Ostatni Mohikan/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Nazwij mię sobie, jak ci podobać się będzie,

Zabójcą, czy mordercą; miej tylko na względzie,
Że nie dla własnej zemsty szukam tu ofiary,

Lecz słucham praw honoru. —“
Szekspir.

Barbarzyńskie i krwawe widowisko, ledwo w słabych rysach przy końcu tomu poprzedzającego wystawione, nosi w rocznikach osad aż nadto zasłużony tytuł rzezi William Henryka. Nieco dawniej już, wypadek podobny skaził imie jenerała francuzkiego; chwalebna śmierć jego nie zdołała zatrzeć tej plamy, czas ją tylko przykrył zapomnieniem. Chociaz Montkalm poniósł zgon bohaterski na równinach Abrahama; trwa jednak zdanie, że mu brakowało tej mocy ducha, bez której nie masz wielkości prawdziwéj. Możnaby tu okazać, że szlachetność, ukształcenie i waleczność rycerska, nie są głównemi przymiotami w człowieku piastującym wielką polityczną władzę. Ale historya podobnie jak miłość, lubi wieńczyć bohaterów swoich blaskiem urojonym: potomność będzie zapewne uważała Ludwika de Sę-Weran za mężnego obrońcę kraju, a zapomni o jego nieczułości okrótnéj nad brzegami Oswego i Horykanu. Z żalem, że ten przedmiot przechodzi nasze przywileje, wróciemy do granic jakich trzymać się powinniśmy.
Ku schyłkowi trzeciego dnia od podania się twierdzy, musi jeszcze raz czytelnik towarzyszyć nam w okolice świętego jeziora. Opuściliśmy te miejsca pełne okropności i wrzawy; teraz milczenie w nich panujące, prawdziwie możnaby zwać mnożeniem śmierci. Zwycięzcy odeszli zburzywszy nawet szańce własnego obozu. Kilka tylko szałasów żołnierskich ukazywało jego stanowisko; wnętrze twierdzy oddano na pastwę płomieniom, wały wysadzono na powietrze; armaty jedne uwieziono, drugie zagwżdżono łub wyłamano ż lawet. Słowem, nieład i zniszczeli i przedstawiały się wszędy; oko nic postrzegać nie mogło, prócz zwalisk dymiących się jeszcze i nieco dalej wielu set niepogrzebionych trupów, między którymi było już kilka napoczętych od zwierząt i ptaków drapieżnych.
Sama nawet pora roku, zdawała się równie zmienioną zupełnie. Grube obłoki przejmowały ciepło i światło słoneczne i mgły, co niegdyś wznosząc się nad góry ulatywały ku północy, teraz całą wściekłością uraganu odparte na południe, rozwlekły całun posępny i przyniosły prawie listopadowe zimno. Nie widać już było na Horykanie mnóstwa żeglujących łódek; fale tylko biły gwałtownie o brzeg południowy, jak gdyby chciały piaskom wyrzucić brudne swe piany. Przezroczystość wody atoli, mogła bydź jeszcze godna podziwienia, chociaż nieodbijało się w niej nic więcej, prócz szarej chmury pokrywającej całe niebo. Z cichém i mglistém powietrzem znikł ten wdzięk szczególny, co przed kilku dniami łagodził widok nieuprawnych i dzikich okolic, a wiatr północny szumnie dmący wzdłuż plosy jeziora, nie przynosił ni dla oka, ni dla wyobraźni żadnego przedmiotu zdolnego zająć je na chwilę.
Wichry wysmaliły trawę, jak gdyby płomień przebiegł równinę. Tylko gdzie nie gdzie wznosiła się kępa zielona, zapowiadając niby przyszłą żyzność ziemi, świeżo napojonej krwią ludzką. Całe to ustronie tak wdzięczne pod pięknem, niebem i w przyjemnej perze, teraz wystawiało niejakoś alegoryczny obraz życia, na którym rażących kolorów żaden cień nie łagodził.
