Przejdź do zawartości

Ostatni Mohikan/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁVI.
„Dzielny jeleń, za którym każdy pragnie gonić,

Niech ma czas uciekać, niech się stara bronić
I daleko uchodzi, gdy trąba myśliwa,
Zgraję psów i rumaków do pościgu wzywa;
Ale jeśli lis podły łowów naszych celem,
Nie przebierajmy śrzodków z tym — nieprzyjacielem:
Czy poległ on od strzału, czy sidła nie minął.

Nic to nas nie obchodzi, byle tylko zginął.“
Walter Skot..

Bardzo rzadko się zdarza żeby stanowiska Indyan podobnie jak obozy ludzi białych, były strzeżone przez pikiety zbrojne. Dzicy zdolni wcześnie przewidzieć zbliżające się niebezpieczeństwo, tém śmielej polegają na doskonałej umiejętności pojmowania przestróg jakie im las przynosi, ze rozległe pustynie i trudne przejścia zasłaniają ich od napadów. Jeżeli więc szczęśliwy traf jaki, pomoże nieprzyjacielowi ujść baczności czatów krążących w pewném oddaleniu od mieszkań, nigdy już prawie nieznajdzie on blizko nich straży, któraby dała hasło trwogi. Prócz tego, pokolenia sprzymierzone z Francuzami, znając jak ciężki cios świeżo zadano nieprzyjaciołom, mniej jeszcze miały powodu lękać się narodów trzymających się strony angielskiej.
Dla tego tez Hejward i Dawid weszli pośrzód dzieci grą swoją zajętych, wprzód nimby ktokolwiek oznajmił o ich przybyciu. Lecz skoro tylko postrzeżeni zostali, cała zgraja Huroniąt jakby zmównie wydała tłumny a razem harmonijny okrzyk, i jakby przez moc czarnoxięzką znikła im z oczu, ponieważ kolor powiędłych chwastów w których się ukryły przy słabém świetle zmroku zupełnie zgadzał się z kolorem ich ciała. Kiedy jednak Dunkan ochłonąwszy z pierwszego zadziwienia, rzucił wzrok w koło siebie, wszędzie gdziekolwiek spojrzał, spotykał między trawą czarne i bystre oczy ciągle utkwione w niego.
Ta ciekawość dzieci zdała się majorowi wróżbą nie nader pomyślną i chętnieby w tej chwili wziął się do odwrotu; lecz wahać się nawet było już za późno. Nagły wrzask dzieci wywołał z mieszkań kilkunastu wojowników: zebrali się oni u drzwi najbliższej budy i poważnie czekali na niespodziewanych przychodniów.
Dawid obeznany już nieco z tém wszystkiém, poprzedzał Hejwarda krokiem tak pewnym, iż chyba nie lada jaka zawada zbiłaby go z drogi, trzymał się linii prostej i z miną najspokojniejszą wszedł do budy. Było to główne i największe mieszkanie w całej tej wsi niby, chociaż ani z lepszych materyałów, ani staranniej zbudowane od innych. Tu odbywały się narady i publiczne zgromadzenia Huronów podczas krótkiego ich popasu na granicy prowincyi angielskiej.
Nie łatwo było Dunkanowi zachować powierzchowność obojętną, kiedy przechodził mimo ogromnych i pleczystych Indyan zgromadzonych u drzwi; wspomniawszy jednak, iż życie jego zależało od przytomności umysłu, starał się zdobyć na odwagę i krok w krok szedł za swoim towarzyszem. Krew zamarła w nim na chwilę gdy się prawie ocierał koło tak drapieżnych i nieubłaganych nieprzyjaciół, lecz przemógł siebie i nieokazawszy najmniejszego znaku trwogi, udał się w głąb chaty, gdzie naśladując Dawida wziął z kupy wonnych gałęzi jednę wiązkę i usiadł na niej w milczeniu.
Tuz za przychodniem, Indyanie będący na podworzu weszli do chaty i otoczywszy go czekali cierpliwie, póki godność cudzoziemca pozwoli mu przemówić. Inni z niejakąś ociężałością leniwą stali oparci o kłody drzewa, które służyły za podpory tej prawie chwiejącej się budowie. Trzech lub czterech najstarszych i najznamienitszych wojowników, podług ich zwyczaju, usiadło nieco na przedzie całego grona.
