Obrazki z życia wiejskiego/Miłuj bliźniego jak siebie samego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Żdżarska
Tytuł Miłuj bliźniego jak siebie samego
Pochodzenie Obrazki z życia wiejskiego
Wydawca nakładem ks. Franciszka Rażyńskiego
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MIŁUJ BLIŹNIEGO JAK SIEBIE SAMEGO.

Miłość bliźniego, jest to owo święte uczucie, które Chrystus rozżarzył w sercach ludzi i dla którego umarł na krzyżu.
Ale Chrystus poniósłszy dla miłości ludzi srogie męczarnie, nie wymaga równie wielkich ofiar od nas słabych istót, a chociaż powtarzał, kiedy żył pomiędzy nami: Bądźcie miłosierni, jako Ojciec mój miłosiernym jest, jednak nie żądał ofiar przechodzących naszę możność, pragnął tylko serca, bo w oczach Jego grosz wdowi milszym był, jak skarby bogacza.
Taką to miłość bliźniego pojmowali dobrze poczciwy Marcin Konopka i jego bracia, mieszkający w jednéj pięknéj wsi naszego kraju; a o miłości téj świętéj i wielkiéj w oczach Boga z prawdziwą pociechą serca wam opowiém.
Słońce schylało się do zachodu, a na rozległém polu jak tylko okiem zasięgnąć było można, żniwiarze i żniwiarki kończyli żąć ostatnie zagony. Złote błogosławione kłosy żyta padały pod krzywemi siérpami; na twarzach pracujących widać było radość i wdzięczność dla tego Ojca Opatrznego, pełnego miłości dla ludzi, co ich takim bogatym plonem w tym roku obdarzył. Wśród powiązanych już snopów i leżących jeszcze luźno kłosów, widać było cały kawał pola nietkniętego jeszcze siérpem, chociaż kłosy, obciążone dojrzałém ziarnem, schylały się ku ziemi. Marcin Konopka, związawszy i przeżegnawszy pobożnie snop ostatni, spojrzał z jakimś widocznym żalem na to nietknięte jeszcze siérpem pole, i zrobiwszy w duszy jakiś zamiar, począł półgłosem mówić Zdrowaś Marya, na intencyą by mu się powiodło doprowadzić owo postanowienie do skutku. Po chwili zarzucił siérp na ramię, i śpiewając głośno: Wszystkie nasze dzienne sprawy, rozweselony na duszy świętą jakąś myślą, powracał do chaty, gdzie go czekał miły uśmiéch żony i pieszczoty drobnych, ładnych dziatek. Nagle wybiegła z poblizkiéj chaty mała dziewczynka, i z głośnym płaczem zabiegła Marcinowi drogę.
— O! zlitujcie się nad matką, i ratujcie ją, bo strasznie wyrzéka i płacze, wołało biédne dziéwczę, ściskając kolana Marcina.
Poczciwemu wieśniakowi łzy w oczach stanęły; wziął płaczącą dziewczynkę za rękę i szedł do chaty, gdzie go wzywała miłość bliźniego. Kilkunastu wieśniaków, ściągnięci ciekawością i współczuciem, stanęli u drzwi téjże chaty. — Marcin uchyliwszy drzwi nizkie, wyrzekł głosem wzruszonym:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki wieków, Amen, odpowiedziała blada i wynędzniała niewiasta, leżąca na łóżku, i rzewnie płakać zaczęła.
W nogach zasmuconéj niewiasty dwoje małych dziatek siedziało.
— Cóż to wam matko? spytał Marcin ze współczuciem.
— Biéda, biéda, straszna biéda, odpowiedziała niewiasta, nie przestając płakać. Bóg ciężkie krzyże zesłał na mnie; nietylko, że zabrał mojego poczciwego Jana i najstarsze dziécię, ale przykuł do łóżka, z którego szósty miesiąc ruszyć się nie mogę; a tu pole niezżęte, a chata i biédna moja Kasia i to dwoje maleńkich dziatek w opuszczeniu.