Lecz ten akwilon burzliwy, co ledwo pozwalał dostrzegać resztki zieloności uszłe z pod jego zamieci, nie przeszkadzał bynajmniéj widzieć prawie w około równiny, ogromnych mas skał nagich; a oko próżnoby szukało milszego widoku na niebie, gdzie zamiast świetnego błękitu, pędem leciały mgły ciemne.
Wiatr jednak dął nierównie: raz puszczał się po za ziemi z przytłumionym jękiem, jakby przemawiając cóś do zimnego ucha śmierci i drugi raz z hukiem wynosił się w powietrzne krainy, wpadał na drzewa, kruszył gałęzie i zerwane liście sypał przed sobą. W całej pustyni nie widać było żywego stworzenia prócz stada kruków, które długi czas walcząc przeciw gwałtowności burzy, przepłynęły nakoniec zielonawy ocean lasów i spuściły się na pole rzezi, szukać obmierzłej pastwy.
Jedném słowem, wszystko stawiło widok zniszczenia. Możnaby było powiedzieć, ze śmierć zakreśliła tu okręg fatalny i uderzała każdego kto śmiał go przestąpić. Po trzech dniach wszakże ustał ten zakaz i pierwszy raz od czasu, kiedy i ci którzy dopełnili, i ci którzy pozwolili dopełnić krwawy czyn morderstwa, oddalili się z tego miejsca, kilku ludzi żyjących przedsięwzięło zbliżyć się do straszliwego widowiska.
Pod wieczór wspomnionego dnia, godziną przed zachodem słońca, pięciu mężczyzn wyszedłszy z manowca wiodącego nad Hudson, zaczęło postępować ku zwaliskom twierdzy. Kroki ich zrazu były powolne i ostrożne, jak gdyby czuli wstręt zbliżyć się do śladów rzezi skończonej, lub lękali się ujrzeć widoku nowej. Hoży i lekki młodzieniec z bystry czujnością dzikiego krajowca przodkując innym, wstępował na każde wzgórze skąd mógł przeglądać okolice i znakami wskazywał towarzyszom, podług swego mniemania najprzyzwoitszą drogę. Ci jednak nie mniéj przeto mieli się na baczności. Jeden z nich, Indyanin także, szedł nieco dalej bokiem i wzrok nawykły poznawać najmniejszy ślad niebezpieczeństwa, bezprzestanku wodził po za brzegu paszczy. Trzej inni, byli biali, w odzieży takiego gatunku i koloru, jakie najlepiej odpowiadały ich śmiałemu przedsięwzięciu posuwania się za liczném i nieprzyjaźném wojskiem.
Okropne widoki co krok przedstawujące się wędrowcom, sprawiały na każdym z nich odmienne wrażenie. Ten co szedł naprzód, był jeszcze tak młody, że ilekroć w lekkim biegu przez równinę spotykał pokaleczone ofiary, nie mógł oprzeć się sile przyrodzonego uczucia, i lękając się wydać mimowolnego wzruszenia, rzucał na nie wzrok ukradkiem. Lecz starszy Indyanin niedostępny tej słabości, krokiem śmiałym i pewnym przechodził między gromadami trupów, z twarzą tak spokojną, iż łatwo dawało się widzieć, że ma nie nowina była patrzeć na podobne obrazy.
Uczucia białych także, aczkolwiek wszystkich trzech równie bolesne, w różnych piętnowały się cechach. Piérwszy z nich, chociaż jego postawa marsowa, włos wiekiem zbielony i marszczki na wyniosłem czole, świadczyły że był oswojony od dawna z okropnemi następstwami wojny; nie wstydził się jęczeć głośno, skoro jaki ślad nadzwyczajnego okrócieństwa uderzył go w oczy. Młody jego towarzysz wzdrygał się przejęty zgrozą, lecz żeby tém mocniej nie rozdrażniać czułości w starcu, usiłował uśmierzać siebie. Trzeci tylko, jakby straż tylna idący za nimi, swobodnie i bez wszelkiego względu oddawał się swoim wzrucszeniom. Żaden rys nie zmienił się na jego twarzy, suchym okiem poglądał on na widok najbardziej oburzający, lecz przez złorzeczenia i przeklectwa wynurzał swój zapęd gniewu.