Jdna tylko pochodnia oświecała tę izbę, a jej blask czerwonawy kolejno odbijał się na twarzach zgromadzonych Indyan, wedle tego jak ciąg powietrza w tę lub ową stronę płomień jej naginał. Dunkan w tymże kierunku wodząc oczyma, chciał wyczytać jakiego przyjęcia mógł się spodziewać; lecz przenikliwość jego nie zdolna była mierzyć się z chytrością dzikich, wpośrzód których się znajdował.
Wodzowie siedzący przed nim, zaledwo rzucili wzrok na niego i spuściwszy oczy ku ziemi przybrali postawy, które równie mogły wyrażać poszanowanie jak nieufność. Dalsi, ukryci w cieniu mniej mieli się na baczności i Hejward nieraz przejął ich ciekawe i badawcze spojrzenia; jakoż najmniejszy ruch jego postaci, najmniejszy rys lub wyraz jego twarzy, nie uszedł ich uwagi i był powodem do jakiegokolwiek wniosku.
Nakoniec jeden Indyanin, którego włos zaczynał już siwieć, lecz jędrne członki, trzymanie się proste i krok pewny, okazywały że miał siły mezkiego wieku, wyszedł z kąta, gdzie zostawał zapewne dla tego, żeby sam niewidziany lepiej mógł przypatrywać się gościowi, zbliżył się do Hejwarda i przemówił językiem Wyandotów czyli Huronów. Przemowa ta była więc niezrozumiałą dla majora, chociaż ze stów mówiącego mógł poznać, że mu oświadczano raczej grzeczność niżeli nieprzyjaźń. Pokazał przeto na migach iż nierozumiał tego języka.
— Czy nikt z moich braci nie mówi po francuzku albo po angielsku? — zapytał potém po francuzku i oglądając się na wszystkich co bliżej niego siedzieli, w nadziei iż którykolwiek mu odpowie.
Wielu zwróciło się do niego jak gdyby mieli słuchać z większą uwagą; lecz żaden nieodpowiedział.
— Niechciałbym wierzyć, — znowu odezwał się Hejward także po francuzku i głosem powolnym aby go łatwiej zrozumiano; — żeby w tak walecznym i mądrym narodzie nie było nikogo coby umiał język, którym wielki monarcha do swoich dzieci przemawia. Ścisnęłoby się mu serce, gdyby pomyślał, że jego wojownicy czerwoni tak mało go poważają.
Długa nastąpiła cichość: niezachwiana powaga na wszystkich panowała twarzach, i ani jedno poruszenie ręki, ani jedno mgnienie oka nie dało poznać jaki skutek na umysłach słuchaczów sprawiły te słowa. Dunkan wiedząc że umieć milczeć było cnotą u dzikich, postanowił dać z siebie dobry przykład i użył tej przerwy na uporządkowanie swych myśli.
Po niejakim czasie tenże sam wojownik co pierwej przemówił do niego, zapytał go tonem suchym i zepsutą francuzszczyzną kanadyjską:
— Kiedy nasz ojciec wielki monarcha, mówi do swojego ludu, czy używa języka Huronów?
— On do wszystkich jednymże mówi językiem, — odpowiedział Hejward; — nieczyni on żadnej różnicy między swojemi dziećmi, czy ich skóra jest czerwona, biała lub czarna; ale szczególniej poważa swoich walecznych Huronów.
— A co on powie, — zapytał znowu Indyanin, — kiedy mu pokażą włosy, które przed pięcią nocami rosły jeszcze na głowach Dżankesów[1]?
— Dżankesy byli jego nieprzyjaciółmi, — rzecze Hejward z wezdrgnieniem wewnętrznemu — i dlatego powie on: dobrze, moi Huronowie sprawili się walecznie, jak zawsze.
— Nasz ojciec kanadyjski nie tak myśli. Zamiast coby miał patrzać naprzód i nagrodzie Huronów, oziera się w tył. Patrzy na Dżankesów pobitych, a nie patrzy na Huronów. Co to ma znaczyć?
— Taki wielki wódz jak on; więcej ma myśli niż języka. Oziera się w tył, żeby widzieć czy który nieprzyjaciel nie idzie za nim.
— Łódź nieprzyjaciela zabitego, nie popłynie przez Horykan, — odpowiedział Huron z miną ponurą. — Uszy jego są otwarte dla Delawarów, którzy nie są naszymi przyjaciółmi i napełniają je kłamstwem.
