Ostatnie dni Pompei/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Wesołe życie próżniaków w Pompei. Miniatura łaźni rzymskich. Walki duchowe Apaecidesa. Zwycięstwo Arbacesa przez rozkosz.

Wyszedłszy od Jony, Glaukus nucił pieśń wesołą. W jej oczach dostrzegł dziś promień nadziei — błysk miłości wzajemnej. To dodało mu skrzydeł. Raczej biegł, niż szedł, wchodząc w ulicę Fortuny, na końcu której wznosił się łuk triumfalny, posąg konny Kaliguli, ozdobiony trofeami ze spiżu, i piękna świątynia Bogini Szczęścia, wzniesiona przez potomka rodu Cycerona. Na placu przed chramem snuły się ożywione tłumy. Kompanja Greków rozwodziła się nad zaletami i wadami ostatniej sztuki teatralnej, stojąc gdzieś pod portykiem. Starzy negocjanci, obsiadłszy ławki, rozprawiali o wypadkach handlu z gestykulacją szybką i wymowną ludzi wschodu. Glaukus znalazł się rychło śród gromady przyjaciół, którzy pociągnęli go do kąpieli.
Łaźnie publiczne Pompei odznaczały się wykwintnemi urządzeniami. Silono się naśladować w ich stylu i zdobieniu przepych — zresztą niedościgły — łaźni rzymskich. Tu schodziła się bogata próżniacza młodzież i spędzała długie godziny na rozmowach o wypadkach dnia, rozprawianiu o spektaklach, igrzyskach, wystawach, o których głosiły malowane i pisane na murach portyku afisze.
W apoditerium — wspaniałej sali rozbieralnej, pod malowanem w karmazynowe i białe pasy sklepieniem, stojąc wpośrodku na lśniącej mozajkowej posadzce, poeta Fulwjusz, „nowa nieśmiertelność czasu“, odczytywał z rozwiniętego papyrusu nową odę, sławiącą w nadętych wyrazach łaskawość cesarza Tytusa i wspaniałość jego uczt. Dwudziestu ludzi, których rozbierali tymczasem niewolnicy, słuchało, darząc twórcę oklaskami. Rozeszli się następnie po różnych oddziałach kąpieli, już wypełnionych amatorami wszelkich uciech łaźni. Jedni udawali się do tepidarium, dającego rozkosznie łagodne ciepło z pod ogrzanej posadzki, inni do sudatorium, gdzie otulała ich gęsta para, wywołując obfite poty, inni jeszcze pluskali się w sadzawkach calidarium, chłodzili deszczem wonnej wody w frigidarium, odpoczywali w lekkich szatach na miękiem posłaniu, albo przesadzali się w niedorzecznościach kąpielowych, poddając się nacieraniu przez niewolników mnóstwem najrzadszych pomad, przywożonych z krańców świata w naczyniach złotych, alabastrowych, kryształowych, wysadzanych kosztownemi kamieniami.
Towarzysz Glauka Lepidus zwykł był przechodzić przez wszystkie etapy i rozkosze tych kąpieli. Salustjusz starał się dotrzymywać placu tym, którzy godzinami całemi aż do utraty tchu przebywali w obłokach pary, ale rychło uciekał. Glaukus wykonywał ruchy gimnastyczne i pławił się w chłodnej wodzie obszernej sadzawki. Kiedy zeszli się w odpoczywalni, gdzie wylęgało się na poduszkach już wielu innych, zastali tam Djomedesa. Stękał po obfitej transpiracji, ledwo, dyszał przy nacieraniu, gromił niewolnika za „ciężkie ręce”, a spostrzegłszy Glauka, zwrócił się doń twarzą zaognioną, zapytując, czy „rzymskie łaźnie w istocie tak bardzo przechodzą przepychem nasze Pompejańskie”?
Ledwo wstrzymując śmiech, Glauk odmalował śród ogólnego zasłuchania obraz łaźni w Rzymie: rodzaj miasta z ogrodami, teatrami, portykami, szkołami, bibliotekami.
„Toć są w stolicy ludzie, którzy całe życie trawią w kąpielach. Wchodzą tam o świcie przy otwarcia, wychodzą przy zamknięciu. Resztą Rzymu gardzą“.