— Bóg nie opuszcza nikogo, matko, odrzekł Marcin. Prawdać że w tym roku doświadczył was srodze, zabierając męża i syna kochanego, aleć zostawił wam jeszcze miłe dzieciątka na pociechę, a nad to: opiekę swoję i miłość ludzi. Nie grzészcie więc, wyrzekając na Boga, bo on jako zasmucił, tak i pocieszyć potrafi. Uspokójcie się tylko, zaraz tu wam przyślę moję kobiétę, by was dojrzała w waszéj niemocy, a jutro, skoro świt, przywiozę wam doktora z miasta, a dobrzy sąsiedzi nie odmówią wam braterskiéj pomocy.
Biédna wdowa nie mogła znaleźć słów na podziękowanie Marcinowi, który pogłaskawszy uśmiechającą się już Kasię opuścił chatę. — Spostrzegłszy stojących w gromadzie sąsiadów, zbliżył się do nich i rzekł z smutną twarzą.
— Biédna Janowa, Bóg ciężko ją doświadczył.
— O! prawda, prawda, zawołali obecni ze współczuciem, ale cóż my poradziemy na to; męża i syna nie wrócim z grobu.
— Umarłych Bóg kiedyś wskrzesi, rzekł Marcin, gdy na sądzie ostatecznym trąba Archanioła powoła ich do życia, ale o żywych w niedoli pamiętać, to nasza rzecz, mili sąsiedzi. Biédna Janowa szósty już miesiąc niedomaga, podatki jéj nieopłacone, a podobnoć i długu trochę zaciągnęła u Jankla; jeżeli jej więc nie dopomożemy, to chatę i pole zlicytują, a biédna wdowa wyjdzie z dziatkami z torbą z ojczystéj chaty.
— I cóż my na to poradziemy, co? pytali się zakłopotani kmiotkowie, patrząc w oczy Marcinowi; my sami nie bogaci, a każdy z nas dziatek ma sporo, na które pracować musi od ranka do późna.
— To prawda, odrzekł Marcin, jeden z nas nic nie pomoże, ale wszyscy razem wybawiemy Janową z biédy, boć tego od nas wymaga święta miłość bliźniego. We wsi jest nas czterdziestu gospodarzy, każdy więc według możności da jakiś datek, to i będzie czém odpłacić zaległy podatek. Jutro skoro świt pojadę po doktora, na opłacenie którego złożemy się po kilkanaście groszy i więcéj; mam nadzieję w Bogu, że i ksiądz Dobrodziéj dorzuci kilka złotówek. A że pole, które biédny Jan sam jeszcze z synem obsiał własną ręką, nie zżęte, więc wy mili kumowie przyłożycie wszyscy ręki, by wdowie snopki ułożyć w kopy, za co wam Pan Bóg sowicie nagrodzi.
— Łatwo to tak mówić, odrzekł jeden z gospodarzy, aleć to czasami i o złotówkę trudno człekowi.
— Aj, nie wstydże wam nie wstyd! mówił Marcin, a dwa i trzy złote przepić w karczmie, to łatwiéj może? Pamiętajcie tylko, że grosz oddany szatanowi popychanie do piekła, kiedy tymczasem miedziak biédnéj ofiarowany wdowie, poprowadzi was do chwały niebieskiéj.
— No no, jamci nie kamień, rzekł zawstydzony gospodarz, i zdjąwszy czapkę wrzucił w nią nowiuteńką dwuzłotówkę, a potém z nizkim ukłonem, zbliżywszy się najprzód do Marcina, rzekł ze łzami w oczach: W Imię Boże! dajcie dla biédnéj co łaska. Marcin wrzucił w czapkę złotówkę, i dwadzieścia złotych uzbierało się prawie w mgnieniu oka.
Ale nie dosyć na tém, poczciwi owi gospodarze postanowili całą duszą dopomódz wdowie.
