Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.

Sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, nie była bynajmniej bezpieczniejsza i lepsza, aniżeli poprzednio, kiedy sądziliśmy, że jesteśmy żywcem pogrzebani. Albowiem czegóż innego mogliśmy oczekiwać, jak nie tego losu, że albo dzicy tubylcy zamordują nas, i to wśród strasznych męczarni, albo też pochwycą nas i przemienią w niewolników, skazując nas na beznadziejne bytowanie.
Coprawda, przez pewien okres czasu udałoby się nam może ukrywać się przed wrogami wśród tych opustoszałych skał. Ale potem musiała nadejść sroga zima polarna, grożąca nam mrozem i głodem, grożąca więc śmiercią nawet w tym szczęśliwym wypadku, gdybyśmy już przedtem, przy szukaniu jakiegoś schroniska, nie zostali wykryci przez dzikich tubylców.
Zdawało się, że cała okolica poprostu zaroiła się dzikimi. Z naszego wysokiego punktu obserwacyjnego zauważyliśmy, że ogromne gromady tubylców nadpływają na tratwach z sąsiednich południowych wysp, niewątpliwie w tym celu, aby wziąć udział w złupieniu statku „Jane Guy“.
Okręt ciągle jeszcze stał spokojnie na kotwicy w zatoce; załoga na pokładzie nie przeczuwała wcale, jak straszne grozi jej niebezpieczeństwo. O! jakże gorąco pragnęliśmy w tej chwili, by znajdować się razem z tymi ludźmi! Jakże pragnęliśmy, albo wespół z nimi ważyć się na śmiałą próbę ucieczki, albo też zginąć razem z nimi po bohaterskiej walce! Ale, niestety, nie widzieliśmy sposobu uprzedzenia ich o grożącem niebezpieczeństwie, bez narażenia samych siebie na wykrycie. A zresztą i ten jakiś sygnał ostrzegawczy mógłby właściwie przyspieszyć tylko ich zagładę.
Prawda! Wystarczyłby może jeden wystrzał z pistoletu, aby im oznajmić, że na wyspie wydarzyło się nieszczęście. — Ale wystrzał ten nie poniósłby im jednocześnie wiadomości, że jedyną drogą ratunku jest na¬ tychmiastowa, pospieszna ucieczka, że nie mają już bynajmniej obowiązku wyczekiwać, ponieważ towarzysze ich już nie żyją. A czyż można przewidzieć, coby uczynili, gdyby usłyszeli wystrzał? Nie byliby bądź co bądź ani lepiej ani gorzej przygotowani na przyjęcie wroga, niż w obecnej chwili. Więc ostrzeżenie nie zapewniało im w żadnym razie korzyści, nam zaś danie hasła groziło natychmiastową śmiercią. Po głębszej rozwadze zaniechaliśmy więc tego zamiaru.
Potem przyszedł nam pomysł, aby przedrzeć się ku wybrzeżu, zawładnąć jednem z czterech czółen, umocowanych na przylądku zatoki i wywalczyć sobie drogę na pokład.
Niebawem jednakże musieliśmy dojść do przekonania, że urzeczywistnienie takiego projektu jest bezwarunkowo niemożliwe. Cała okolica, jak wspomniałem, roiła się dzikimi, którzy kryli się wśród krzaków i załomów wzgórza, nie chcąc, by ich dostrzeżono z pokładu. W najbliższem sąsiedztwie dostrzegaliśmy wojowników, odzianych w czarne skóry. Przecinali nam oni jedyną drogę, którą możnaby było dotrzeć do odpowiedniego punktu na wybrzeżu. Too-wit stał na ich czele i najwidoczniej oczekiwał tylko na posiłki, aby rozpocząć natarcie na statek „Jane Guy“. Czółna, znajdujące się obok przylądka zatoki, były obsadzone dzikimi. Wprawdzie obecnie byli oni, jak się wydawało, bezbronni, ale przecież każdej chwili mogli chwycić za broń.
Ostatecznie więc pojęliśmy, że najlepiej pozostać w naszej kryjówce i stąd, niestety, bezczynnie przyglądać się walce, która niebawem musiała się rozegrać przed naszemi oczyma.
Po upływie mniej więcej pół godziny ujrzeliśmy, że z poza południowego krańca zatoki nadpływa około sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu tratew i łodzi, gęsto obsadzonych dzikimi. Jak się zdawało, nie posiadali oni innej broni, oprócz krótkich maczug i kamieni, nagromadzonych na dnie statków. Niedługo później pojawił się z przeciwnej strony zatoki drugi, jeszcze większy oddział, wyposażony taką samą bronią. Do czterech czółen wsiedli teraz wojownicy, którzy wypełzli z pośród krzaków na wybrzeżu zatoki. Połączyli się niebawem z przybyszami i w ciągu krótszego czasu, niż trwa to opowiadanie, statek „Jane Guy“, niby na skinięcie czarodziejskiej różdżki, został otoczony nieprzeliczonym tłumem krwiożerczych rabusiów, którzy postanowili opanować go za każdą cenę.
