząc nad drgającem w agonji ciałem zaczęłam wołać z rozpaczą, iż stokroć lepiej, żeby raczej on mnie był zgwałcił, niźli ja miałam go pozbawiać życia.
W owem życiu nie doznałam już uspokojenia. Nie prześladował mnie herszt bandy, nie widziałam powieszonych, ale śmiertelny charkot słyszałam często we śnie. Zło popełnione wyrównać było trzeba i odkładałam to z życia do życia. Pamiętam, że już wówczas przy pierwszem spotkaniu poprzysiągł, że będę jego, że choćbym się pod ziemię ukryła, on mnie znajdzie. Wiem, że nie zdradziłam przed nikim tej jego klątwy, bojąc się, by z tego, co się już stało, nie wyrosło coś jeszcze gorszego.
A jednak klątwa ta w połączeniu z karmą, którą sobie niebacznie stworzyłam, wciągnięta niejako w to zło przez niego — ta klątwa wisiała nade mną przez tyle, tyle żywotów — by wreszcie dopaść mnie w życiu obecnem i by jak grom z jasnego nieba zamącić me ciche życie duchowe.
Gdy przeżyłam z nim 3 lata, wydawało mi się, że żyję z nim już lat 30. Długa, długa była ta dziwna niewola ducha, niewola w kajdanach karmy. A kiedy po trzech latach małżeństwa wyjechałam z dziećmi na czas krótki do swej matki, choć stało się to za jego zgodą i grzecznie pożegnał się z nami, zastałam po powrocie mieszkanie w nieprawdopodobnym stanie. Sąsiedzi opowiadali mi, co się tam działo za mojej nieobecności. Gramofon warczał co nocy — zabawa, pijatyka w „dobranem“ gronie, do którego należała i służąca. Zawsze bowiem niemal przyplątała się taka służąca, co żyła z nim w dobrej komitywie i której fotografje oglądał już przed przyjęciem do służby. Jeśli było kiedy inaczej, nie zagrzała u mnie długo miejsca taka osoba i ja zostawałam sama ze wszystkiemi troskami domowemi.
Gdy on bawił się w kasynie, a często i w najpodrzędniejszej restauracji, ja po ukończeniu swych zajęć domowych, spojrzawszy na cicho śpiące dzieci, zamykałam mieszkanie o 10-tej lub 11-tej w nocy i biegłam w pola, gdzie niedaleko domu roztaczał się długi, ale nędzny las na nierównem podłożu ziemi. Co parę kroków doły, wyrwy; piasek zaścielał korzenie drzew, maleńko było zieleni. Upadałam na kolana w wyrwach, opierając łokcie na poszarpanych, wyschłych korzeniach i modliłam się. W modlitwie duch mój pokrzepiał się; wydawało mi się wówczas, że niema złego w świecie. Dobrze jest, dobrze z woli Twej, o Panie!
Pewnego razu zdjęła mnie ogromna jakaś tęsknota za Chrystusem; zaczęłam błagać, bym mogła Go ujrzeć, a choćby tylko Jego stopę! Pragnęłam złożyć na niej pocałunek w miłości i wielkiem oddaniu duchowem. Naokoło mnie były dość skąpo ogałęzione wysokie sosny, tak, że przez nie mogłam dobrze widzieć pewną przestrzeń, zasianą gwiazdami. Patrzyłam otwartemi oczyma cielesnemi. I nagle błysnęło światło, jakby tysiąc małych latarek elektrycznych zaczęło prześwietlać nawet konary drzew. O, już rozlało się naokoło mnie po ziemi. Patrzyłam bez tchu, myśląc, że w tej jasności ujrzę stopę Chrystusa. Lecz nie ujrzałam — tylko jasność, jasność niemal oślepiająca wzrok cielesny rozlewała się naokoło mnie. Wydawało mi się, że i ja nie mam ciała na sobie, bo ono jakoś prześwietlone znikało z przed wzroku cielesnego. Całe to zjawisko trwało króciuchną chwilę i wnet jasność zniknęła.
„Nie ujrzałam stopy dobrego Jezusa“ pomyślałam, „jestem jeszcze grzeszną, bardzo grzeszną“.
I znów gorąco modliłam się do Boga o siły, bym mogła oczyścić się z grzechów na ziemi. Wracałam bardzo pokrzepiona na duchu.