Tego jeszcze wieczora Marcin ze swoim sąsiadem obeszli wszystkie chaty na wsi, i drugie dwadzieścia złotych uzbierali. Z tą sumką udali się jeszcze tego samego dnia do Księdza Plebana, miészkającego o pół mili. Ksiądz Pleban, człowiek pełen serca, przejęty gorącą miłością bliźniego, rozpłakał się z radości, gdy się dowiedział o powodzie przybycia poczciwych chłopków. Uściskał ich jako ojciec i dwudziestoma złotemi powiększył jałmużnę dla wdowy.
— „Niechże was Bóg błogosławi, dziatki kochane, wyrzekł przy pożegnaniu, niechaj grosz ofiarowany wdowie i jéj sierotom wyjedna wam łaskę Boga, pomyślność na ziemi, a wieczyste i trwałe szczęście w niebie."
Na drugi dzień słońce jeszcze nie weszło, a już Marcin, śpiewając pobożnie: Kiedy ranne wstają zorze, pędził żywo do miasta. Stanąwszy na miejscu, skierował się wprost do miészkania lékarza. Na szczęście, Marcin natrafił na bardzo litościwego człowieka, umiejącego czuć niedolą bliźniego. Lekarz ów natychmiast siadł na skromny wózek, a słońce ledwo miało czas oblać złotemi promieniami chatkę wdowy, kiedy wózek Marcina stanął przed jéj progiem.
Wdowa, rozweselona miłemi wieściami, jakie jéj przyniosła żona Marcina, która w téj chwili najmłodsze dziécię zmarłego Jana trzymając na kolanach, poiła mlékiem, daleko była rzeźwiejszą. Zacny doktór, który przywiózł ze sobą rozmaite léki, wypytawszy się wdowę o powód jéj choroby, sam przyrządził lékarstwo, położył na karku choréj jakiś plaster, i zaleciwszy zupełny spokój, zabierał się do wyjazdu.
Przy wsiadaniu do wózka Marcin ściskając doktora za kolana, wciskał mu w rękę trzy ruble.
— A to co? rzekł lékarz, przypatrując się papiérkom, i oddając je napowrót Marcinowi; toż wy tylko sami chcielibyście być miłosierni, alboż to i doktór nie ma serca? Wiém, coście wszyscy uczynili dla choréj wdowy, szczególniéj wy, zacny przyjacielu, dodał ściskając w delikatnych swych dłoniach spracowaną rękę poczciwego wieśniaka, a więc pozwólcie, abym i ja gorszym od was nie był.
— A skądże wiécie o tém, panie doktorze? spytał się chłopek, wciskając cały zaczerwieniony czapkę na oczy.
— Od téj ładnéj kobiéty, która tak troskliwie karmiła siéroty wdowy.
— A toć to bo moja baba, rzekł kmiotek, śmiejąc się, uradowany pochwałą urody swéj żony; a! te kobiety to nic ukryć nie mogą — ale kiedy tak się stało, to dziękuję wam w imieniu wdowy, wielmożny panie, za waszę dobroć, niech wam Bóg stokrotnie zapłaci.
Kiedy konie już ruszyć miały, nadszedł ksiądz Pleban, wracający już ze Mszy świętéj. Marcin przywitawszy kapłana, nie mógł się wstrzymać, by mu nie opowiedzieć szlachetnego czynu doktora. Na to opowiadanie nadeszło kilka chłopków i chłopek, idących do pracy. Otoczyli oni wszyscy wzruszonego doktora, błogosławiąc go głośno i wzywając dla niego łaski nieba. Doktorowi łzy popłynęły po twarzy.
— Panie doktorze! rzekł ksiądz pleban, ściskając go za rękę — moje podziękowanie prawie zbyteczne: oby ci w całém życiu takie błogosławieństwa towarzyszyły zawsze! To mówiąc wszedł do chaty wdowy, a tymczasem wózek wśród błogosławieństwa gromady ruszył ku miastu.
— To zapewne pole wdowy? spytał doktór, ukazując kawał pola, koło którego właśnie przejeżdżali.