Ani przez chwilę nie można było powątpiewać, że im się to uda. Sześciu marynarzy, którzy pozostali na statku, tworzyli zbyt szczupłą załogę, by zrobić należyty użytek ze znajdującej się na pokładzie broni palnej. I gdyby nawet najmężniej walczyli, musieli wreszcie uledz tak bardzo przeważającym siłom przeciwnika.
Wydawało mi się nawet wątpliwem, czy wogóle spróbują stawić opór. Ale przekonałem się niebawem, że się mylę. Okręt zalawirował na kotwicy i zwrócił się całą, szeroką, boczną ścianą, najeżoną działami, ku łodziom, odległym w tej chwili mniej więcej na strzał z pistoletu. Tratwy, poruszające się powolniej, znajdowały się jeszcze w odległości ćwierć mili od statku.
Z nieznanej mi przyczyny, prawdopodobnie pod wpływem podniecenia, wywołanego tą niespodziewaną, beznadziejną sytuacją, nieszczęśni nasi przyjaciele nie wyrządzili wrogom swemi salwami najmniejszej szkody. Ani jedno czółno nie zostało trafione, ani jeden dziki nie odniósł rany, kule przelatywały poprostu ponad ich głowami. Jedynym efektem tej strzelaniny z broni palnej było niepomierne zdumienie dzikich wskutek huku i widoku dymu. Bądź co bądź jednak zdumienie to było tak wielkie, że przez chwilę wydawało się, jakoby dzicy zamierzali poniechać swój zamiar i zawrócić na wybrzeże. Prawdopodobnie też nastąpiłoby to niezwłocznie, gdyby załoga chwyciła teraz krótką broń i poczęła razić ogniem pistoletów osady czółen, znajdujące się już bardzo blisko. Skuteczny ogień odstraszyłby niewątpliwie pierwszych napastników, a wówczas załoga statku mogłaby otworzyć ogień działowy przeciw tratwom. Ale marynarze myśleli widocznie tylko o tem, aby należycie przywitać tratwy, a tymczasem pozwolili dzikusom w czółnach ochłonąć z przestrachu i umocnić się w przekonaniu, że nie grozi im niebezpieczeństwo.
Coprawda, ogień działowy wywarł straszliwy skutek. Kartacze i kule łańcuchowe, wystrzelone z wielkich armat, przedziurawiły i zatopiły natychmiast siedem czy osiem tratew, zabiły odrazu trzydziestu czy czterdziestu dzikich, podczas gdy conajmniej stu z pośród tubylców, przeważnie ciężko rannych, zginęło w falach morza. Inni, zdjęci panicznym strachem, rzucili się na łeb na szyję do ucieczki, nie troszcząc się bynajmniej o towarzyszy, których wielu pływało jeszcze po powierzchni wody i głośno wzywało pomocy.
Niestety, wynik ten był już spóźniony i nie zdołał ocalić naszych towarzyszy. Wojownicy, płynący w czółnach w liczbie około stu pięćdziesięciu ludzi, dotarli już do boków okrętu i szybko wdrapywali się na pokład z pomocą zwisających ze statku łańcuchów i drabin sznurowych. Nic nie zdołało się ostać wobec ich barbarzyńskiej zaciekłości. W ciągu paru chwil towarzysze nasi ulegli przemocy, zostali powaleni na pokład, rozdeptani nogami, poszarpani w szczątki.
Zaledwie zauważyli to dzicy, płynący na tratwach, opanowali natychmiast swój przestrach i pospieszyli całą gromadą na rabunek statku. W ciągu pięciu minut stała się „Jane Guy“ żałośliwą widownią spustoszenia i zniszczenia. Maszty, żagle, liny, słowem wszystko, co istniało ruchomego na pokładzie, zniknęło nagle, jak gdyby pod wpływem czaru. Przecięto liny kotwiczne, a nieprzeliczone gromady nędznych rabusiów popychały statek z tyłu i z boków, ciągnęły ku przodowi, póki nie osiadł na mieliźnie, tuż przy brzegu, gdzie zaopiekował się nim dobrotliwie Too-wit, który, jak przystało dobremu wodzowi, podczas całej walki nie opuszczał bezpiecznego posterunku obserwacyjnego na pagórkach, ale obecnie, gdy walka zakończyła się pomyślnym wynikiem, pospieszył na wybrzeże wraz z wojownikami w czarnych skórach, aby zapewnić sobie należyty udział w zdobyczy.