Pewnego razu czułam się dziwnie osłabiona. Niskich duchów coraz to więcej otaczać zaczęło człowieka, który zwał się mym mężem, a wszyscy jacyś dawni, starzy jego znajomi. Wyjeżdżał już z domu na dwa lub trzy dni. Nie wiedziałam, co odpowiadać, gdy w jego nieobecności przychodziły zapytania, dlaczego nie zjawia się do pracy i to bez uprzedniego zawiadomienia. I zaczęto mi zwracać uwagę, że za dużo pozwalam swemu mężowi. On po takich hulankach wracał bez grosza, zmęczony, niewyspany, w dodatku zły, że go wzywają do pracy. — Wszystko to wpłynęło na mnie tak, że powiedziałam jawnie to, co dotychczas taiłam w duszy — mianowicie, że się rozejdziemy.
Rozgniewał się i zaczął mi robić wyrzuty, czyż mi tak źle z nim? Wszakże pozwala mi na różne bzdurstwa, wierzenie w duchy, w Boga i częste zapisywanie jakichś tam rozmów z duchami. Oświadczył kategorycznie, że na rozwód nigdy nie pozwoli.
Był wieczór dżdżysty, ciemny, błotnisty. Było mi czegoś już bardzo ciasno w tej atmosferze w domu. Szybko otuliłam się w płaszcz i rozżalona, niespokojna chodziłam tam i napowrót w bliskości domu po błotnistej miedzy. Nogi grzęzły mi w błocie; czułam, że mam przemoczone trzewiki. Nic nie potrafiłam już wydobyć z duszy, jak tylko bolesną skargę: „Boże, Boże, Boże!“
Powróciłam za niecałą godzinę, a mąż mój już chrapał głośno. O, jak dziwnem wydało mi się to jego chrapanie — takie czegoś straszne, przeraźliwe, napełniające ponurem echem każdy kąt mieszkania. Usnął zupełnie ubrany, w zabłoconych trzewikach. Usiadłam, prosząc swego ducha opiekuńczego, by mię zasilił i wytłumaczył mi, dlaczego jest już tak źle, że i spokojna aura, która mnie w mieszkaniu otaczała, znika. A dobry Opiekun jakoś dziwnie tajemniczo powiedział mi: „Tyś winna!“
Ogarnęła mię straszliwa rozpacz. Co ja takiego musiałam uczynić, że jestem skazana żyć z tym człowiekiem! Nie mogłam też dojść do ładu z myślami, co mogłam zawinić wobec niego i w tem życiu? Przecież pomimo swej łączności z duchami starałam się spełniać sumiennie obowiązki żony. Przestrzegałam tego, by jadło było zawsze na czas gotowe, smaczne i zdrowo przyrządzone, by mieszkanie było czyste i t. d. i nigdy nie robiłam mu zarzutów z powodu jego częstej nieobecności w domu.
Uklękłam cicho przy jego łożu, zaczęłam zdejmować mu trzewiki i ubranie, myśląc:
— Pewnie w tem popełniam błąd, że gdy przyjdzie pijany i sam się rozebrać nie może, ja poprzestaję tylko na tem, że parę razy powiem mu spokojnie: „Rozbierz się, idź spać, wypocznij“, podając mu kolację już po trzy i cztery razy odgrzewaną, którą zresztą rzadko kiedy spożywał. Widocznie — mówiłam sobie — mam go rozebrać, gdy jest pijany i zebrać wszystkie siły fizyczne, by zaprowadzić go do łóżka.