— A tak, odpowiedział Marcin, otóż i sąsiedzi żną zboże.
— Szczęść Boże! zawołali razem doktór i Marcin, uchylając czapki.
— Bóg zapłać! odpowiedzieli wieśniacy pochyleni na zagonach.
W tydzień po tém zdarzeniu wdowa, któréj szczęście więcéj jeszcze jak lékarstwa poczciwego doktora zupełnie przywróciły zdrowie, wesoło krzątała się po chacie czysto umiecionéj, oczekując żeńców, których dopiéro teraz całém sercem przyjąć mogła.
Na stole, grubym, ale czystem pokrytym obrusem, leżał biały kołacz, stało kilka półmisków i dzban piwa.
Na takie zbytki nie byłoby stało wdowę, ale żony wieśniaków, nie chcąc pozostać w tyle za mężami, obdarowały ją tak sowicie, by i ona biédna przyjąć uczciwie tak zacnych żeńców mogła. Gdy więc przy słonka zachodzie przybyli żeńcy do chaty wdowy z wiankiem z kłosów uwitym, wystawiono stół przed chatę. Wdowa ze łzami podziękowawszy sąsiadom za to co dla niéj uczynili, częstowała z całego serca darami Bożemi, kiedy niekiedy z radości ocierając oczy fartuchem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekł ksiądz pleban, zbliżając się do ucztujących. Pobłogosławiwszy dary Boże, sam usiadł do stołu, przyjmując z rąk Marcina nalaną szklankę piwa.
— Miłoć to patrzéć na was teraz, dziatki kochane, mówił; tak mi się wydajecie weseli, uradowani, taki pokój Chrystusowy panuje na waszych czołach, że oczu od was oderwać nie mogę. A wiécież wy, dla czego taka święta radość na licu waszém? bo Bóg osiadł w sercach waszych, żeście rękę miłosierną podali wdowie i jéj siérotom. Gdyby Marcin nie był pojechał po doktora, gdybyście nie byli się złożyli chętném sercem, i prócz grosza, który Bóg pobłogosławił, nie byli ofiarowali pracy swojéj, nie byli zżęli roli wdowiéj, dziś wdowa ta, co was błogosławi z uśmiéchem, co patrzy z wami na miły świat Boży, byłaby może w trumnie pod ziemią; chatę byliby zabrali wierzyciele, a biédne sieroty, które dziś, dzięki waszemu świętemu miłosierdziu, skaczą na jéj kolanach i uśmiéchają się do was, teraz zgłodniałe, zziębnięte skrapiałyby smutnemi łzami świéżą jéj mogiłę.
— A powiédzcie mi dzieci moje, dużoż to was kosztowało, żeście się zmiłowali nad biédną wdową? Konie Marcina nie spracowały się wiele, że zrobiły mil kilka, a dobytek wasz nie zubożył się także, żeście z niego maluchną cząsteczkę wdowie i siérotom oddali; przeciwnie, zaskarbiliście sobie większe skarby u Rozdawcy wszelkiego dobra, bo skarby niebieskie.
— O! wierzajcie mi, bracia kochani, że gdyby wszyscy ludzie zrozumieli i przyjęli do serca miłość bliźniego, nie byłoby wdów wieczną pokrytych żałobą — nie byłoby siérót w nędzy, łachmanach pozbawionych chat ojczystych, nie byłoby żebraków tułających się po świecie, a łaska Boża jaśniałaby nad naszą zasmuconą ziemią.
Kapłan pochylił w zamyśleniu głowę, a w téj chwili chóry skowronków, wracających z pod błękitnego nieba na ziemię, zanuciły uroczysty hymn pochwalny; a promienie zachodzącego słońca ozłociły czoła ucztujących; sama ziemia i niebo mówić się zdawały: taką złocistą, ale stokroć większą jasnością Stwórca nieba i ziemi opromieni czoła tych, co miłosierdzie czynią, co serce pojmują, i czynem spełniają świętą miłość bliźniego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Żdżarska.