O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XXVIII.

Tananariwa, 28 lipca 1901.

Z wielką radością przepatrywałem wykaz jałmużn w »Roczniku Rozkrzewiania Wiary« Maj — Czerwiec; dzięki Bogu, pomoc nadchodzi. Niech Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi wszystkim ofiarodawcom za ich miłosierdzie; codziennie prosimy Ją o to w naszych niegodnych modlitwach. X. Superior naszej missyi szuka, jak to już Ojcu poprzednio pisałem, miejsce pod nowe schronisko, ja zaś sam jestem teraz w gorączkowem usposobieniu, chociaż za łaską Bożą jestem zdrów i gorączki nie mam. Zaraz Ojcu powiem, dlaczego jestem w takiem usposobieniu. Od samego początku zawsze było mnie bardzo pilno do nowego schroniska, bo, jak Ojciec wie, moje budynki w opłakanym stanie, teraz zaś podwójnie mnie pilno i, gdybym tak mógł, jak nie mogę, to schronisko stanęłoby raz, dwa. Ściany kościoła coraz bardziej się rozchodziły z dniem każdym, teraz takie porobiły się szpary na wylot, że widać było przez nie wszystko doskonale i to nietylko po rogach, ale i w środku ścian. Za każdym razem idąc na Mszę św., polecałem nasze dusze Matce Najśw., żeby nas raczyła przyjąć w razie, gdybyśmy zostali zgnieceni podczas Mszy św. walącym się dachem i ścianami. Dałem znać X. Superiorowi, że potrzeba koniecznie coś zrobić, bo jesteśmy w niebezpieczeństwie. Ale, żeby nie myślał X. Superior, że ja może zanadto się obawiam o moje pisklęta i dlatego widzę niebezpieczeństwo większe, niż jest istotnie, prosiłem go, żeby natychmiast przysłał mnie Braciszka, znającego się trochę na budowli, żeby się dokładnie przekonał o stanie rzeczy. Ten Brat powiedział, że niebezpieczeństwo wielkie, ale naprawa niemożliwa — trzeba postawić nowy kościół. Naturalnie, że o nowem budowaniu w tem miejscu, gdzie jesteśmy i mowy być nie może, więc X. Superior kazał mnie wystawić prowizoryczny mały kościółek z trzciny. Może Matka Najśw. widząc naszą biedę, ulituje się i nakłoni serca miłosiernych ludzi do pospieszenia z jałmużną. Nazwałem to prowizorycznym kościółkiem, ale zdaje się mnie, że to nazwa nieodpowiednia. Ta szopa — to prędzej jakby fac simile betleemskiej stajenki, niż kościół. Jak tylko będę mógł, to postaram się o fotografię tej szopy, żeby Ojciec też mógł zobaczyć, jak to wygląda. Ściany kościoła zburzone tylko do połowy, a dolne części zostawione umyślnie, żeby chroniły nieco wewnątrz wystawioną szopę od wichrów, a podczas pory deszczowej od burz. Jak już jest, to jest, dzięki Bogu, że przynajmniej moi biedacy mogą mieć Mszę św., której byli pozbawieni przez czas budowania tego prowizoryum, musiałem bowiem odprawiać Mszę świętą w swoim pokoju przez ten czas. Łatwo Ojciec sobie wystawi, że niekoniecznie mnie było wygodnie i swobodnie ze Mszą św. w stancyi, bo w 4-ch metrach mieściło się: ołtarz, sypialnia, refektarz, spiżarnia, rzeźbiarnia i t. d., i t. d., słowem wszystko, co się tylko dało zmieścić, bo w całym obszarze dworskim więcej miejsca nie mam ani pół metra. Szło to jednak dobrze, bo Mszę św. odprawiałem przed obrazem Najśw. Matki Częstochowskiej. Ten sam obraz, co był w kościele, Ojciec kupił mnie go dla chorych, kiedy odjeżdżałem z Krakowa.


Prowizoryczna kaplica trędowatych w Ambahiwuraku, w miejscu zniszczonego kościółka przez burzę i deszcz. (Zob. str. 244).

