Ostatni Mohikan/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

„Któżby zniósł męki długiego rozstania,

Gdyby nie słodka nadzieja nagrody

W roskosznej chwili pierwszego spotkania!“
Rowe.

Góra na której znajdowali się wędrowcy nasi, przeszło na tysiąc stop wznosiła się nad poziom doliny. Byłato piramidalna opoka wysuniona nieco naprzód z owego łańcucha wyżyn, co wiele mil ciągnąc się w dłuż zachodnich brzegów jeziora, rozsypuje się na urwistej skały, zrzadka zielonemi drzewami upstrzone, i nieładem ucieka do Kanady. U podnoża ich, południowy brzeg Horykanu ogromnym półkolem wbiegał między dwie góry na nierówną i trochę podniesioną płaszczyznę. Jezioro święte roztoczone ku północy wydawało się patrzącym z wysokości wązką wstęgą, a mnóstwo zatok, przylądków i wysepek jakby drobną koruną przy niej. O kilka mil dalej wody ginęły z oczu w górach i mgle, miotanej dziwacznie wietrzykiem porankowym; a potem znowu w niezmiernem oddaleniu, raz jeszcze przed opłaceniem dani jezioru Szamplen, ukazywały się między dwóma wierzchołkami skał czarniawych. Na południe rozciągały się równiny albo raczej lasy, będące teatrem opisanych już zdarzeń.
Górzysta ta okolica zajmowała mil wiele, lecz zniżając się powoli w stronie północnej zmieniała się nakoniec w płaszczyznę przeciętą gościńcem przewozowym, wzdłuż obu łańcuchów gór otaczających dolinę i brzegi jeziora rozwijały się lekkie kłęby mgły, wychodzące z odludnych lasów i tak podobne do słupów dymu, ii ktoby pomyślał ze je wydają liczne kominy miasteczka ukrytego w puszczy; wyziewy bowiem innych miejsc nizkich i bagnistych w grubych massach ciążyły ku ziemi. Jeden tylko obłoczek, jak śnieg biały, ulatywał właśnie nad wodami stawem krwi zwanemi.
W południowej, albo raczej w południowo zachodniej stronie widać było sypane z ziemi waty i nizkie budowy twierdzy William Henryka. Podstawy dwóch baszt naczelnych oblewało jezioro; do innych ścian warowni broniły przystępu szerokie na bagnach rowy. Za przestworem wytrzebionym koło szańców, gdzie tylko wzrok niewybiegał pasmem wód gładkich, lub nie opierał się na stromych bokach skał górujących nad najwyższe drzewa, wszędzie spotykał zieloną powierzchnię lasów.
Przed bramami warowni stało kilka straży zważających wszystkie poruszenia nieprzyjaciół; a wewnątrz jej nawet, u drzwi odwachu można było widzieć żołnierzy śpionych po bezsennej nocy. W południowo wschodniej stronie tuż przy twierdzy był oboz w okopach na wzgórzu, gdzie właściwiej sama twierdzę zbudować należało. Sokole Oko powiedział majorowi że to jest posiłkowy oddział wojska, co chwilą pierwej od niego wyruszył z Edwarda. Nad lasem ciągnącym się ku południowi gęste obłoki dymu łatwo dawały się rozróżniać od mgły przezroczystszej, co strzelec uważał za znak niewątpliwy, że hordy dzikich miały stanowisko w tém miejscu.
Ale inny widok najmocniej zajął młodego majora. Grzbiet ziemi ciągnący się od podnoża gór aż do zachodnich brzegów Horykanu, chociaż z wysokości wydawał się zbyt ważkim aby mógł pomieścić znaczną ilość wojska, miał jednak w istocie kilka set sążni szerokości i dźwigał liczbę namiotów dostateczną dla dziesięciu tysięcy żołnierza. Baterye dawno już były usypane na nim, i kiedy podróżni nasi z rozmaitém uczuciem przeglądali okolicę, jakby kartę jaką rozwiniętą pod niemi, grzmot dział podniosł się z doliny i przebiegając od echa do echa, rozległ się po górach wschodnich.