Uklękłam tedy przy łóżku i zaczęłam się modlić, prosząc w myślach, by mi wszystko darował, co kiedykolwiek uczyniłam mu złego. Całowałam mu cichuteńko nogi, myśląc: „Moja myśl we śnie go doleci“ — bo gdyby całowanie zbudziło go, mógłby to zrozumieć inaczej. A nie mając jeszcze wytłumaczonej przeszłości, myślałam: „A może mam także iść po niego do restauracji, gdy niema go późnym wieczorem?“
Nie pytałam opiekuńczego ducha, czy się nie mylę, gdyż nie chciałam go trudzić takiemi grubemi sprawami. Zawsze już odruchowo, bez specjalnego przymuszania się odzywałam się do tego człowieka, z którym mię los połączył, tonem uprzejmym, wołając go zdrobniałem imieniem. Wtenczas zaś szeptem powiedziałam mu wiele, wiele łagodnych słów i czułych imion. Ciężki odór wódki, tytoniu, cygar rozchodził się od niego po całem mieszkaniu. Dawniej odczuwałam to bardzo przykro, gdy musiałam być blisko niego. Już ciężką karą było dla mnie spać przez chwilę w jego aurze, gdzie odór wódki i tytoniu palił mnie, dławił, męczył, przyprawiając o zawrót głowy. Lecz tego wieczoru myślałam: „I tego wstrętu muszę się pozbyć. Jestem przecież w roli żony. Wszak inne żony także cierpią na ziemi, jeżeli mężowie ich piją, a one nie mają w tem żadnego upodobania.“
Mąż zaczął się budzić, pomrukiwać i już zaczęły przez usta jego przedzierać się przekleństwa. Odruchowo ustami swemi zamknęłam mu usta, myśląc:
— Och, żebym miała siłę zamknąć te usta dla przekleństw na zawsze!
Zbudził się całkowicie. Zdumiony usiadł na łożu i chwilę patrzył na mnie. I znów zesunęłam się na małe krzesełko obok łóżka; nie mogąc mówić mu wszystkiego tak, jak czułam, próbowałam przemówić do niego jakoś przystępnie, by zawrócił jeszcze ze złej drogi.
— Nie masz dobrej żony — mówiłam mu, — widzę to dobrze! Wszak przysłowie mówi: „Gdzie mąż, tam ma być i żona, a gdzie żona, tam i mąż“. Lecz tobie trudno wierzyć w to, w co ja wierzę — więc nie będę ci wspominała o stanach mej duszy, o tem, co mnie boli, nie będę przypominała ci i nagabywała, byś bodaj wymówił spokojnie: „Boże!“ Ale wszędzie, gdzie ty pójdziesz, pójdę i ja z tobą, gdy w wolnej chwili, po odbyciu pracy swej obowiązkowej zechcesz się pobawić.
Zaczął się zastanawiać i mówi:
— Gdziebyś ty chciała iść za mną?
— No do kasyna, bo dalej trudno mi odejść od dzieci. Gdy będzie godzina 9 ta, 10 ta, to pójdę po ciebie, posiedzimy razem kwadrans, a choćby godzinę i razem wrócimy do domu.
On znów siedział chwilę cicho. Potem powiedział:
— A gdybym tak wprost z pracy przyszedł do domu?
a ja dodałam:
— A potem razem poszlibyśmy na przechadzkę...
— Dobrze — rzekł — jutro już przyjdę do domu.
O, jak się tem ucieszyłam! Wierzyłam, chciałam wierzyć, że dotrzyma słowa, że pewnie znalazłam dobry sposób do zawrócenia go ze złej drogi.
Następnego dnia, gdy tylko wyszedł do pracy, zaczęłam gorączkowo przygotowywać mieszkanie, jak na jakie miłe przyjęcie. Choć żal mi było zrywać kwiaty, to jednak zerwałam rosnące w pobliżu kwiaty polne, stawiając je na stole.
Na obiad mąż się nie stawił, posyłając mi tylko przez kolegę wiadomość, że na obiad nie przyjdzie, gdyż wcale nie ma apetytu. Zmartwiło mnie to i już wątpliwości zaczęły się wkradać, czy on chociaż wieczór wróci? Lecz wiedząc, że każda myśl ma swoją siłę, nie chciałam osłabiać swej wiary w to, że on przyjdzie, myśląc sobie: „Przyjdzie, przyjdzie, napewno przyjdzie“. Ubrałam dzieci odświętnie i gdy ujrzałam, że już wracają z pracy inni, wychodzący o tej samej porze co on, stanęły dzieci w pogotowiu z bukiecikami w rączkach i jeszcze raz powtarzały krótkie wierszyki dla ojca, w których witały jego powrót do lepszego życia i wyrażały radość z jego obecności w domu.