— To bydź nie może. Przecież on mnie, jako człowiekowi biegłemu w sztuce leczenia, kazał iść do swoich dzieci Huronów czerwonych z nad jezior wielkich, i pytać, czy który z nich nie jest chory.
Znowu nastąpiło milczenie równie długie i głębokie jak pierwej, skoro Dunkan oświadczył kim był, albo raczej za kogo chciał uchodzić. Lecz razem wszystkich oczy zwróciły się na niego z natężeniem i przenikliwością, jak gdyby chciano zbadać czy prawdę mówił. Mocno zatrwożony major czekał wypadku tego badania, kiedy ten sam Huron znowu się odezwał.
— Alboż uczeni kanadyjscy malują sobie ciało? — zapytał ozięble; — my słyszeliśmy że oni chlubią się ze swoich twarzy bladych.
— Kiedy wódz indyjski przychodzi do swoich ojców białych, — odpowiedział Hejward; — podają mu koszulę, a on zrzuca skórę bawolą: moi bracia Indyanie przyozdobili mię tym malowidłem i noszę je przez miłość ku nim.
Szmer przyjazny dał poznać ze ten komplement powiedziany Indyanóm dobrze był przyjęty. Wódz na znak zadowolenia wyciągnął rękę; wielu jego towrzyszów uczyniło toż samo, i wszyscy tłumnym wykrzyknieniem dali niby oklask mówiącemu.
Dunkan sądząc się już uwolnionym od tak kłopotliwego śledztwa, zaczął oddychać swobodniej, a mając w gotowości na wsparcie niewinnego oszukaństwa, prostą i podobną do prawdy anekdotę, powziął nadzieję dopięcia zamiaru.
Drugi wojownik powstał dopiero i po chwili milczenia jakby dla namysłu co wypadało odpowiedzieć cudzoziemcowi, dał znak że ma mówić. Lecz zaledwo otworzył usta, głuchy i ponury warchoł rozległ się po lesie, a w tejże prawie chwili zatłumił go wrzask ostry i przeraźliwy kończący się długim spadkiem głosu podobnym do żałosnego wycia wilków.
Dziki ten krzyk widocznie ściągnął całą uwagę Indyan, a Dunkana tak mocno przeraził, że chociaż nie wiedział ani przyczyny ani znaczenia jego, szybko zerwał się z miejsca. Wszyscy wojownicy natychmiast wybiegli z chaty i napełnili powietrze silném wołaniem, które prawie zagłuszało hałas co kilka chwil powtarzający się w lesie.
Hejward nie mogąc oprzeć się ciekawości, wyskoczył także z budy i postrzegł koło siebie bezładną tłuszczę złożoną z tego wszystkiego, co tylko żyło w obozie. Mężczyzni, kobiety, starcy, dzieci, niedołężni, słabi, słowem całe pokolenie zbiegło się tutaj. Jedni wykrzykiwali z tryumfem, drudzy klaszcząc w dłonie okazywali radość mającą w sobie coś srogiego, wszyscy nakoniec wyrażali dzikie zadowolenie, z jakiegoś wypadku niespodziewanego. Odurzony zrazu tej wrzawą, nie mógł nic pojmować, lecz wkrótce nowe zjawisko objaśniło mu całą tajemnicę.
Przy ostatku wieczornego światła można jeszcze było widzieć miedzy drzewami na drugim końcu przestworu ścieszkę wiodącą w głąb lasu. Długi szereg wojowników ukazał się na niej i zbliżał się ku mieszkaniom, Piérwszy z nich, jak później dało się postrzedz, niósł tyczynę obwieszaną włosami z głów wielu. Okropne wycia, które biali słusznie nazwali okrzykiem śmierci, powtarzały się tyle razy, ilu nieprzyjaciołom wydarto życie. Dunkan znając ten zwyczaj Indyan, łatwo się domyślił, że przyczyną nagłego zamieszania, był powrót wojowników z wyprawy. Uspokoił się zatém i owszem rad był z tej okoliczności czyniącej mu nadzieję, że Huronowie mniej będą zważali na niego.