— Już światło dnia i tam dochodzić zaczyna, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą. — Ci, co powstawali raniej, hukiem dział chcą zbudzić ospałych. Spóźniliśmy się kilku godzinami; Montkalm rozpuścił po lasach przeklętych Irokanów swoich.
— Widocznie przypuszczono szturm do twierdzy, — odpowiedział Hejward, — ale czy nie mamy, czy nie możemy probować przynajmniej jakiego sposobu, żeby wejśdź do niej? Cokolwiek bądź, lepiej dostać się W niewolą Francuzów, niżeli wpaśdź w ręce Indyan.
— Patrz pan, jak kula roztrzaskała węgieł domu, gdzie komendant mieszka! — zawołał Sokole Oko, zapominając się że to mówił przed córkami Munra. — O! Francuzi dobrze umieją wyrychtować armatę i choćby mur był najgrubszy, nie tyle czasu będzie im kosztowało zbicie, co nam postawienie.
— Hejwardzie! — odezwała się Kora — niemogąc podzielać niebezpieczeństwa, nie mogę dłużej patrzeć na nie. Idźmy do Montkalma i prośmy go o wpuszczenie nas do twierdzy. Czyliż będzie on śmiał odmówić córce, żądającej tylko powrócić do ojca?
— Trudno byłoby pani dojśdź do jenerała francuzkiego z włosami na głowie, — spokojnie odpowiedział strzelec. — Gdyby nam kto dał choć jednę z pięciuset łodzi uwiązanych przy brzegu, moglibyśmy na los szczęścia puścić się do twierdzy; ale.... No! ogień nie będzie trwał długo; oto mgła nadchodzi i zaraz dzień w noc zamieni, a wtenczas strzały indyjskie staną się niebezpieczniejsze niżeli armaty chrześcijan. Jednak nam może to posłużyć, jeżeli państwo macie dosyć odwagi przedzierać się śrzód nieprzyjaciół; bo co ja, to czuję wielką chętkę zbliżyć się do obozu, chociażby dla tego tylko, żeby powiedzieć słówko tym psom Mingóm, co się tam snują koło tych brzóz kilku.
— Nie braknie nam odwagi, — mężnie odpowiedziała Kora; — bez trwogi wszędzie pójdziemy za tobą, byleby połączyć się z naszym ojcem.
Strzelec obrócił się i spojrzał na nię z uśmiechem serdecznego zadowolenia.
— Gdybym dostał, — rzecze, — choć tysiąc ludzi mających dobre oczy, silne członki i odwagę pani, w przeciągu tygodnia wszystkich tych ichmościów Francuzów przegnałbym w głąb ich Kanady; niechby tam wyli jak psy na uwięzi albo jak wilki zgłodniałe. Ale idźmy, — dodał odwracając się do reszty towarzystwa, — idźmy nim mgła i nas nie ogarnie; na dole będzie ona nam potrzebniejsza. Jeśliby mię spotkał przypadek jaki, pamiętajcie tak się kierować, żeby wiatr ciągle lewą stronę twarzy obwiewał; albo lepiej pilnujcie się Mohikanów; instynkt wskazuje im drogę, równie we dnie jak w nocy.
To rzekłszy dał znak ęką żeby szli za nim i szybko lecz ostrożnie zaczął spuszczać się z góry. Za pomocą Hejwarda dwie j<ego towarzyszki lubo bojaźliwym krokiem, prędzej jednak i łatwiej zstąpiły na dół niżeli były weszły na górę.
Strzelec wziął się polem drogą wiodącą prosto prawie do furtki w zachodniej ścianie wałów ukrytej, ledwo o pół mili od miejsca gdzie się zatrzymał, żeby Hejward prowadzący kobiety mógł go dognać. Ponieważ zaś mając drogę łatwą i własną niecierpliwością nagleni, wyprzedzili bieg mgły powolnym wiatrem z nad Horykanu gnanej za niémi, trzeba było jeszcze zaczekać nimby ciemny obłok wyziewów powlokł nieprzyjacielski oboz. Mohikanie tymczasem udali się na wzwiady do blizkiego lasku, a wkrótce i strzelec chcąc czém prędzej dowiedzieć się od nich co widzieli i uczynić własne postrzelenia, pośpieszył w tęż stronę.