W liczbie tych pięciu przechodniów, czytelnik poznał już, zapewne dwóch Mohikanów, ich białego przyjaciela Strzelca, półkownika Munra i majora Hejwarda. Nieszczęśliwy ojciec z młodzieńcem tak mocno przywiązanym do całej jego rodziny i z trzema ludźmi, którzy tak wielkie dali dowody wierności i odwagi w zdarzeniach wyżej opisanych przez nas, szedł szukać swych córek.
Unkas przebiegłszy prawie połowę drogi od lasu do zwalisk William Henryka, wydał krzyk głośny i wnet towarzysze pośpieszyli do niego na miejsce, gdzie cuchnące już ciała pomordowanych kobiet, leżały gromadnie. Jakkolwiek przykra była to czynność, Munro i Dunkan mieli odwagę przejrzeć te wszystkie mniej więcej pokaleczone trupy, żeby się zapewnić, czy nie było między niemi Kory i Aliny. Ojciec i kochanek uczuli nareszcie trochę ulgi, kiedy nie tylko nieznaleźli drogich osób szukanych z taką obawą znalezienia ich tutaj, ale nawet wśrzód resztek odzieży pozostałych od łupieztwa dzikich, niepostrzegli żadnej cząstki ich ubioru.
Nie mniej jednak przeto skazani na męczarnie prawie tak srogiej wątpliwości jak najokrutniejsza pewność, stali jeszcze w milczeniu nad przerażającą gromadą trupów, kiedy strzelec pierwszy raz od wyjścia w drogę, przemówił do swych towarzyszów.
— Nie jedno widziałem ja pole bitwy, — rzecze z twarzą zapaloną gniewem, — nie jeden raz śladem krwi szedłem mil kilkanaście; ale nigdy i nigdzie nie widziałem ręki szatańskiej wypiętnowanej tak wyraźnie jak tutaj! Zemsta jest uczuciem szczególnie Indyanóm właściwém; ale chociaż wszyscy co mię znają, wiedzy że ani kropli krwi indyjskiej nie mam w mych żyłach, muszę jednak powiedzieć teraz w obliczu nieba i Stwórcy panującego i nad tą pustynią, że byleby który z tych łotrów Francuzów, co dopuścili takiej rzezi, ukazał się mnie w mecie, o to ta strzelba niezaniedba spełnić swojej powinności, póki tylko skałka będzie dawać ognia a iskra proch zapalać. Niech sobie noża i tomahawku używają ci, którzy z natury mają zręczność do nich. Cóż mówisz, Szyngaszguku, — dodał po delawarsku, — ci Huronowie czerwoni, czy będą przed swoimi skwawami chełpili się z tego dzieła, podczas wielkich śniegów?
Błyskawica gniewu mignęła na twarzy Mohikana: wyciągnął nóż swój do połowy z pochew, lecz wnet odwróciwszy oczy przybrał znowu taką spokojność, jak gdyby nic go nie obchodziło.
— Montkalmie! Montkalmie! — mówił dalej zawzięty strzelec głosem pełnym mocy; — przyjdzie czas, powiadają księża, kiedy wszystko cośmy uczynili w ciele, odkryje się jednym razem przed oczyma wolnemi już od wszelkiej słabości ludzkiej. Biada temu kto się urodził po to, żeby zdać w ów czas rachunek z tego, co działo się na tej równinie! Ach! Jakem człowiek krwi niezmięszanej, wszak to między trupami jeden czerwony z odartą głową! Zobacz Szyngaszguku, czy nie który z tych co brakną tobie; jeżeli tak, trzeba mu sprawić pogrzeb jako walecznemu wojownikowi. Widzę z twoich oczu Sagamorze, widzę, że którykolwiek Huron odpłaci tobie życiem za życie, wprzód nim zapach krwi zwietrzeje.