Nowo przybyli wojownicy zatrzymali się a kilkaset kroków od mieszkań, i krzyki ich wyrażające już jęk poległych, już radość zwycięzców, ucichły nagle. Jeden z nich wystąpił nieco naprzód i wyliczywszy imiona tych, którzy już ani jego wołania, ani wściekłego wycia słyszeć nie mogli, ogłosił świeżo odniesione zwycięstwo. Niepodobna wystawić, z jakim zapałem dzikiej radości i uniesieniem szaleństwa nowina ta przyjęta została.
Cały oboz w mgnieniu oka napełnił się zgiełkiem i wrzawa. Wojownicy dobyli nożów i wznosząc je nad głowy szykowali się we dwa rzędy rozciągnione od stanowiska zwyciężców, aż do budy publicznych zgromadzeń. Kobiety chwytając maczugi siekiery, broń rozmaita, wszystko nareszcie co się im nawinęło pod rękę, śpieszyły uczestniczyć w okrótném igrzysku, które miało się odbywać, Małe chłopcy nawet, gwałtem odrywały od pasów ojcowskich tomahawki i dźwigając je z trudnością, wciskały się między wojowników, żeby naśladować dzikich swych rodziców.
Stare niewiasty szybko roznosiły ogień od stosów do stosów chrustu przygotowanych na rozmaitych miejscach. Wkrótce rozniecony płomień zatłumił resztę dziennego światła: widowisko stało się wyraźniejsze i bardziej obmierzłe. Rażący obraz tego miejsca miał za ramy czarne ściany paszczy sosnowej, a za tło, oddaloną zgraję wojowników nowo przybyłych. Na kilka kroków przed nimi stało dwóch ludzi, którzy jak się zdawało, przeznaczeni byli do odegrania głównej roli w okrótném igrzysku wnet rozpocząć się mającém. Słabe światło i znaczna odległość, niepozwalały Hejwardowri wyraźnie widzieć ich twarzy, lecz z samej powierzchowności można było poznać, że każdy z nich zupełnie innych doświadczał uczuć. Jeden miał postać prostą i odważną, jak gdyby gotów był po bohatersku znieść przeznaczenie losu; drugi niby wstydem zdjęty lub otrętwiały z przestrachu, trzymał głowę zwieszoną na piersi.
Dunkan miał duszę tak wzniosłą, zenie mógł bez uwielbienia i litości poglądać na pierwszego, a chociaż ostrożność nie radziła mu okazywać najmniejszego znaku tych uczuć, mimowolnie zwracał na niego oczy, śledził każde jego poruszenie, i widząc równie silną jak wysmukłą budowę młodzieńca, starał się wmówić w siebie, że jeżeli tylko człowiek wspierany dzielną odwagą, może ujść niebezpieczeństw tak wielkich, to pewno nieszczęśliwy więzień którego, jak się domyślał, miano zmusić do biegu pomiędzy dwa rzędy zapaleńców uzbrojonych na jego życie, obronną ręką wyjdzie z tego przegonu.
Nieznacznie zbliżył się bardziej do Huronów i z niespokojności o los młodego jeńca ledwo mógł oddychać.
W tém jeden głos tylko dał hasło okrótnych wyścigów: głębokie milczenie panowało przed nim, a po nim podniosły się tak piekielne wycia jakich jeszcze Hejward nigdy niesłyszał. Jeden z nieszczęśliwych męczenników stał bez ruchu: drugi natychmiast perlem daniela rzucił się między szeregi nieprzyjaciół; lecz wbrew oczekiwaniu, nie biegać dalej niebezpieczna droga, wprzód nim zdołano pierwszy cios mu zadać, skoczył w bok po nad głowy dwojga dzieci i w mgnieniu oka daleko był od Huronów. Przeklęstwa rozległy się w powietrzu, szyki zostały pomięszane i wszyscy rozsypali się w pogoń.
Płomię roznieconych stosów świeciło posępno czerwonawym blaskiem. Dzicy jedni ledwo widzialni w oddaleniu, podobni byli do mar lecących w powietrzu z gwałtownymi ruchami wściekłości, drudzy przebiegając bliżej ognia, mieli na ciemnych swych twarzach wyraz okrocieństwa najdobitniej wyryty.