— Szczęśliwcy! — westchnął jakiś młody Epikurejczyk.
— Szczęśliwcy! — przywtórzył mu stary Epikurejczyk i skokiem skierował rozmowę na biesiady rzymskie, zwłaszcza te dawniejsze, na których podawano „ryby — mureny, karmione ciałem niewolników i przeto mające smak przedziwny”. Te nasze dzisiejsze — żalił się — nie mają należytej kruchości, bo edykt zabronił rzucania im na żer niewolników, a nasi dzisiejsi nie mają w sobie tyle szlachetności, aby dobrowolnie poświęcić się dla dobra panów...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem tegoż dnia Apaecides zmierzał do mieszkania Egipcjanina. Pogrążony w smutku obrał drogę przez ulicę mniej ludną i nieoświetloną. Niebawem dogonił go jakiś człowiek i dotknął lekko jego ramienia.
— Apaecidesie! — rzekł, czyniąc szybko znak krzyża.
— Czego chcesz odemnie, Nazarejczyku? — cofnął się, blednąc, zatrzymany.
— Chciałbym przedłużyć naszą pamiętną rozmowę, która przecież nie była ci przykrą.
— Nie mam dziś ochoty do niej. Jestem smutny i rozdrażniony, Olincie.
— Tem więcej powodów, abyś szukał ukojenia w rozmowie ze mną. O nieba! ten człowiek tego nie rozumie.
— O ziemio! — zaśmiał się gorzko Apaecides — ten człowiek chce mi wmówić, że pociechą jest uwierzyć, iż żaden z bogów, których przez tyle lat czcili moi przodkowie, nie ma bytu ani świętego imienia. Jakaż w tem radość, aby z świętokradcami odbiegać od dawnych ołtarzy?!
Przyśpieszył kroku, jakby chcąc uciec. Ale tamten szedł tuż przy nim i mówił namiętnie:
— Wiem, że nie wierzysz już w tych dawnych bożków.
„Błądzisz po rozległym i mrocznym oceanie zwątpienia. Bądź cierpliwy! — pozwól, aby przyszedł do ciebie Bóg prawdziwy, jak przeszedł przez morze samaryjskie, i rozproszył ciemności twej duszy i uśmierzył twoje wzburzenie. Wiara nasza jest szczodrą. Godzinę posłuchu nagradza nieśmiertelnością.
— Podobnie złudne obietnice dawał mi Arbaces, pociągając mnie przed ołtarz Izydy.
— Ależ ty sam zapytaj rozumu, czy mogą być prawdą ręligje, które obrażają moralność! — wykrzyknął Nazarejczyk. Czy też wasz Jowisz nie jest ojcobójcą i cudzołożnikiem, a inni bożkowie naśladowcami jego zbrodni. Więc jakże to mogą ci nakazać śluby czystości, wzbronić zabójstwa, czy cudzołóstwa, skoro w modłach zwracacie się do bogów, którzy sami praktykują te grzechy? Nie jest li to natrząsanie się nieludzkie z wiary i przyrodzenia człowieka? A mój Bóg, do którego cię prowadzę, jest samą tkliwością. I gdyby był człowiekiem, godzien byłby zająć tron Boga. Wielbicie wzorem Platona piękne cnoty Sokratesa, a czcicie bogi, które im przeczą, miast tego, który jest idealnym wzorem i praźródłem tych cnót. Wysłuchaj słów Boga, który strudzonemu przyrzeka odpoczynek.
— Nie teraz! nie teraz! — zawołał Apaecides. Jakoby sam lękał się, że ulegnie wzruszeniu, wydarł się z rąk Olinta i uciekł. Pociągała go jeszcze moc tajemniczej obietnicy Arbacesa.
Zdyszany biegiem znalazł się wreszcie na końcu miasta przed ustronnym domem Egipcjanina. Nie było tu wpobliżu innych domów. Na horyzoncie widniały zarysy gór i oświetlony melancholijnym blaskiem księżyca wierzchołek Wezuwjusza.