Mohikan zbliżył się do skażonego trupa, przewrócił go piersiami do góry i po godle odróżniającym, sześć narodów sprzymierzonych poznawszy, że chociaż walczył pod chorągwiami Anglików, był śmiertelnym nieprzyjacielem jego pokolenia, trącił go nogą i odszedł tak obojętnie jak od psa zdechłego. Strzelec bardzo dobrze zrozumiał co znaczyło to wszystko i znowu oddając się wzruszeniom własnego gniewu, zaczął wyrzekać przeciw jenerałowi francuzkiemu.
— Sama tylko — rzecze — nieskończona mądrość i moc bez granic, ma wolą tak jednym zamachem tylu ludzi zmiatać z powierzchni ziemi; bo sam Bóg tylko wie, kiedy uderzyć, a kiedy zatrzymać rękę. I któż prócz niego potrafi nagrodzić choć jedno stworzenie które pozbawia życia? Co do mnie, mam sobie nawet za szkrupuł ubić drugiego daniela póki pierwszego nie zjem, chyba że się wybieram w daleką drogę albo na długą zasadzkę. Na polu bitwy zaś, w obec nieprzyjaciela, to co innego! Tam każdy szuka śmierci ze strzelbą lub tomahawkiem w ręku, podług tego, jak ma skórę białą lub czerwoną. Unkas, przejdź tędy, niech ten kruk spuści się na Minga. Ja wiem z doświadczenia, ze te ptaki szczególniej lubią mięso Onejdów; i pocóż im przeszkadzać?
— Hug! — zawołał młody Mohikan podnosząc się na palcach i wlepiając oczy w las będący przed nim, a wykrzyknik ten wyprawił kruka dalej pożywienia szukać.
— Cóż tam jest? — zapytał strzelec z cicha i garbiąc się jak pantera, kiedy ma rzucić się na zdobycz. — Czy nie który włóczęga Fracuz przychodzi tu obdzierać trupy, chociaż nie wiele zostawiono dla nich. Dałby to Bóg! spodziewam się źe moja danielówka prościuteńko uderzyłaby teraz.
Unkas nic nieodpowiedział, tylko rączo jak jelonek poskoczył do lasu, ułamał gałązkę cierni i zdiąwszy z niej szmatek zielonej zasłony Kory, w tryumfie wzniosł go nad głowę. Powtórny wykrzyknik młodego Mohikana i ten urywek lekkiej tkaniny, sprowadziły do niego resztę towarzyszów.
— Moja córka! — zawołał Munro głosem, przerywanym; — któż mi ją powróci?
— Unkas będzie starał się o to, — odpowiedział młody Indyanin równie skromnie jak z zapałem.
Obietnica ta i głos jakim wymówiona była, nieuczyniły żadnego wrażenia na nieszczęśliwym ojcu. Nie słysząc prawie słów Unkasa, chwycił cząstkę ubioru. Kory i ściskając ją w drżącem ręku, wodził wzrok błędny po przyległych krzakach, jak gdyby spodziewał się że one wrócą mu córkę, albo lękał się ujrzeć między niemi skrwawionych zwłok jej tylko.
— Nie widać tu trupów, — rzecze Hejward przez bojaźń przytłumionym i jakby podziemnym głosem; — zdaje się ze burza nie szła w tę stronę.
— To rzecz widoczna i jaśniejsza niż niebo teraz, — odezwał się Sokole Oko z niezachwianą swoją krwią zimną; — ale niezawodnie albo ona sama przechodziła, albo ją niesiono tędy; bo pamiętam bardzo dobrze, że na jej twarzy, którąby każdy lubił widzieć odkrytą, była zasłona podobna do tej gazy. Słusznie mówisz, Unkas, — odpowiedział potém młodemu Indyaninowi na kilka słów jego przemówionych po delawarsku, — i ja tak myślę, ona sama musiała iść tędy. Uciekała gdzieś do lasu jak daniel przepłoszony; ależ bo i któżby mając nogi czekał na miejscu żeby go zabito? Teraz szukajmy jej śladów; pewno znajdziemy; przecież musiała stąpać, a mnie się zdaje nie raz, że oczy Indyanina mogą nawet postrzedz znak w powietrzu, kędy koliber przeleciał.