Łatwo sic domyślić, że wśrzód takiej zgrai nieprzyjaciół rozjuszonych, zbieg nie miał czasu do wytchnienia. Raz tylko spodziewał się już wbiedz do lasu, lecz znalazłszy tu na straży ten sam oddział, co go wziął w niewolą, musiał wrócić znowu do śrzodka przestworu. Szybko więc jak daniel kiedy myśliwca przed sobą zoczy, rzucił się nazad, jednym skokiem przesadził stos zapalonego chrustu, pędem strzały przeleciał gromadę kobiét i wnet ukazał się na drugim brzegu lasu; ale i tu trafił na zasadzę. Udał się zatém w inną stronę, gdzie bardziej było ciemno i Dunkan nie widząc go chwil kilka, zaczął już mniemać, że mężny i zręczny młodzieniec poległ nareszcie pod ciosami barbarzyńców.
Długi czas widać tylko było zmieszany tłum ludzi nieładem bieżących tu i ówdzie; lecz maczugi noże i tomahawki podniesione w górę, przekonały majora, że jeszcze raz ostateczny nie został zadany. Wrzask kobiét i wycia wojowników powiększały okropność tego widowiska. Kilkakroć Dunkan postrzegał w ciemności lekką postać ludzką przeskakującą zawady jakie się jej nadarzyły w biegu, i zawsze nabierał nowej nadziei, że dziwna szybkość i niewyczerpane siły młodego więźnia, długo jeszcze trwać mogą.
Wtém nagle cała tłuszcza cofając się nazad, zbliżyła się do miejsca gdzie major zostawał ciągle. Kilku dzikich gwałtownie torując sobie drogę między tłumem, wywróciło wiele kobiet i dzieci, a wśrzód tego zamięszania znowu ukazał mu się jeniec ścigany. Ale siły ludzkie nie mogły dłużej znieść takiego wytężenia, i widać już było ze nieszczęśliwy sam to czuć zaczynał. Pobudzony rospaczą rzucił się na kilkunastu wojowników i zmieszawszy ich zuchwałą swą odwagą, ostatni raz próbował uciec do lasu, a jak gdyby wiedział iż nie miał czego lękać się majora, pominął go tak blizko że aż się dotknął jego odzienia.
Dziki olbrzymiego wzrostu pędził tuż za nim i podniesionym tomahawkiem miał już mu zadać cios śmiertelny, kiedy Dunkan postrzegłszy niebezpieczeństwo tak blizkie, niby przypadkiem podstawił mu nogę i Huron padł na ziemię prawie pod same pięty, uciekającego młodzieńca. Więzień korzystając z tego zdarzenia, rzucił tylko wzrok bystry na Dunkana i podwoiwszy szybkość, zniknął jak napowietrzny płomień. Hejward oglądał się na wszystkie strony i nigdzie nie mogąc go ujrzeć, zaczynał już pochlebiać sobie że pomógł mu ujść do lasu, lecz wnet postrzegł go spokojnie stojącego przy słupie malowanym w różne kolory u drzwi największej chały.
Lękając się żeby pomoc którą tak w porę dał zbiegowi nie została odkrytą i zgubną dla niego samego, skoro tylko dziki upadł, przeszedł na inne miejsce i wmięszał się miedzy tłuszczę skupiającą się koło mieszkań tak niechętnie, jak pospólstwo odchodzi do domów, kiedy zgromadziwszy się na widowisko tracenia zbrodniarza, dowie się że ten ułaskawienie otrzymał.
Jakieś niepojęte, mocniejsze od ciekawości uczucie, pociągało Hejwarda ku więźniowi; lecz żeby zbliżyć się do niego, trzeba było przemocy prawie torować sobie drogę wśrzód ścieśnionej zgrai, czego mu w obecnem położeniu roztropność czynić nie radziła. Po kilku chwilach jednak ujrzał go niedaleko od siebie. Młodzieniec zmordowany biegiem trzymał jedną ręką słup zabezpieczający go od napaści, a chociaż oddychał ciężko, przez dumę jednak starał się ukryć wszelki znak cierpienia. Zwyczaj uświęcony od niepamiętnych czasów, czynił natenczas jego osobę nietykalną, dopóki rada narodowa nie rozstrzygnie jego losu, ale łatwo można było przewidzieć wyrok tej rady, miarkując po wyraźném usposobieniu tych co go otaczali.
