O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XXXVII.

Tananariwa, 28 września 1902.

Korespondentkę Ojca w lipcu pisaną odebrałem, Bóg zapłać; ale co to korespondentka, prawie tyle, co nic — listu oczekuję z niecierpliwością. Sam już nie wiem kiedy miałem ostatni list od Ojca, muszą coś na pocztach bałamucić, bo od jakiegoś czasu tutaj nieregularność znaczna w dochodzeniu listów. Ot obecnie trzecia poczta nadeszła, myślałem że dostanę list, a tymczasem ani od Ojca, ani z Karmelu nic a nic. Jak pójdę do Tananariwy to wydeklamuję Quousque tandem Catilina, lepiej niż może potrzeba, bo jestem w humorze porządnie w kratki.
Dzięki Bogu, pozbyłem się febry tanim kosztem, ale tylko jednej febry, t. j. słabości, bo druga, ta, którą w Galicyi nazywają bahnfiber (kiedy kto na kolej zanadto się spieszy) ciągle mnie męczy; pilno mi nie na kolej, bo jej tu niema jeszcze wcale, a choćby była, to nigdzie się nie wybieram, ale pilno mi do zaczęcia budowy. Nadzieja we mnie trochę wstępuje, bo już zaczęła się tu przygrywka w chmurach, tak niby jak grajek jaki stroi instrument, na którym zamyśla żępolić; grzmoty usłyszeliśmy tymi dniami po raz pierwszy, wkrótce zaczną się deszcze i pioruny zaczną walić. A jak ustanie pora deszczowa, może Bóg pozwoli zacząć budowę. Moje czarne pisklęta także się niepokoją i dopytują mnie ciągle, kiedy wreszcie zaczną budować. Nasza szopa z trzciny, służąca za kościół, już wcale nie podobna do szopy, ale wygląda zupełnie jak kopica siana. Deszcz przeciekał w przeszłym roku do środka tak, że nie można było Mszy św. odprawiać, więc teraz przed deszczami owiązaliśmy, jak się tylko dało, suchą trawą. Robili to wszyscy, t. j. kto miał ręce i nogi jako tako całe i mógł owiązywać, ten owiązywał, ale wszyscy, co tylko ruszać się mogli, byli obowiązani dostarczyć trawy. Naturalnie, że cicho to się odbyć nie mogło, bo Malgasz bez wrzawy nic zrobić nie potrafi. Było też i śmiechu nie mało, kiedy moja babunia (to 3-letnie dziecko, o którem Ojcu pisałem), wzięła się do roboty, bo przyniosła na głowie wiązkę trawy, którą doskonale do kieszeni schowaćby można, ale przyniosła i położyła przed kościołem jak wszyscy inni, a potem wszędzie jej było pełno. Czy pomogła w robocie, czy nie, to pytanie, ale być wszędzie musiała między pracującymi i wszędzie niby pomagała. Nas to bawiło, a Pan Jezus pewno jej to wynagrodzi, bo przyjmie dobre chęci niewinnego dzieciaka za uczynek.
Tutaj teraz wiosna, ale z nazwiska chyba tylko, bo o świeżem wiosennem powietrzu, jak u nas, tutaj i pojęcia nie mają; skwarne gorące powietrze, które zawsze czuć pustynią. A woda, którą tu pijemy, to taka, że pewno Ojciec by się nią umyć nie chciał, tyle tylko, że mokry ten żabi trunek, bo żeby się nią ochłodzić, trzeba koniecznie przed piciem zażyć sporą dawkę imaginacyi, a po napiciu się, wmawiać w siebie, że się ochłodziło.
W połowie września był tu przelot szarańczy; nie zbyt wiele leciało, ale jednak dość sporo; wielu z moich chorych wyprawiło się zaraz na połów, kiedy słońce zachodzi, to szarańcza osiada i wtedy zbierają Malgasze mnóstwo tego do koszów, lamba i t. p., a potem raczą się tym specyałem gotowanym, suszonym na słońcu, kto może, to smażonym z jaką tłustością, a i tacy nie rzadko trafiają się gastronomowie, co ją żywcem jedzą, oderwawszy skrzydła i łapy. Dla moich chorych była to niezła rozrywka, cieszyli się tak, jak nasi konwiktorzy, kiedy pieką kartofle na przechadzce. Jaki smak ma szarańcza, nie wiem, bo nie odważyłem się skosztować; wygląda to dla mnie obrzydliwie, tak samo jak żaba, albo ostryga, których też nigdy nie kosztowałem, choć często słyszałem w kraju, że to uważają za przysmak. Ha, trudno, nie to piękne, co piękne, ale co się komu podoba.
Jak się rzeczy mają z jałmużną, uzbierał Ojciec co dla mnie, czy niekoniecznie? Często przychodzi mi na myśl, że może Matka Najśw. umyślnie nie usuwa przeszkód w zaczęciu budowy, żebym mógł wystawić całe schronisko odrazu, jeżeli grosz potrzebny się zbierze, a nie część tylko, jak mam zamiar zrobić. Jak Bóg da, że schronisko stanie, to będę się starał koniecznie sprawić sobie sikawkę do ognia. Nie dawno widziałem, jak jeden dom spalił się w Tananariwie, aż obrzydliwie było patrzeć, dom pali się, a ludzie o ratunku ani myślą, tylko przypatrują się pożarowi, bo narzędzi do gaszenia żadnych zgoła nie mają.
Wiem, że Ojciec czasu do stracenia nie ma, mimo to z niecierpliwością oczekuję na list Ojca bodaj i krótki. Tymczasem tyle, bo już północ niedaleko, jak Bóg pozwoli, następną pocztą znowu kilka słów Ojcu przeszlę. Wszystkich Was polecam opiece Matki Najśw., a moją niegodność waszym modlitwom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.