— Niech cię niebo błogosławi zacny człowieku! — zawołał mocno wzruszony ojciec; — niech cię Bóg nagrodzi! Ale dokądże mogły one uciec! gdzie znajdziemy moje córki?
Tym czasem młody Mohikan czynnie już wypełniał zalecenie strzelca, i zaledwo Munro skończył pytanie, na które nie mógł spodziewać się pomyślnej odpowiedzi, nowy okrzyk radości dał się słyszeć niedaleko w lesie. Wszyscy pobiegli na to miejsce i Unkas pokazał im drugi kawałek tejże samej zasłony wiszący na gałęzi brzozy.
— Powoli! powoli! — rzecze Sokole Oko wyciągaiąc długi swój karabin, żeby wstrzymać Hejwarda; — nie potrzeba tak się zapalać: zbyteczny pośpiech łatwo zbije nas z drogi, a jeden krok nierozważny więcej godziny kłopotu przyczynić może. Jesteśmy teraz na tropie; to nic pewniejszego.
— Ależ w którą stronę za niemi iść mamy? — z niecierpliwością zapytał Hejward.
— W którą stronę iść za niem czyli raczej w którą one poszły, — odpowiedział strzelec, — to od wielu okoliczności zależy. Same jedne prędzejby szły krążąc niż prosto, i w takim razie moglibyśmy teraz tylko o mil dziesiątek znajdować się od nich; ale jeżeli poprowadzili je Huronowie albo inni dzicy sprzymierzeńcy Francuzów; tedy pewno już są blizko granic Kanady. I cóż stąd! — dodał postrzegłszy na twarzach półkownika i majora niespokojność i zmartwienie; — oto my trzej, dwaj Mohikanie i ja, mamy jeden koniec ich tropu, i chociażby o tysiąc mil musiemy dójść drugiego. Nietak prędko, Unkas, nie tak prędko! jesteś niecierpliwy jak gdybyś się w osadach urodził. Pamiętaj że lekkie nogi niegłębokie zostawują ślady.
— Hug! — wykrzyknął Szyngaszguk zajęty oglądaniem rozchylonych krzaków, przez które jak gdyby kto torował sobie drogę do lasu, i podniosłszy głowę w górę a rękę wyciągnąwszy ku ziemi, przybrał postać i minę człowieka ukazuiącego gad obrzydliwy.
— Wyraźnie tu stąpiła noga ludzka! — zawołał Dunkan przypatrując się schylony. — Przechodzono brzegiem tej kałuży; nie można wątpić o tem. Aż nadto rzecz pewna, że one są w niewoli.
— Zawsze to lepiej dla nich, niż umrzeć z głodu błądząc po lesie, a my tem pewniejsi jesteśmy, ze niestraciemy ich śladu, — spokojnie odpowiedział Sokole Oko. — Teraz gotów jestem stawić w zakład pięćdziesiąt skór bobrowych przeciw pięciudziesiąt skałek, że Mohikanie i ja, nim miesiąc upłynie znajdziemy łotrowskie wigwamy. Nachyl się, Unkas, i zobacz czy nie zrobisz co z tego mokkasina; bo to widocznie znak mokkasina, a nie trzewika.
Młody Mohikan ukląkł, z największy ostrożnością odgarnął kilka suchych liści będących mu na zawadzie, przypatrywał się śladowi tak pilnie, jak skępiec podejrzanej sztuce złota, i nakoniec powstał z mina pokazującą, że przestawał na wypadku swego badania.
— No cóż! — zapytał strzelec, — co ci tam ten ślad powiedział? Czy dowiedziałeś się czegokolwiek?
— Był tu Lis-Chytry.
— Znowu ten włóczęga przeklęty! Niepozbędziemy się go, jak widzę, aż póki danielówka moja nierozmówi się z nim po przyjacielsku.