Lecz wszyscy już przeszli; minął kwadrans — jego nie było. Powiedziałam im, żeby się grzecznie bawiły, a ja sama pójdę naprzeciw tatusia; tylko niech nie zapomną wierszyków, gdy z nim wrócę. I poszłam. Nie wiem, czy za dnia zwierzył się komu, że ja z nim chcę także iść, czy po niego przychodzić. Bo jakichś dwóch jego kolegów, których spotkałam, powiedziało mi:
„Pani pewnie naprzeciw męża? Poszedł do kasyna“.
Było mi smutno, lecz nie powiedziałam ani słowa, udałam, że idę na przechadzkę. Lecz nie chodziłam zwykle na przechadzkę w tamtą stronę. Poszłam jeszcze kilka kroków i wróciłam, tłumacząc dzieciom, że tatuś głodny poszedł na kolację.
Zapadł wieczór. Ułożywszy dzieci do snu, przystanęłam jeszcze trochę, spoglądając na bukiet na stole i jakoś nie mogłam zebrać myśli.
Minęła 9-ta; na horyzoncie ukazały się gwiazdy. Wyszłam cicho z mieszkania, dzieci już spały. Dziewczyna do posług poszła już była do swych rodziców, gdyż na noc chodziła do domu. Zamknęłam drzwi i rzuciłam okiem raz jeszcze przez okno na dzieci — spały zdrowo, spokojnie. Spojrzałam w stronę, gdzie najczęściej chodziłam pokrzepiać się duchem; tak chętnie poszłabym tam! Lecz przyrzeczenie pociągnęło mię w stronę kasyna. Wyczułam jednak, że go tam niema, że pewnie będzie w pobliskiej restauracji urzędniczej, też kasynem zwanej, posiadającej osobną salę dla gości robotników. Poszłam tam. Blaszane rolety były spuszczone, ale z wnętrza dochodził śmiech i głosy rozmawiających. Kluczem od mieszkania, trzymanym w ręce, pociągnęłam po rolecie. Gwar przy oknie trochę przycichł, lecz nikt się nie odezwał z wewnątrz, a za chwilę gwar się ponowił. Bawili się przy zamkniętych drzwiach.
Spojrzałam w gwiazdy i pomyślałam:
— Powrócę do domu, do spokojnej ciszy. Dzieci śpią, będę pisać — bodaj list do matki, którą od czasu do czasu pocieszałam, że mi się dobrze powodzi, nie zwierzając się jej ze swojemi udrękami. Wiedziałam, że powiedziałaby mi: „Wszystkiemu winna ta twoja wiara w duchy!“
Lecz znów błysła myśl inna:
— Powiedziałam, że pójdę, więc dotrzymam słowa, choć on nie dotrzymał i nie przyszedł. Ale dłużej nie będę, jak kwadrans.
I znów posunęłam silnie kluczem raz i drugi po rolecie — tym razem już na drzwiach.
Odezwał się głos właścicielki: „Kto tam?“
Nie mogłam jakoś zaraz wydobyć przez usta tego nazwiska, które włożyła na mnie karma przez zamążpójście. Ale przemogłam się i wymieniłam energicznie nazwisko mężowskie.
Chwila namysłu za drzwiami, potem odpowiedź: „Tu niema pani męża“.
— Jest — odpowiedziałam doniosłym głosem. — Wiem napewno, że jest, proszę otworzyć! Proszę mnie też przyjąć jako gościa.
Drzwi otworzyły się. Weszłam. Zaduch był okropny. Brudna podłoga, nierówno stojące stoły i krzesła, niczem nie przykryte, oblane wódką i piwem. Oddział dla robotników. Miałam wrażenie, że mężowi ktoś z robotników płaci piwo i wódkę. Przed nim na stole leżał kawałek kiełbasy, porządnie obielonej z wierzchu pleśnią, bułka, niedopite piwo i opróżniony kieliszek. Błyskawicznie pomyślałam o czysto przyrządzonej dla niego kolacji w domu.
— Pocóżeś tu przyszła? — powiedział do mnie przyciszonym głosem — wszak już chciałem iść do domu.
— To dobrze, pójdziemy razem.
Lecz już trochę śmielsi zbliżyli się ku nam, a witając mię podaniem ręki, udawali zadowolenie z mego przybycia.