Przeszedłszy winne zarośla, zbliżył się do rozległego portyku, którego strzegły dwa kamienne sfinksy. Zdjął go niepokój wobec tych wcieleń wiecznej zagadki. Szybko wbiegł po marmurowych schodach między rzędami aloesów, roztaczających cień gęstem i miękkiem listowiem i zapukał do drzwi, na których widniał napis w nieznanym mu egipskim języku. Otworzył mu milczący niewolnik i w zgiętej postawie szedł przed nim, prowadząc go przez rozległą salę, oświetloną rzniętemi kandelabrami ze spiżu, o ścianach, malowanych posępnemi kolorami, niepokojących tajemnicą rysunków i hieroglifów — do małego pokoiku, gdzie znajdował się Arbaces.
Kapłan naczelny Izydy siedział przy stole, zarzuconym papyrusami, znaczonemi pismem hieroglificznem, i wpatrywał się w globus nieba trzymając w dłoni jakieś miernicze narzędzie. W kącie dymiły się niebieskawo kadzidła na trójnogu. Z drugiej strony pokoju wisiała zasłona. Przez podłużne okno w dachu spływały promienie księżyca, mieszając się z posępnem światłem jedynej lampy.
— Usiądź Apaecidesie! — wskazał miejsce gościowi gospodarz. Jestem rad, żeś przyszedł.
— Przyszedłem, abyś powiedział mi, czyli istnieje coś, w co człowiek wierzyć może. Dotrzymaj obietnicy! — ozwał się młodzieniec ponuro.
Nastało milczenie. Wreszcie Arbaces powstał i jął mówić uroczyście, chodząc szerokiemi krokami, od czasu do czasu przystając, kładąc dłoń na ramieniu młodziana i głęboko wpatrując się w smętne oczy zasłuchanego.
— Przerażony nicością dogmatów i obrzędów, do których ongi przywiązywałeś wiarę, dzisiaj, jako rozbitek na morzu niepewności, wołasz o ratunek, cierpisz... Twój stan bolesny powinien ci być dowodem, że nie należy odbierać gminowi słodkich mamideł jego wiary. Ceremonje religij są podporą ładu świata, który czerpie z nich moc życia i szczęście złudy. Ale dla nas — dla jednostek, wyższym obdarzonym umysłem, ta podpora jest zbyt słabą.
— Jakąż my znajdziemy, gdy bez wiary żyć niepodobna?!
— W tej mądrości, która śledzi z trudem i mozołem regularność obrotu ciał niebieskich i w docieczonej przez rozum harmonji ruchów czerpie wiarę w Istność Nawyższą, Dawcę Praw Wiekuistych, w Nieodmienny Porządek Natury. Gminowi, który pożąda cudów kaprysu, zostawmy jego egoistyczne modły o zmiany pomyślne; my uwielbijmy konieczność w wiązadle przyczyn i skutków. Mędrcowi wystarcza, gdy przenikliwość myśli połączy z wierną obserwacją zmysłów i dociecze tajemnicę księżyca, rządzącego równomiernym przypływem i opadem fal morza, gdy przewiduje, że gwiazdy wracać muszą niezłomnemi szlakami i że napozór błędne planety co pewien czas wracają na wyznaczone im miejsca. To jest wiara mędrców...
— A ich moralność?...
— Jest w tem, że utrzymują ład śród ludzi, dając mu tyle mądrości, ile znieść może. Nie dla gminu są zawiłe rachunki, tajemnice nieba i ziemi. Rozwijamy go powolnie, ochraniając przez ład wzrost cywilizacji powszechnej i spokój dla badacza natury. Ale, wiadomościami naszemi niosąc pożytek masom, posiadamy prawo wyłączać siebie w użyciu, stanowiąc dla siebie prawo specjalne.
— Jakto?! Nie szkodzimy-ż tem życiu?