Wiadomość ta zdała się Hejwardowi przepowiednią nowych nieszczęść; a chociaż gotów był uznać ją za prawdziwą, okazał powątpiewanie jednak, bo w tem znajdował ulgę.
— Może to jeszcze pomyłka jaka, — rzecze; — mokkasiny tak są podobne jedne do drugich.
— Mokkasiny podobne jedne do drugich! — zawołał Sokole Oko; — jest to właśnie to samo co powiedzieć, że wszyskie nogi są podobne sobie; a przecież każdy wie, że są i długie i krótkie, i szerokie i ważkie; jedni mają kostkę u wielkiego palca bardziej, drudzy mniej wydatną; nie którzy stąpają palcami, a niektórzy piętami do śrzodka. W mokkasinach nie mniej rozmaitości jak w książkach; chociaż ci co czytają książki, niekoniecznie znają się na mokkasinach. Wszystko to jest na to, aby było najlepiej, i aby każdy w tem celował, czem go przyrodzenie obdarzyło. Pozwól mi, Unkas; czy chodzi o książki, czy o mokkasiny, zawsze dwa zdania więcej znaczą niż jedno.
Nachylił się także, obejrzał ślad pilnie i wstał po kilku chwilach.
— Prawdę mówiłeś, Unkas, — rzecze; — jest to ten sam ślad który widywaliśmy tak często, polując na niego niedawno, i jak widzę łajdak nigdy nie zaniedba upić się, kiedy musie okoliczność nadarzy. Z pomiędzy was Indyan, pijacy tylko podnoszą nogę wysoko i stąpają mocno; bo tez człowiek pjany, czy on czerwony czy biały, zawsze pewniejszej potrzebuje podpory. Zupełnie ta sama szerokość i długość. Obacz i ty Sagamorze; wszak nie raz mierzyłeś ślady tego gada, kiedyśmy ścigali go od skały Glenu aż do zrzódła zdrowia.
Dopiero Szyngaszguk ukląkł z kolei, lecz spojrzał tylko i wnet powstając wymówił poważnie chociaż z cudzoziemska, słowo Magua.
— Tak, — rzecze Sokole Oko, — jużto rzecz pewna; panienka z czarnemi włosami i Magua, przechodzili tędy.
— A Alina? — zapytał Hejward z drżeniem.
— Jeszcze nie postrzegliśmy żadnego jej śladu, — odpowiedział strzelec wodząc natężony wzrok po drzewach, krzakach i ziemi. — Ale co ja tam widzę? Unkas, idź podaj mi to, co tam leży pod tym krzakiem cierniowym.
Unkas skoczył i wnet przyniósł znaleziony przedmiot, a strzelec pokazując go towarzyszom z miną wzgardliwą rozśmiał się serdecznie.
— To cacko, dudka naszego śpiewaka! rzecze, — i on więc przechodził tędy; no, będziemyż mieli ślady któremiby i ksiądz tropić potrafił. Unkas, szukaj znaków trzewika tak szerokiego i długiego, w jakimby mogła mieścić się noga zdolna utrzymać sześć stop i dwa cale niedołężnego cielska. Teraz zaczynam mieć nadzieję, ze może ten próżniak weźmie się do czego lepszego, bo już porzucił swoję gwizdałkę.
— Z tem wrszystkiem, dotrzymuje on danego słowa, — rzecze Hejward, — i przynajmniey Kora i Alina mają jeszcze przyjaciela przy sobie.
— Tak jest, — rzecze Sokole Oko spuszczane kolbę długiej swej rusznicy na ziemię, a czoło opierając na końcu lufy, z miną widocznej wzgardy; — mają przyjaciela, który będzie im gwizdał wiele zechcą. Ale czy ubije on dla nich daniela na obiad? Czy po mchu na drzewach pozna kędy iść trzeba? Czy zdejmie Huronowi głowę w ich obronie? Jeżeli z tego wszystkiego nic dokazać nie może, każdy przedrzeźniacz którego zobaczą w lesie, tyle wart co on. No cóż, Unkas, nieznajdujesz nic podobnego do śladu takiej nogi?