A mąż zapytywał: „Co będziesz piła?“
Wzdrygnęłam się — co ja tam miałam pić? Ale pomyślałam: „Kwadrans wytrzymam“. Spojrzałam na zegar, postanawiając punktualnie za 15 minut opuścić ten lokal, bez względu na to, czy on ze mną pójdzie, czy nie.
Mąż zbliżył się do bufetu, gdzie niebawem zjawiła się kelnerka i kazał dla mnie podać wino. Równocześnie doleciały mnie słowa kelnerki, zwrócone do męża ze śmiałem spojrzeniem: „Ty czarny wilku!“
Podała mi wino, zachwalając, że dobre, wspaniałe. Lecz już też ktoś kazał podać wódeczkę; trzymając ją przedemną na tacy, zapraszano do wypicia. I tak się stało, nie wiem dlaczego, że wzięłam kieliszek i wypiłam. Strasznie paliło mię w gardle, lecz udałam, że nic mi nie jest.
Mąż z podziwem spojrzał na mnie, pytając z powątpiewaniem: „Smakowało ci?“
— Owszem, dlaczego nie? Jak tobie smakuje, to i mnie może smakować.
To było zachętą, że znów podano mi wódkę. Mąż stanął w mojej obronie: „Żona wódki nie pije, może wino jej nie zaszkodzi“. I podał mi wino.
Wypiłam 3 kieliszki wódki i pół szklanki wina. Zaczął mnie ogarniać dziwny chaos w myślach i rozżalenie na siebie samą, że niczem nie mogę męża zawrócić z drogi; widocznie jestem za słabą duchem, więc pocóż wszelkie wysiłki? A może on sam zrezygnuje, widząc, że ja razem z nim piję i zaproponuje powrót do domu?
Oczy moje zwracały się na zegar. Brakowało jeszcze 3 minuty do kwadransa. Zapytałam:
— Miałeś zamiar iść do domu — więc pójdziesz? Bo mnie czegoś głowa rozbolała.
I tak też było rzeczywiście.
— Pójdę — powiedział z pewną ukrytą niechęcią, patrząc przytem dziwnym wzrokiem w stronę bufetu na kelnerkę, jakby się chciał z nią porozumieć.
Wyszliśmy. Gwiazdy świeciły, jak przedtem, błyszczały dalej na sklepieniu niebios, a nawet więcej ich było widać, niż przed kwadransem. Doznałam bardzo dziwnego, wzruszającego uczucia, jakby mię coś pomiędzy te gwiazdy porwać chciało. Zajęczałam niemal w duchu, porównywując atmosferę pod gołem niebem — i w karczmie, pełnej dwuznaczników, wódki i pustej zabawy, przesyconej tu i ówdzie przekleństwem, wylatującem z ust bądź to z przyzwyczajenia, bądź w silnej, zawziętej złości. Przypomniałam sobie dzieci, zostawione bez opieki — lecz wiedziałam, że pewnie w mej nieobecności czuwa nad niemi kto inny. Pomyślałam, jakieby to straszne było nieszczęście dla tych dzieci i dla mnie, gdybym tak razem z mężem przesiadywała co dzień w restauracji i zasilała się wódką.
Ból głowy stawał się coraz ostrzejszy, w żołądku paliło. Nie uszłam wiele od wspomnianej restauracji, gdy jęły mnie gwałtowne wymioty. Wszystko, wszystko, co wypiłam, zostało z organizmu wyrzucone. Wyczułam też, jak jeden z opiekuńczych duchów mnie magnetyzuje, by oczyścić mój magnetyzm, zanieczyszczony przez zetknięcie się z tem otoczeniem i przez picie wódki. I znów spojrzałam w gwiazdy, szepcąc cichuteńko: „Nie opuszczajcie mnie, dobre duchy!“
A on, biorąc mię pod rękę, mówił:
— Nie było ci tego trzeba, będziesz jutro napewno chora.
Zbliżyliśmy się do domu. Lampa świeciła jasno, jak przedtem, a dzieci dalej spały. Znów wzruszenie mię ogarnęło i przepraszałam w myślach te dzieci, iż przez chwilę występowałam w roli pijaczki.