— Nie! wiemy aż nadto dobrze, że czyny indywidualne nic nie stanowią na wielkiej szali dobrego i złego, na której ważą się losy mas. Za mądrość, która kieruje światem ludzkim, wybrańcy żądać mogą dla siebie pobłażania. Nasza mądrość jest wieczną, ale życie jest krótkiem. Oddani badaniom tajemnic przyrody, trudowi nauk czarnoksięskich, śledzeniu praw, rządzących ciałami niebieskiemi, i rządowi dusz dla pomyślności prostaczków — mamy prawo do pięknego odpoczynku, do sycenia się wszystkiemi rozkoszami, których czara jest tak krucha, a kwiat tak prędko więdnie. Nauczę cię tajników natury i obowiązków względem ludzkości, drogi mój uczniu, a zarazem nauczę cię rozkoszy, nieznanych gminowi. Po każdym dniu, spędzonym dla dobra ludzkości, nastąpi noc, którą poświęcisz sobie...
Gdy Arbaces przestał mówić, nagle rozległa się ze wszystkich stron najsłodsza muzyka, jaką stworzyła kiedykolwiek Lidja, a wykształciła Jonja. Potok melodji niby śpiew niewidzialnych duchów nad gajami Paphosu — odurzył zmysły młodzieńca i wszelkie zarzuty przeciw sofizmatom mistrza skonały na jego ustach. Naraz rozdarła się zasłona i młody kapłan ujrzał obraz, który zaledwie wymarzyćby mogła wyobraźnia najwymyślniejszego sybaryty. Jego oczom ukazała się rozległa sala, zalana niezliczonemi światłami. Zapachniały kadzidła, jaśminy, mirra, fiołki, najrzadsze aromaty. W rogach sali wytrysły fontanny, a snopy kryształowej wody rozsypywały się w tęczach światła w djamenty, szafiry, topazy, rubiny.
Z pod posadzki podniósł się zwolna stół, zastawiony potrawami, które wynalazł najsubtelniejszy zbytek czasu, prześcigającego smak Lukullusa. Otaczały go łoża, kryte niebieską, haftowaną złotem, materją. Ze sklepienia padał kroplami deszcz wonności, a niewidzialna muzyka grała nieustannie. Potem rozstąpiły się białe draperje i przed oczyma młodzieńca wykwitły gromady pięknych dziewoi, takich, jakie Adonis widział, spoczywając na łonie Wenery. Te trzymały czary, tamte — przepaski z róż, otoczyły Apaecidesa, ukwieciły jego skronie, poniosły ku zastawionej uczcie. Oczarowany, sądzący, że jest pod ułudą snu, doznając bicia pulsów, rozognienia, którego zmysły jego nie doświadczyły nigdy do tej chwili — wsłuchiwał się w kuszące tony anakreontyku, śpiewanego przez chór kobiet:

Sączmy z rozkoszy kielicha
Szczęśliwość życia tajemną!
Nie powie światu noc cicha,
Żeś spędzi! ją, luby, ze mną..
Hej! nalejmy kielichy...
Niech wre w nich boski sok!..

Gdy śpiew się skończył, trzy młode dziewczyny, piękniejsze od Gracyj, zatańczyły tan joński, ten sam, którego pono Cytera wyuczyła Nimfy na weselu syna swego Erosa z Psyche. Odurzony Apaecides wychylił upajającą czarę — krew zawrzała mu w żyłach — i skłonił głowę na łono Nimfy. Jak przez mgłę dostrzegał naprzeciw siebie zachęcającą go do rozkoszy uśmiechem twarz Arbacesa — w tej chwili jakże odmiennie wyglądającego! — okryty był już nie zwykłą ciemną szatą, lecz suknią, jaśniejącą złotem i drogocennemi kamieniami. W wieńcu białych róż, uśmiechnięty chytrze, zdawał się Ulissesem, obdarzonym powtórną młodością. Wskazał Apaecidesowi niszę, w której ten, idąc za wskazaniem jego palca, dostrzegł przerażonemi oczyma pomiędzy posągami Bachusa i Idalji... szkielet.
— Nie przerażaj się! — rzekł Egipcjanin. Ten nasz grzeczny gość przypomina nam bezustannie o krótkości życia i mądrze poucza zpoza grobu: korzystajcie z życia!
A teraz rozległ się żywym tyimem, śpiewany chórem, cudowny hymn Bachiczny z powracającym refrenem:
Jeżeli umrzeć koniecznie trzeba, Umrzyjmy... lecz z rozkoszy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.