— Oto zdaje się że człowiek tu stąpił, — rzecze Hejward z radością chwytając powód do zmienienia nieprzyjemnej dla niego rozmowy; ponieważ bardzo był wdzięczny Dawidowi, że nie opuścił sióstr nieszczęśliwych: — jak sądzisz, czy nie ślad to przyjaciela naszego?
— Ostrożniej pan z témi liśćmi, bo zatrzesz wszystko! — zawołał strzelec. — To! jestto ślad nogi, ale nogi czarnej kosy; i tak mała to stopka na wzrost jej piękny: pięta śpiewaka zakryłaby ją całkiem.
— Gdzie? Pokażcie mnie ślad mojej córki — zawołał Munro śpiesząc przez krzaki i klękając potem żeby mógł przypatrzyć się zblizka. Chociaż krok, co ten znak zostawił był nagły i lekki, dosyć wyraźnie jednak odpiętnowała się podeszwa trzewika. Zaćmiły się oczy starca kiedy nań patrzał, a gdy powstał, Dunkan ujrzał ślad córki skropiony łzami ojca, i w obawie aby boleść wzmagająca się co raz bardziej nie pozbawiła go sił do znoszenia tylu trudów, usiłując rozerwać jego uwagę przemówił do Strzelca:
— Teraz ponieważ mamy już znaki niewątpliwe, nie traćmy daremnie czasu i ruszajmy dalej. W podobnych okolicznościach każda chwila nieszczęśliwym niewolnicom wiekiem wydawać się musi.
— Nie zawsze ten pies dochodzi daniela który najrączéj goni, —.odpowiedział Sokole Oko ciągle przypatrując się odkrytym znakom przechodu. — Wiemy że Huron włóczęga, nasz śpiewak, i czarna kosa przechodzili tędy; ale gdzież się podziała panienka, co ma światłe włosy i błękitne oczy? Chociaż szczuplejsza i mniej odważna od swojej siostry; miło wszakże ją widzieć i przyjemnie jej słuchać. Skąd to pochodzi, że nikt nie mówi o niej? Czy ona nie ma tu przyjaciół?
— Mój Boże, gdzieżby ona nie miała przyjaciół! — zawołał Dunkan z zapałem Lecz po cóż to pytanie? Alboż jej nie szukamy? Co do mnie, póty nie przestanę jej śledzić, póki nie znajdę.
— Jeżeli tak, — rzecze strzelec, — może nam wypadnie rozejść się w różne strony, bo dotąd pewna, że ona nie przechodziła, tędy. Jakkolwiek chód jej lekki, postrzeglibyśmy choć najmniejszy znaczek.
Hejward cofnął się o krok nazad i cały jego zapał ustąpił miéjsca najsmutniejszemu zwątpieniu. Strzelec pomyśliwszy chwilę, znowu zaczął mówić nie zważając zgoła na zmianę twarzy majora.
— Nie masz w lasach kobiéty, którejby noga mogła podobny ślad zostawić; jest on zatém czarnej kosy, albo jéj siostry. Dwa znalezione szmatki pokazują, że pierwsza przechodziła tędy; ale gdzież są znaki przechodu drugiej? Cóż robić; idźmy śladem jaki mamy, a potem, jeżeli nieukaże się nowy, wróciemy na równinę szukać innej drogi. Unkas, ruszaj naprzód i nie spuszczaj oka z liści suchych; ja będę uważał na krzaki. No, przyjaciele, dalej: już słońce zniża się nad góry.
— A ja? — zapytał Heiward — czy nie mogę mieć czynności jakiej?
— Pan? — rzecze strzelec śpiesząc już w ślad swoich przyjaciół czerwonych; — pan idź za nami i jeżeli zobaczysz znak jaki, strzeż się żebyś go nie zepsuł.