Język Huronów nie miał żadnego wyrazu wzgardy, żadnego przezwiska krzywdzącego, żadnej obelgi, którychby kobiéty nie użyły na młodego cudzoziemca, skoro się ten uchronił od ich wściekłości. Wyrzucały mu nawet, że tak dzielnie usiłował ratować się ucieczką; mówiły z gorzkiém urąganiem, ze nogi jego więcej były warte niż ręce, i że mu należało dać skrzydła, ponieważ nie umiał używać ni strzał ni noża. Na wszystkie te uszczypliwe słowa, więzień nic nieodpowiadał, i równie wolny od bojaźni jak gniewu, okazywał tylko wzgardę połączoną z godnością. Złość rozjątrzona spokojnością niezachwianą, wyczerpawszy słownik obelg, wylała się w przeraźliwém wyciu.
Jedna ze starych niewiast które zapalały stosy, roztrącając tłum przecisnęła sic do więźnia i stanęła przed nim. Z pomarszczonej twarzy, z zapadłych oczu i niechlujności ohydliwej, możnaby było wziaść ją za czarownicę. Odrzuciwszy w tył lękką zasłonę pokrywającą, jej piersi, wyciągnęła długą, wywiędłą rękę, i przemówiła do niego po delawarsku, żeby lepiej mógł ją zrozumieć.
— Słuchaj ty Delawarze, — rzekła z uśmiechem szyderczym, — naród twój jest zniewieściały i motyka lepiej przystoi waszym rękom niż strzelba. Skwawy wasze dają życie danielom tylko, i gdyby niedźwiedź, wąż, lub kot dziki, urodził się pomiędzy wami, ucieklibyście wszyscy. Dziewczęta hurońskie zrobią ci spodnicę, a my wydamy cię za mąż.
Dziki śmiech rozlegał się długo po tym dowcipnym ucinku, a między chrapliwym wrzaskiem niewiast starych, dawały się słyszeć i głosy kobiét młodych. Lecz cudzoziemiec równie znosił szyderstwa jak i obelgi: stał ciągle z głową podniesioną do góry i gdyby czasami nie rzucał wzroku pełnego wzgardy i dumy na wojowników w milczeniu stojących za kobiétami, możnaby było mniemać, iż sądził się bydź samotnym.
Rozdrażniona spokojnością więźnia stara megera wzięła się za boki i przyjąwszy postać jaką jej nadała wewnętrzna wściekłość, wylała potok obelg których niepodobna wyrazić na papierze. Ale chociaż długim doświadczeniem wyćwiczona w sztuce urągania się z nieszczęśliwych ofiar, zjednała pod tym względem powszechną sławę u swojego narodu, chociaż z wysilenia i zapału piana wystąpiła jej na usta, niczego jednak dokazać nie mogła: ten którego chciała udręczyć, najmniejszego wzruszenia nie okazał na twarzy.
Złość z powodu tej miny obojętnej zaczęła już dotykać i dalszych widzów. Chłopiec zaledwo wyszły z lat dziecinnych, który pierwszy raz w poczet wojowników policzony został, przybył na pomoc starej czarownicy i chcąc przez próżne pogróżki nieprzyjaciela zatrwożyć, zaczął przed nim tomahawkiem wywijać. Więzień zwrócił twarz ku niemu, spojrzał nań z politowaniem wzgardliwém i znowu przybrał tę samą postać spokojną, w jakiej do tąd zostawał. Lecz gdy podczas tego zdarzenia znalazł zręczność wlepić na chwilę wzrok swój pewny i przenikliwy w oczy Dunkana, ten poznał ze nieszczęśliwym jeńcem był młody Mohikan Unkas.
Uderzony zadziwieniem, które go niemal tchu pozbawiło, zadrżał widząc przyjaciela w tak krytyczném położeniu i spuścił w dół oczy, aby wyraz ich nie przyśpieszył losu więźnia, chociaż widocznie on sam, w tym momencie przynajmniej, nie lękał się o siebie.
W tejże chwili prawie, jeden wojownik po grubiańsku odtrącając na stronę kobiéty i dzieci, wyszedł z pomiędzy ciżby i wziąwszy Unkasa za rękę wprowadził go do wielkiej chaty. Wszyscy wodzowie i znakomitsi wojownicy pokolenia udali się za nimi, a w tém Hejward powodowany niespokojnością, znalazł sposób wciśnienia się razem bez zwrócenia na się uwagi, która mogłaby mu bydź niebezpieczną.