Po oliwili wrócił zaczerwieniony ze złości, i témi słowy gniew swój wynurzył:
— Przebiegłe psy, Francuzi! na samej drodze naszej postawili pikietę, dwóch ludzi, białego i czerwonego. Któż teraz pod» czas mgły może bydź pewny, że między nich nie wpadnie?
— Czy nie możemy zboczyć trochę żeby ich ominąć, — rzecze Hejward, — a potem znowu na naszę drogę powrócić?
— W takim tumanie straciwszy raz kierunek, — odpowiedział strzelec, — trudno jest wiedzieć kiedy i jak uda się?go odzyskać. Mgła Horykanu, to nie jedno co dym z lulki albo ze strzelby.
Ledwo wymówił te słowa, kula armatna przeszła lasem o kilka kroków od niego, wyrwała kawał ziemi, obiła się o sosnę i padła przy niej. Razem prawie z tym posłańcem śmierci przybyli dwaj Mohikanie: Unkas zaczął cóś po delwarsku opowiadać strzelcowi, żwawo robiąc rozmaite poruszenia rękoma.
— To bydź może, — odpowiedział Sokole Oko; — potrzeba puścić się na jedno, bo nie można tak samo leczyć gorączki jak bola zębów. No, idźmy, już mgła nadeszła.
— Chwilę jeszcze, — zawołał Hejward, — powiedz mi tylko jaką nową powziąłeś nadzieję.
— Wkrótce da się to widzieć, — odpowiedział strzelec; — nadzieja niewielka, ale zawsze lepsza niż żadna. Unkas powiada że ta kula nim od twierdzy doszła tutaj, wiele razy rozorała ziemię, i jeśliby innych zabrakło nam znaków, jej droga może nam wskazać kierunek. Idźmy zatém nietracąc czasu na gawędce, bo zwłoka może to zrobić, że mgła opadnie i zostaniemy w pół drogi wystawieni na ogień wojsk obu.
Hejward czując że w tak niebezpiecznym razie więcej należało czynić niż mówić, wziął pod ręce swoję towarzyszki i przyśpieszał ich kroki, żeby nie stracić z oczu przewodnika. Wkrótce dało się widzieć, że strzelec bez przesady opisywał mgłę Horykanu, gdyż zaledwo uszli pięćdziesiąt kroków, tak ciemny otoczył ich obłok, iż o kilka stop nie mogli rozróżniać jedni drugich.
Po niejakiem wyboczeniu w lewo, zwrócili się znowu wprawo i byli już, jak się zdawało Hejwardowi, na połowie drogi do pożądanej furtki, kiedy nagle głos, ledwo o dwadzieścia kroków oddalony, powitał ich uszy straszliwém: kto idzie?
— Prędzej, prędzej! — rzecze strzelec pocichu.
— Prędzej! — powtórzył Hejward podobnież.
— Kto idzie? — zawołało w tejże chwili rasem dziesiątek ludzi, z groźnym przyciskiem.
— Ja! — odpowiedział Dunkan dla zwłolu, i przyśpieszywszy kroku ciągnął za sobą zleknione towarzyszki.
— Głupi! kto ja?
— Swój, — odpowiedział znowu Dunkan nie zatrzymując się bynajmniej.
— Swój! Prędzej sądziłbym że cudzy. Chodź tu zaraz i odpowiedz mi, albo dalibóg wyprawię cię rozmawiać z djabłem! Milczysz? Baczność bracia! Pal!
Rozkaz ten wypełniono w mgnieniu oka i kilkanaście strzałów karabinowych huknęło razem. Szczęściem że kierunek ich nie zupełnie był trafny; kule jednak zagwizdały o parę calów od uszu Dawida, nieoswojonych z tą muzyką. Wśrzód tłumnego okrzyku Francuzów dał się słyszeć rozkaz powtórnego strzału i ścigania osób podejrzanych. Hejward w dwóch słowach wytłumaczył strzelcowi co mówiono po francuzku, a ten zatrzymał się natychmiast i równie przytomnie jak prędko obmyślił sposób.