Ledwo upłynęło kilka minut, dwaj Indyanie zatrzymali się znowu nad jakimś śladem postrzelonym na ziemi. Ojciec i syn rozmawiali głośno, to zwracając oczy na przedmiot żwawych ich rozprawiań, to z widocznym wyrazem zadowolenia poglądając jeden na drugiego.
— Pewno znaleźli nóżkę malutką! — zawołał Sokole Oko i zapominając o przyjętym na się wydziale śledzenia, pobiegł do nich. — Co tuj macie? Jakto! byłażby to zasadzka? Eh nie! Przysięgam na najlepszą strzelbę jaka jest w tych krajach, wszakto znowu te konie, co po dwie nogi z jednej strony stawiają razem! Teraz już żadnej tajemnicy nie masz; rzecz tak jasna jak gwiazda północna o dwónastej wieczorem. Pojechali konno. Oto i sosna gdzie konie przywiązane były: ziemia wydeptana w koło; a ot i wielka ścieszka idąca na północ ku granicom Kanady.
— Ale nie mamy żadnego dowodu, — rzecze Dunkan, — że Alina, że miss Munro młodsza była przy siestrze.
— Nie mamy, — odpowiedział strzelec, — chyba będziemy mieli w tém, ca tam dopiera młody Mohikan podniósł z ziemi. Podaj nam to Unkas, niechaj się przypatrzémy.
Hejward poznał natychmiast klejnot, który Alina lubiła nosić, i za pomocą wiernej pamięci kochanka przypomniał nawet, że go widział na jej szyi rozstając się z rana w nieszczęsny dzień rzezi. Śpiesznie ukazawszy potém towarzyszom, skrył go przy sercu tak szybko, iż strzelec myśląc że upuścił, zaczął szukać na ziemi.
— Ach! — rzecze, nadaremno czas niejakiś rozsuwając powiędłe liście kolbą swej rusznicy; — jest to pewny znak starości, kiedy wzrok tępieć zaczyna. Taka jasna błyskotka, i nie postrzedz! Cóź robić! mogę jeszcze trafnie puścić kulę ze strzelby, a tego dosyć na roztrzygnienie wszystkich moich sporów z Mingami. Jednakże chciałbym znaleść to cacko, chociażby dla tego tylko, żeby je właścicielce oddać. Byłoby to, jak ja nazywam, wybornie złączyć dwa końce długiego tropu; bo teraz rzeka Świętego Wawrzyńca, albo może już i wielkie jeziora, są między nią, a nami.
— Otóż tém bardziej niepowinniśmy się zatrzymywać, — rzecze Hejward, — prędzej, idźmy dalej.
— Młodość i gorączka jest to prawie jedno, powiadają, — odezwał się Sokole Oko Nie idziemy polować na wiewiórki, albo daniela do Horykanu wpierać: wybieramy się w drogę na wiele dni i nocy; mamy przechodzić pustynie, gdzie rzadko postaje noga ludzka. Nigdy Jndyanin nieprzedsiębierze takiej wyprawy, niepaliwszy wprzód tytuniu przy ognisku rady, i chociaż jestem człowiek biały niezmięszanej krwi bynajmniej, pochwalam ten zwyczaj, bo daje to czasu do namyślenia się i rozwagi. Wróciemy wiec nazad i tej nocy ognisko nasze rozłożym na gruzach warowni, a jutro o świtaniu rzeźwi i pokrzepieni weźmiemy się do naszej czynności jak męższyzni, a nie jak gadatliwe kobiety, albo niecierpliwe dzieci.
Z tonu i poruszeń Strzelca, Hejward poznał od razu, iż wszelkie przekładania na nicby się nie zdały; a ponieważ Munro wpadł znowu w ten stan odrętwienia, w jakim od czasu świeżo poniesionych nieszczęść zostawał ciągle i tylko wychodził z niego na chwilę, kiedy go mocne wzruszenie ocuciło; ulegając zatem potrzebie, wziął pod rękę starca i poszedł z nim za towarzyszami wracającymi już ku równinie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.