Odejście Too-wita ze wzgórza dozwoliło i nam także opuścić kryjówkę i rozejrzeć się nieco w otoczeniu szczeliny. W odległości około pięćdziesięciu yardów od końca wąwozu znaleźliśmy niewielkie źródełko, którego wodą ugasiliśmy dręczące nas pragnienie. Niezbyt daleko od źródła odkryliśmy kilka krzaków leszczynowych, o jakich już poprzednio wspominałem. Skosztowaliśmy orzechów i przekonaliśmy się, że są bardzo smaczne; przypominały nieco zwykłe angielskie orzechy laskowe. Nazbieraliśmy pełne kapelusze orzechów, zsypaliśmy je w kąt rozpadliny i zaczęliśmy zbierać je w dalszym ciągu.
Zajmowaliśmy się tem bardzo gorliwie, gdy nagle spłoszył nas szelest wśród krzaków. Chcieliśmy już uciekać do naszej kryjówki, ale w tej samej chwili ujrzeliśmy sprawcę podejrzanych szmerów, dużego, czarnego ptaka z gatunku bąków, który powoli i ciężko podleciał nad krzaki. Byłem tak przestraszony, że nie wiedziałem, co począć. Jednakże Peters nie stracił przytomności umysłu, podbiegł szybko ku ptakowi i uchwycił go za gardziel. Ptak bronił się zaciekle i wydawał tak przenikliwe wrzaski, że chcieliśmy go już wypuścić, obawiając się, by ten hałas nie przywabił dzikusów, którzy mogli ukrywać się jeszcze w zaroślach. Wreszcie zręczny cios marynarskim nożem, zadany przez Petersa, zamknął dziób wrzaskunowi. Padł na ziemię, poczem zanieśliśmy go do wąwozu, uradowani, że przynajmniej na przeciąg tygodnia jesteśmy zaopatrzeni w zapasy żywności.
Potem wyruszyliśmy znowu na poszukiwania i odważyliśmy się zapuścić dość daleko na południowe zbocze wzgórza. Ale nie znaleźliśmy już nic, coby mogło służyć za pokarm. Zebraliśmy tylko zapas suchego drzewa i cofnęliśmy się do naszej rozpadliny, zwłaszcza, że dostrzegliśmy zdaleka jeden czy dwa większe oddziały tubylców, którzy, obładowani łupem ze statku, powracali do swojej wioski i którzy mogliby nas łatwo zauważyć na zboczu góry.
Przedewszystkiem zajęliśmy się teraz możliwie najlepszem zabezpieczeniem naszego schronienia. W tym celu zakryliśmy krzakami i chróstem otwór, przez który ujrzeliśmy po raz pierwszy z głębi przepaści kawał błękitnego nieba, zanim wydostaliśmy się na platformę. Pozostawiliśmy tylko niewielki otworek, pozwalający nam, niby przez okienko, obserwować niepostrzeżenie zatokę! Wynik pracy sprawił nam dużo zadowolenia; nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy najzupełniej bezpieczni, dopóki pozostaniemy w rozpadlinie i nie wyjdziemy na wzgórza.
Nie było tu nigdzie ani śladu ludzkiej stopy, co świadczyło wymownie, że dzicy nie znają całkiem tej jaskini. Ale, kiedy zastanowiliśmy się rozważnie i zrozumieliśmy, że szczelina, przez którą dostaliśmy się tutaj, utworzyła się dopiero niedawno wskutek runięcia przeciwległej skały i że jest ona jedyną drogą, wiodącą do jaskini, ogarnęła nas znowu obawa o nasze losy. Co nas czeka, gdyby dzicy wykryli tę jedyną drogę wyjścia? Przecież nie jest możliwem cofnąć się wgłąb zasypanej ziemią rozpadliny?! Postanowiliśmy w najbliższej przyszłości zbadać szczyt wzgórza, w nadziei, że może uda się tam znaleźć inne schronienie.
Na razie obserwowaliśmy ruchy dzikich wyspiarzy przez nasze okienko. Obrabowali całkowicie statek i teraz zamierzali widocznie spalić go. Po niedługim czasie ujrzeliśmy gęste kłęby dymu wznoszące się z głównej luki, niebawem wystrzelił słup ognia także z przedniego kasztelu. Olinowanie, maszty, pozostałe resztki żagli, wszystko stało się w jednej chwili pastwą ognia, który zaczął się również szybko rozszerzać na cały pokład. Mimo to ciągle jeszcze znaczna liczba dzikich przebywała na statku, rozbijając siekierami i kamieniami części żelazne i miedziane, które dotychczas oparły się grabieży. Po zatoce, tuż w pobliżu skunera pływało na łodziach i tratwach nie mniej niż dziesięć tysięcy wyspiarzy; nie biorąc w rachubę tych wszystkich, którzy, obładowani zdobyczą powracali do wnętrza kraju lub na sąsiednie wyspy.