Kiedy przyszliśmy do domu, było widać, że mąż jakoś nie może sobie znaleźć miejsca, tak mu trudno było rozebrać się. Wyczuwałam dokładnie, iż chętnie powróciłby nazad do brudnej restauracji. Zaczęłam go nakłaniać, żeby rozebrał się spokojnie i poszedł spać — że jeżeli on pójdzie pić, to ja także. Ale mówiłam to tylko na postrach, czułam, że nigdybym już tam za nim nie poszła. Zwracałam mu uwagę, że pomizerniał, wychudł za te trzy dni przebywania już całkowicie poza domem; wszakże sam mówił, że przepił wszystkie pieniądze, więc pocóż tam pójdzie?
— Na dług pić — mówiłam — lub aby ci płacił kto z robotników, to, zważ, — może jest i wstyd już dla twojej rodziny. Masz porządnych, rozumnych, inteligentnych braci, którzy boleją nad twojem postępowaniem, jak mi już o tem mówili.
Lez niczem nie można go było przekonać. Za upomnienie posypały się i w ich stronę przekleństwa z jego ust. Było mi przykro, że poruszyłam tę sprawę i że przeklina ich za to, że mu życzyli jak najlepiej. Pomimo, iż nie wierzyli w obcowanie z duchami i ja także nie starałam się ich przekonywać, wiedząc, że rozmowa o tem nudziłaby ich, nie wyczuwałam od nich nieżyczliwych myśli. Jego rodzona siostra, choć bardzo przywiązana do dogmatów kościoła katolickiego, jednak nie miała mi bynajmniej za złe mojej wiary w duchy i lubiła mię. Widząc jego rozpustne życie, wołała doń rozpaczliwie:
— Człowiecze, nie bądź zwierzęciem! Żyj po chrześcijańsku, jak twoja żona, a będzie to ulgą dla nas wszystkich!
Lecz jakoś nikt i nic na niego wpłynąć nie mogło. Od młodych lat czynił zmartwienia swej rodzinie, a w małżeństwie i mnie.
Kilkakrotnie spotkałam się z zapytaniem, dlaczego nie starałam się siłą sugestji, czy hypnozy wpłynąć na tego człowieka, by zmusić go do zmiany na lepsze w jego trybie życia i całym sposobie myślenia. Nigdy tego nie czyniłam i nie będę czyniła w stosunku do kogokolwiek. Byłoby to pogwałceniem wolnej woli i nie przyniosłoby prawdziwej korzyści danej osobie. Choćbym kogoś hypnotyczną siłą zmusiła, by stał się niby zupełnie innym, lepszym człowiekiem, to czyny jego, pozornie dobre, nie miałyby prawdziwej wartości dla jego rozwoju duchowego, a cnoty w ten sposób narzucone nie byłyby zdobyczą stałą. Odruch ku Bogu, ku lepszemu życiu musi wyjść koniecznie z wolnej woli, a jeśli tego niema, to daremne wszelkie zmuszanie i czynienie z kogoś manekina.
Naogół jeszcze dosyć szczęśliwie przetrwałam te lata karmiczne w swojem pierwszem małżeństwie. O, bo nigdy nie przychodziło do mnie tyle dobrych duchów, jak w owych czasach; śpiewały mi, dodając mi otuchy i siły. A kiedy później wstąpiłam w drugi związek małżeński, wypływający już z obopólnej dobrej woli i wzajemnej miłości, po jakimś czasie zapytałam swego opiekuna ze zdumieniem, dlaczego teraz nie przychodzi do mnie tyle dobrych duchów. Uśmiechnął się trochę tajemniczo i odrzekł:
— Wszak teraz masz dobrego przyjaciela na ziemi i nie trzeba już przychodzić cię pocieszać, ocierać łzy z twej strapionej twarzy.
Zadumałam się wówczas, pytając sama siebie, czy może nie było lepiej dla mego ducha wówczas, gdy byłam opuszczona na ziemi, ale za to otoczona tak tkliwą opieką czystych duchów, które mię wprost pieściły i tuliły, jak małe dziecię, gdy mi było źle na świecie. Lecz duch ochronny powiedział mi:
— Nie martw się, że oni teraz nie przychodzą do ciebie; miłość jest niezniszczalna, pamiętają dobrze o tobie. Tobie teraz trzeba dobrej opieki na ziemi, bo bez niej trudnoby ci było spełnić to, co masz przeznaczone spełnić jeszcze w tem życiu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.