— Dajmy ognia i my także, — rzecze, — oni pomyślą że to wycieczka z twierdzy, będą wołali o posiłek, i nim się go doczekają, już będziemy bezpieczni.
Projekt był dowcipny, ale skutek niepomyślny. Pierwszy ogień ręcznej broni ściągnął już uwagę całego obozu; drugi dopiero, poruszył wszystkie wojska od podnoża gór aż do brzegów Horykanu. Bębny ze wszech stron uderzyły trwogę i dał się słyszeć rozruch powszechny.
— Otoż zwróciliśmy na siebie całe ich wojsko, — zawołał Hejward, — uciekajmy przyjacielu, uciekajmy, idzie tu o życie nas wszystkich.
Strzelec radby był pójść za tą radą, ale w chwili trwogi i zamięszania stracił kierunek i niewiedząc gdzie się udać, próżno oba policzki wystawiał na działanie wiatru; powietrze było zupełnie spokojne. W tak ciężkim kłopocie Unkas znalazł miejsce, gdzie kula przechodząc lasem zerwała trzy kępiny.
— Pozwól mi, niech ja sam zobaczę, — rzekł Sokole Oko, schylając się do ziemi i wnet podniosłszy się zaczął iść spiesznie.
Wołania, groźby, przeklęstwa, strzały ręcznej broni, dawały się słyszeć naokoło i nawet dosyć blizko. W tém krótki blask rozdarł mgłę nagle, mocny huk odbił się aż w górach i wiele kul armatnych poleciało przez równinę.
— To z twierdzy! zawołał strzelec zatrzymując się natychmiast, — a my jak szaleni bieżemy do lasu prosto pod noże Makwow!
Tułacze nasi postrzegłszy omyłkę, starali się prędko ją poprawić. Dla łatwiejszego pośpiechu Hejward polecił Unkasowi prowadzić Korę, a młody Mohikan, jak się zdawało, chętnie przyjął ten ciężar.
Tymczasem pogoń natarczywie ścigała niewidomych zbiegów. Każda chwila groziła im utratą życia lub wolności.
— Nie oszczędzać tych łotrów! — krzyknął ni tylko o kilkanaście kroków za nimi naczelnik ścigających.
Lecz w tejże chwili, gło9 mocny tonem rozkazującym zawołał przed nimi na wierzchołku baszty:
— Na miejsce, bracia! Czekajcie póki się nieprzyjaciel nie ukaże, a potem strzelajcie po za ziemi!
— Mój ojcze! mój ojcze! — odezwał się w mgle głos niewieści; — to my, Alina, Kora! Ratuj swoje córki!
— Stójcie! — zawołał znowu na baszcie głos męzki, z całą niespokojnością ojcowskiego przywiązania; — to one! Bóg wraca mi dzieci! Otworzyć furtkę! Prędzej za wały, waleczni bracia! ale nie dawajcie ognia; attak na bagnety!
— Wędrowcy nasi byli przy samej furtce prawie, kiedy skrzypnęły zardzawiałe jej zawiasy i wybiegł długi szereg żołnierzy w czerwonych mundurach. Dunkan poznawszy swój batalion, oddał Alinę w ręce Dawida, stanął na czele wycieczki i wnet pogoń zmusił do odwrotu.
Alina i Kora widząc się nagle opuszczonemi od Hejwarda, stanęły zdumione i pomieszane, ale nim zdołały objawić jedna drugiej powód zadziwienia, oficer postaci olbrzymiej prawie, osiwiały bardziej z trudów wojennych niż ze starości, chociaż wiek podeszły nie ujmując powagi jego męzkiej twarzy, łagodził na niej wyraz dumy żołnierskiej, wybiegł przez furtkę, przyskoczył do nich, uścisnął je serdecznie i bujnemi łzami skrapiając ich czoła, zawołał po angielska znacznie ze szkocka:

— Dzięki ci Boże za tę łaskę! Teraz na wszystkie niebezpieczeństwa sługa twój gotów!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.