Kilka chwil Huronowie szykowali się podług znaczenia i władzy jaka mieli w swoim narodzie, i zajęli miejsca prawie tym samym porządkiem jak w ten czas, kiedy Hejward piérwszy raz ukazał się przed nimi. Starcy i główni naczelnicy zasiedli na śrzodku, gdzie blask jednej pochodni najmocniej przyświecał; młodzi i mniej dostojni wojownicy stali w koło za nimi. W samym śrzodku izby pod otworem dla ujścia dymu zrobionym, przez który widać było dwie lub trzy gwiazdy świecące natenczas, stał Unkas w postawie pełnej spokojności i dumy. Szlachetny wyraz twarzy młodzieńca nie uszedł wzroku sędziów jego losu; oczy ich nie tracąc bynajmniej swojej dzikości, często zwracały się ku niemu z widoczném uwielbieniem jego męztwa.
Inaczej działo się z drugim więźniem podobnież jak młody Mohikan skazanym na przegon między dwóma rzędami uzbrojonych Indyan. Chociaż zgiełk i zamieszanie wyżej opisane nastręczały mu zręczność do ucieczki, niestarał się z niej korzystać i lubo przez nikogo nie pilnowany, stał bez ruchu nakształt posągu wyrażającego zawstydzenie. Niczyja ręka nie prowadziła go do domu rady; wszedł on sam jakby ciągniony nieodzownym wyrokiem.
Dunkan znalazłszy dopiero sposobność zajrzeć mu w twarz, podniosł oczy z tajemną bojaźnią poznania znowu przyjaciela-, lecz pierwszy rzut oka przekonał go, że nie tylko był to człowiek zupełnie mu obcy, ale co dziwniejsza, ze sposobu jakim miał ciało umalowane, wyglądał na wojownika hurońskiego. Nie mieszając się jednak między swoich współobywateli, usiadł sam jeden w oddalonym kącie z głową zwieszoną na piersi i tak utulony, jak gdyby Usiłował ile możności najmniej zabrać miejsca.
Kiedy już wszyscy uszykowali się zwyczajnym sobie porządkiem, głęboka cichość nastąpiła w zgromadzeniu i wódz osiwiały przemówił do Unkasa w języku delawarskim:
— Chociaż naród twój, Delawarze, jest narodem niewiast; dowiodłeś jednak żeś godzien nazwiska mężczyzny. Chętnie podałbym ci posiłek; ale ten co je z Huronem, staje się jego przyjacielem. Wypocznij do jutrzejszego słońca, a w tenczas usłyszysz słowa rady.
— Nie jadłem siedm długich dni nocy idąc siadem Huronów, — odpowiedział Unkas; — synowie Lenapów umieją przebywać drogę prawą bez zatrzymywania się dla posiłku.
— Dwaj wojownicy moi udali się w pogoń za twoim towarzyszem, — mówił dalej wódz sędziwy niezważając niby na wzgardliwą odpowiedź Unkasa; — skoro oni powrócą, głos mędrców rady powie ci: Żyj, albo umieraj!
— Czyli więc Huronowie nie mają uszu? — zawołał młody Mohikan. — Delawar od czasu jak został waszym niewolnikiem, dwa razy słyszał huk strzelby dobrze mu znajomy. Dwaj wojownicy wasi nie powrócą nigdy.
Milczenie kilkochwilowe nastąpiło po tej dumnej odpowiedzi wzmiankującej o strzelbie Sokolego Oka. Dunkan zatrwożony tą cichością nagłą, wyciągnął szyje chcąc wyczytać z twarzy Indyan, jakie wrażenie na ich umysłach uczyniły słowa jego przyjaciela; lecz w tym momencie wódz odezwał się znowu i przestał na następném zapytaniu:
— Jeżeli Lenapy są tak dzielni, dla czegoż jeden z najwaleczniejszych ich wojowników jest tutaj?
— Dla tego że gonił uciekającego nikczemnika i wpadł w zasadzkę, — odpowiedział Unkas. — Bobr jest rozumny, a jednak można go złapać.
To mówiąc wskazał palcem na Hurona utulonego w kącie i wymienił go tylko wzgardliwym spojrzeniem. Słowa, postać i wzrok młodego Mohikana, uczyniły mocne wrażenie na słuchaczach. Wszystkich oczy zwróciły się razem ku samotnemu więźniowi, i głuchy szmer rozszerzył się aż do tłumu kobiét i dzieci tak skupionych u drzwi, że na cal wolnego miejsca nie było między niémi.