Teraz Ojciec drogi pojmuje, dlaczego jestem ciągle w gorączkowym jakby usposobieniu i dlaczego teraz mnie jeszcze bardziej pilno do nowego schroniska, niż przedtem — prawda? Pisząc to, mimowolnie zupełnie rzuciłem okiem wokoło i roześmiałem się — przypomniałem sobie, że »bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi« — sprawdza się co do joty u mnie. Ale Matka Najświętsza wspiera nas widocznie swoją łaską, o czem mnie przekonywuje ogólnie nasze usposobienie. Gdyby Ojciec nas zobaczyć mógł obecnie, to z pewnościąby pomyślał, że nam nic nie braknie, ptasiego mleka chybaby tylko trzeba; kłopotów mamy naokoło pełno i większych i mniejszych, a mimo to, tak się jakoś jakby przemocą dobry humor i wesołość wciska do nas. Moje czarne pisklęta gwarzą, śmieją się i często śpiewają; mnie boli bardzo niedola moich chorych i dotkliwiej daje się mnie czuć teraz, niż przedtem, to prawda, ale co do siebie samego osobiście, tak się czuję szczęśliwym, że każdy magnat, opływający we wszystko, z pewnością pozazdrościłby mnie tego usposobienia.
Miejsce pod schronisko dla mnie szukają i za to trochę, co się już uzbierało, myślę kupić grunt i powoli ściągać materyał do budowy. Ufności wcale nie tracę, wiem na pewno, że Matka Najświętsza wystawi i zaopatrzy schronisko, ale otwarcie Ojcu się przyznam, że się mnie porządnie markotno zrobiło, kiedy porachowawszy wszystko, co mam, przekonałem się, że jeszcze ani ⅓ części nie mam tego, co potrzeba. Idzie wszystko powoli, na to już nie poradzę, in patientia vestra possidebitis animas vestras musimy sobie powtarzać. Niepokoi mnie tylko reszta budynków, jak to się zacznie rozwalać tak jak kościół, to będzie niemały kłopot, bo doprawdy nie mam pojęcia, jak i gdzie umieścić moich chorych. Chciałbym o tem nie myśleć, ale to się nie udaje, boć ustawicznie mam to przed oczyma. Zaspokaja mnie tylko myśl, że przecie Matka Najśw. widzi wszystko i niedopuści do ostateczności, zresztą dziej się Jej najśw. wola. Niech Mateczka radzi o swojej chorej czeladzi jak się Jej podoba.
Czas ogromnie dziwnie mnie się wydaje, tak, że kiedy się nad tem zastanowię, to trudno mnie jakby samemu sobie zdać sprawę z tego, czy zoryentować się, czy już nie wiem jakby to wyrazić. Mija bowiem czas, jak zwykle, tak prędko, że trudno się spostrzec, godzin w dniu często mnie zabraknie na zrobienie wszystkiego co potrzeba; przytem bardzo mnie się dłuży, bo jestem w ciągłym wyczekiwaniu. Zdawałoby się, że takie dwie sprzeczności niemożliwe równocześnie, a jednak tak jest i leci czas nadzwyczaj szybko i zarazem zdaje się mnie, że bardzo powoli idzie. Nie mówię na pewno, ale zdaje się mnie, że jeżeli nie zupełnie, to po części przynajmniej odgaduję, co Ojciec myśli, a raczej co Ojciec odpowie na to, com napisał, mianowicie: pojmuję doskonale, że pilno ci do nowego schroniska, z tego co piszesz widzę, że w porządnej biedzie jesteście i t. d., wszystko to prawda, ale zapominasz przytem, że nietylko twoi trędowaci są w takiej biedzie, ale po całym świecie pełno ubóstwa i nędzy, i wszędzie wsparcia potrzeba, zatem niepodobna żeby tak prędko, jakbyś chciał, mogło się zebrać tyle, ile trzeba na twoje schronisko. No co, zgadłem, czy nie? Zdaje się mnie, że tak. Wiem i pamiętam o tem doskonale, że jak u nas w kraju, tak po całym świecie tyle nędzy, że najmiłosierniejsi ludzie często są w kłopocie skądby co dostać i gdzieby najpierw dać, bo wszędzie bardzo potrzeba jałmużny, ale przytem i tego zapomnieć nie mogę ani na chwilę, gdyż ciągle na to patrzę, że nędzarza choćby nawet i ciężko chorego, od niejednych drzwi bez litości odpędzą to tak, ale przecie znajdzie się miłosierne serce, co go przyjmie i zaopatrzy o ile możliwości w co potrzeba. No, czy nie? Trędowatego zaś wszyscy zewsząd pędzą, a nikt nigdzie nie przyjmie, bo się ich boją, brzydzą się nimi i gardzą powszechnie. Uważają tutaj sobie ludzie za wielki uczynek miłosierdzia, kiedy przechodząc rzucą trędowatemu jałmużnę. Niech się mnie te stare budynki, w których mieszczą się moi chorzy, zaczną się walić tak jak kościół, gdzie podziać tych nieszczęśliwych? Teraz pewno zgodzi się Ojciec z tem, że nie mogę, mając to na myśli, uważać moich chorych inaczej, jak tylko najbardziej potrzebujących ratunku i nie mogę nie naprzykrzać się jak Matce Najśw., tak też i ludziom o przyspieszenie niezbędnej pomocy. Prawda?