Przewidywaliśmy, że lada chwila nastąpi katastrofa na płonącym statku i istotnie nie długo oczekiwaliśmy na to.
Przedewszystkiem dało się odczuć silne wstrząsnienie (odczuliśmy je wyraźnie nawet w naszej kryjówce, jakgdyby poraził nas nagle prąd galwaniczny). Wbrew oczekiwaniu, nie było widać żadnych oznak wybuchu. Wstrząśnienie to przeraziło widocznie dzikich, albowiem na chwilę przestali wrzeszczeć i zaniechali grabieży. Właśnie zamierzali podjąć nanowo dzieło zniszczenia, gdy nagle środkowy pomost zionął kłębem gęstego dymu, niby czarną chmurą, ciężarną burzą, a wślad za tem z wnętrza statku wystrzelił wysoki, jaśniejący słup ognia, który natychmiast zmienił się w wieniec płomieni.
W jednej chwili cała atmosfera naokół skłębiła się dzikim chaosem kawałków drzewa i metalu oraz poszarpanych członków ludzkich. Wówczas dopiero nastąpił ostatni, najsilniejszy wstrząs, który nawet nas obalił na ziemię, podczas gdy pagórki i skały powtarzały rozgłośnem echem straszliwy grzmot, a gęsty deszcz drobnych odłamków sypał się ze wszystkich stron dokoła nas.
Spustoszenie, jakie wybuch sprawił wśród dzikich, przewyższało wszelkie przewidywania; zbierali oni teraz obfite i zasłużone żniwo swej niegodnej zdrady. Conajmniej tysiąc ludzi zginęło na miejscu katastrofy, a drugie tyle odniosło straszliwe rany. Cała powierzchnia wody była dosłownie zasiana topielcami, a obraz wybrzeża był jeszcze bardziej przerażający. Cały tłum dzikusów skamieniał wprost pod wrażeniem nagłości i ogromu klęski. Nie próbowali wcale dopomagać sobie nawzajem. Dopiero po upływie pewnego czasu ocknęli się znowu do życia. Wydawało się, że ze stanu największego osłupienia przeszli w stan największego podniecenia. Tłoczyli się bezładnie, popychając się wzajemnie, to biegli, jak nieprzytomni, do pewnego punktu wybrzeża, to znowu uciekali w przeciwną stronę z oznakami gwałtownego przestrachu, wściekłości i jakby dręczącej ciekawości, bez przerwy wrzeszczeli z całego gardła jedno jedyne słowo: Tekeli-li! Tekeli-li!
Następnie zaobserwowaliśmy, że większy oddział tubylców wyruszył na wzgórza, skąd powrócił niebawem, niosąc drewniane paliki. Zaniesiono je w miejsce, gdzie gromadził się najgęściej tłum. Gdy tłum rozstąpił się nieco, dostrzegliśmy przedmiot, który niewątpliwie wywoływał to wielkie podniecenie. Zauważyliśmy, że na ziemi leży coś białego, nie mogliśmy jednakże rozeznać dokładnie, co to jest. Wreszcie stwierdziliśmy, że jest to ciało owego dziwnego zwierzęcia ze szkarłatnemi zębami i pazurami, które załoga skunera upolowała jeszcze na morzu w dniu osiemnastego stycznia. Kapitan Guy miał zamiar wypchać zwierzę i zabrać je z sobą do Anglji. Przypominam sobie, że tuż przed wylądowaniem na wyspie, kapitan wydał odpowiednie polecenia i że zwierzę zamknięto w przeznaczonej na ten cel szafie.
Wskutek wybuchu na statku, zewłok został widocznie wyrzucony na wybrzeże. Nie mogliśmy jednak pojąć, czemu zwierzę to wywołało tak niezwykłe podniecenie wśród dzikich wyspiarzy. Aczkolwiek tłoczyli się blisko dookoła, nikt z nich, jak się wydawało, nie odważał się podejść tuż ku niemu. Wreszcie dzicy, którzy przynieśli kołki, ogrodzili pewną przestrzeń, na środku której leżało dziwne zwierzę, a wówczas cały zebrany tłum cofnął się wgłąb wyspy, wydając żałośliwe okrzyki: Tekeli-li! Tekeli-li!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.