Tymczasem wodzowie najstarsi objawili jedni drugim twoje zdania przez kilka wyrażeń krótkich, głosem podziemnym i z dobitnemi jestami wyrzeczonych. Głęboka cichość, wiadoma wszystkim obecnym poprzedniczka uroczystego wyroku, nastąpiła znowu. Huronowie stojący za plecami naczelników, wspinali się na palcach żeby zaspokoić swą ciekawość: sam nawet przestępca ochłonąwszy ze wstydu, na chwilę podniosł głowę i usiłował z oczu sędziów wyczytać, jakiego miał spodziewać się losu. Nakoniec stary wóda, o którym mówiliśmy już tyle razy, powstał z miejsca, przeszedł mimo Unkasa, zbliżył się do samotnego Hurona i stanął przed nim poważnie.
W tém stara niewiasta, co pierwej urągała się z Mohikana, wystąpiła na śrzodek izby, wzięła w rękę jedynę pochodnię oświecającą całą chatę i zaczęła dziwaczny taniec, mrucząc pod nosem słowa, podobne do zaklinania duchów. Nikt jej nieprzywoływał, lecz nikt też nie myślał, jej oddalać.
Przystąpiwszy naprzód do Unkasa, postawiła przed nim pochodnię w ten sposób, aby mogła wyraźnie widzieć najmniejsze poruszenie jego twarzy, i odbywała dalej swoje pantominy. Lecz młody Mohikan również wytrzymał tę ostatnią próbę, nie zmieniając dumnej i spokojnej postawy, nie racząc spojrzeć na obmierzłą megerę. Zadowolona niby z tego co postrzegła, z lekkim wyrazem ukontentowania opuściła jego i poszła wygrywać tę samą rolę przed rodakiem swoim.
Obwiniony Huron był w kwiecie wieku; lekka odzież ledwo okrywała piękne kształty wszystkich jego członków, a światło pochodni pozwalało widzieć wyraźnie udatną jego kibić. Lecz Dunkan ze wstrętem odwrócił od niego oczy, gdy postrzegł w nim konwulsyjne drżenie bojaźni. Stara czarownica na widok ten zaczęła pieśń cichą i żałobną. W tém wódz wyciągnął rękę i odpychając ją z lekka, przemówił do więźnia:
— Trzcino Powiewna, — takie bowiem było jego imie, — chociaż Duch Wielki dał tobie powierzchowność miłą oku, lepiejby jednak ci było, gdybyś się był nierodził. Jezyk twój wiele mówi w mieszkaniu, lecz milczy podczas bitwy. Żaden z młodych wojowników moich nie tnie głębiej od ciebie w słup wojny, żaden tak słabo nie uderza Dżankesów. Nieprzyjaciele nasi znają doskonale kształt twojego grzbietu, ale nigdy nie widzieli jaki kolor twych oczu. Trzykroć wyzywali cię do potyczki, trzykroć wzbraniałeś się im odpowiedzieć..... Nie jesteś godzien twojego narodu..... Nigdy w nim nie wspomną o tobie..... Imie twoje już zapomniane.
Kiedy wódz to mówił, czyniąc przestanek za każdym okresem, Huron przez wzgląd na wiek i dostojność starca, zwolna głowę podnosił. Wstyd, bojaźń, przestrach, duma, kolejno malowały się na jego twarzy i walczyły o pierwszeństwo. Wreście ostatnie z tych uczuć wzięło górę: oczy jego nagle nowym ożywione blaskiem śmiało zwróciły się na wojownika, u którego choć w ostatniej chwili chciał zjednać dobre mniemanie. Powstał szybko i rozkrywając piersi patrzał bez drżenia na nóż błyszczący w ręku nieubłaganego wodza. Można było nawet dostrzedz uśmiech na jego twarzy, kiedy zabójcze ostrze powoli wchodziło mu w piersi, jak gdyby rad był że mniej okrótną śmiercią przyszło mu zginać, niżeli się spodziewał. Nakoniec padł bez czucia prawie pod nogi Unkasa.
Stara niewiasta wydała wycie płaczliwe, i zgasiła pochodnię rzucając na ziemię. Ciemność nagle ogarnęła całą chatę, wszyscy pędem z niej wybiegli jak zaklęte duchy i Dunkan mniemał, że został sam jeden obok drgającej jeszcze ofiary indyjskiego sądu.





  1. Anglików.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.