Pisząc ten list, musiałem przerwać, żeby wyprawić jedną duszę do nieba. Dlatego mówię prawie z zupełną pewnością, że do nieba, bo była to stara poganka, którą trąd zniszczył zupełnie. Poczuwszy się gorzej, zawołała mnie i prosiła o Chrzest św. Natychmiast ją ochrzciłem, nadając imię Marya, o które też sama prosiła, a niedługo potem skonała. Mam zatem w Bogu nadzieję, że ta dusza jest już w niebie. Oprócz tego mam jeszcze i tę pociechę, że umarła ona z trądu, a nie z głodu.
Wie Ojciec, że pomimo ustawicznych roztargnień, z któremi mój urząd połączony, jestem ciągle jakby w rekollekcyach. Niedostatek, cierpienia, śmierci i t. d., na które ustawicznie patrzę, tak wyraźnie jakby namacalnie pokazują mnie marność i znikomość wszystkiego, co stworzone; tak jasno przedstawiają, że człowiek jest tylko w podróży, a nie w ojczyźnie na tej ziemi, że wątpię, czy w rekollekcyach można lepiej przejąć się temi prawdami. Cała bieda tylko w tem, że nie umiem korzystać z tego tak, jakbym chciał i powinien. Może Ojciec sobie przypomina na liście, który kiedyś moi chorzy do Ojca pisali, było podpisanych dwóch katechistów: Michał i Rafał. Michał dawno umarł, jak już Ojcu pisałem. Temi dniami Rafał pożegnał się też z tym światem, proszę Ojca o modlitwy za jego duszę. Obecnie trąd więcej bruździ, niż przedtem; straciłem niedawno kilku z moich chorych. Mam w Bogu nadzieję, że się z nimi zobaczę kiedyś w niebie, bo po katolicku poumierali ci nieszczęśliwi. Żeby mnie tylko Bóg pozwolił tak umrzeć, jak nie jeden z nich. Jedna z chorych ubawiła nas nieco swoją chorobą. Woła mnie i mówi: »Ojcze, ogromnie boli mnie wewnątrz, daj ostatnie namaszczenie, bo może prędko już umrę.« Kontent byłem, że boi się umierać bez zaopatrzenia, ale przytem jakoś mnie się wydało, że śmierć nie zagląda jej jeszcze w oczy. Gromadka chorych zebrała się koło jej izby i chcieli zaczynać modlić się za quasi konającą. Trąd jeszcze nie bardzo był u niej rozwinięty, starą też nie jest. Rospytałem dokładnie, gdzie ją boli, i zobaczywszy puls i język, powiedziałem jej, że jeżeli chce, najchętniej dam Ostatnie namaszczenie, ale przedtem dam jej coś wypić. Rozpuściłem we wodzie porządną dawkę soli przeczyszczającej, zaniosłem chorej i powiedziałem: wypij to, a popołudniu mnie powiedz, jak ci jest i wtedy cię zaopatrzę, jeżeli będzie potrzeba. Było to koło 9 godziny rano. Popołudniu zamiast zaopatrywać na drogę wieczności, śmiałem się razem z innymi, że konająca zamiast umierać, wyzdrowiała zupełnie.
Rozbazgrałem się dziś nienajgorzej i jeszcze nie jedno miałbym Ojcu do powiedzenia, ale, bojąc się Ojca znudzić moją gadaniną i stracić pocztę oprócz tego, zostawiam to do następnego listu, jak Bóg da doczekać. Bardzo Ojca proszę o łaskawą pamięć w modlitwach i o siarczyste zbieranie jałmużny, bo widzi Ojciec sam, że jej na gwałt potrzebuję. Czekam cierpliwie na odpowiedź.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.