O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XXV.

Tananariwa, 13 kwietnia 1901.

Przebyłem w innym posterunku cały luty i marzec, gdzie mnie czarny światłodawca zaciemniał mózgownicę malgaszską gramatyką także ciemną, jak skóra samychże Malgaszów, jeżeli bodaj czy jeszcze nie ciemniejszą. Wreszcie w końcu marca powiedziano mnie, że na tyle już umiem, żeby sobie samemu módz dać radę ze słownikiem, t. j. że mogę już sam dalej się uczyć, że trzeba mnie teraz praktycznego ćwiczenia do uzupełnienia całkowitego mych wiadomości, więc żebym wracał na moją stacyę i tam ćwiczył się rozmawiając z chorymi. Ucieszyłem się nadzwyczaj zapadłą decyzyą i ostatniego marca wróciłem do siebie niby na stałe. Pilno mnie było wrócić prędzej do moich biedaków, ale we wigilją powrotu pokiereszowałem sobie nogi w rozmaitych miejscach dla uwolnienia się od tych nieznośnych pcheł afrykańskich, które się były na nowo zagnieździły, a że droga strasznie licha (w niektórych zwłaszcza miejscach okropnie kamienista), więc mnie się jakoś nie szło z początku. Wstyd mnie się jednak zrobiło samego siebie, kiedym wspomniał, że moi chorzy tacy poranieni, mimo to chodzą jak mogą, a ja, niby missyonarz, tak się delikacę, jak jaka ciocia Kapuśniaczkiewiczowa, która jak tylko ją bodaj mały paluszek zaboli, zaraz rozpoczyna kuracyę na wielką skalę, i wlokę się, jakbym konno na ślimaku jechał. Oprócz tego, miałem jakby jakiś rodzaj przeczucia, naglący mnie do pośpiechu; ciągle mnie coś jakby powtarzało: »spieszno się spiesz, bo kto wie, co cię tam czeka.« Jedno z drugiem tak skutecznie na mnie podziałało, jak na konia zachęta do pośpiechu, zatelegrafowana mu batem po grzbiecie przez woźnicę, i zapomniawszy o wczorajszej operacyi, rozpuściłem nogi i gnałem całą drogę, co mogłem. Nie zawiodło mnie to jakieś jakby przeczucie, bodaj czy to się działo za sprawą Aniołów Stróżów moich chorych. Dochodzę do rzeczki, płynącej o jakie może ¾ kilom. od schroniska, i widzę dwóch chorych spuszczających się szybko z pagórka po drugiej stronie wody. Coś pewno wykwitło nowego, pomyślałem sobie; rozzułem się, prędko przeszedłem strumyk i idę dalej boso na spotkanie moich chorych. Pocoście tu, moje ptaszęta? — spytałem. Spiesz się Ojcze, mówią do mnie, bo jedna kobieta mocno się rozchorowała i chce, żebyś ją zaopatrzył prędzej, a jeden chory już prawie dogorywa, mowę stracił, ale jeszcze dość silnie oddycha. Spiesz się, żeby go jeszcze zastać przy życiu. Uzułem się co prędzej, i przyszedłszy do siebie, pospieszyłem do tych chorych. Dzięki Bogu, udało się mnie jeszcze zaopatrzyć chorego ostatnimi Sakramentami, ale na drugi dzień pochowałem go. Kobieta, po Ostatniem Namaszczeniu, przyszła nieco do siebie, silnie wprawdzie trąd się rozwinął, cierpi mocno, to prawda, ale jeszcze żyje.
W tych ostatnich czasach pochowałem wprawdzie trzech, ale cieszy mnie to, że umarli z trądu, a nie z głodu, za co pokornie dziękuję najpierw Matce Najświętszej, a potem łaskawym dobroczyńcom, którzy mnie jałmużną wspierają.
Przedtem pisałem już Ojcu nieco o afrykańskich pchłach, a teraz znowu o tem samem, coś nieco więcej donoszę. To plugastwo stało się istną plagą; napada coraz bardziej ludzi, zwierzęta i ptaki zarazem. Najwięcej ich mają świnie. Przybrało to szelmostwo takie już rozmiary, że rząd wysłał Malgaszów poduczonych cośkolwiek na quasi infirmarzy (ilu ich rozesłano, nie wiem), którzy muszą chodzić od wsi do wsi i opatrywać tych, co są napadnięci przez afrykańskie pchły. To opatrywanie polega na tem, że rozrania się igłą, albo czem ostrem to miejsce, gdzie się pchły zagnieżdżą, wydobywa się ztamtąd jakby woreczek z plewki, w którym znajduje się kilka setek zniesionych jajek, oczyszcza się ranę i zapuszcza jodyną lub czem innem mocnem dla zabicia zarodków, któreby mogły tam jeszcze pozostać. Jeżeli się zawczasu nie wyjmie takiego woreczka, to małe pchlęta, które się wylęgną, toczą ciało i sprawiają wielką ranę. Wskutek niedostatecznego zapobieżenia temu, już tu było kilka wypadków śmierci; wylęgły się pchlęta, rzuciła się gangrena i spowodowała śmierć. Wiem z własnego doświadczenia, że nie czuć nic z początku, kiedy się taka pchła zagnieżdża, ale potem, t. j. tak mniej więcej na drugi lub trzeci dzień, takie to sprawia swierzbienie i pieczenie, że trudno nie poranić drapiąc czemkolwiek. Jodyna, chociaż niby to gryzie, wpuszczona do takiej ranki, sprawia znaczną ulgę przynajmniej na jakiś czas, bo gryzienie samo sprawione przez jodynę, jest niczem w porównaniu do tego, co się czuje od pcheł. Z tych czarnych quasi wyznawców Eskulapa, rozesłanych przez rząd, do mnie nikt się naturalnie nie zjawił, bo się boją, żeby się sami trądem nie zarazili. Wątpię zresztą, czyby który co poradził choćby i przyszedł, bo gdzie, u trędowatego niema rany, tam można jeszcze oczyścić od tych pchlich gniazd, ale jak radzić, kiedy się to w ranach zagnieździ, tego nie wiem. Starałem się jak mogłem najlepiej zrobić, ale nic z tego; zalewam zatem obficie i ostro całą ranę rozpuszczonym karbolem i co się uda oczyścić, to dobrze, a co nie, to już opiece Matki Najświętszej zostawiam, bo jakże inaczej zrobić. Powiadają, że i karbol zabija te zarodki, ale czy to prawda, nie wiem. Rozesłał rząd wszędzie drukowane rozporządzenie co do tych pcheł, w którem powiedziano między innemi rzeczami, żeby się wszyscy starali o jak największe ochędóstwo jak koło siebie, tak po domach i żeby nie trzymać w tej izbie, gdzie się mieszka, ani drobiu, ani żadnych bydląt i t. p. Jak mnóstwo innych rzeczy, tak też i to bardzo ładne w teoryi, ale zastosowaniem być nie może w praktyce. Najpierw, żaden Malgasz i wyobrażenia nie ma o ochędóstwie; powtóre taki biedny, co ma tylko jedną jedyną izbę z gliny, w której mieści się z całą rodziną i majątkiem, składającym się, przypuśćmy, z kilku kur, albo krowy, owcy czy świni, gdzie ma podziać to bydlę, czy ptaka? Musi mieć razem ze sobą w izbie, bo jak zostawi na dworze, to mu zaraz ukradną.
Wie Ojciec, że niedawno temu dowiedziałem się, dla czego Malgasze stoją dotychczas jeszcze na tak niskim stopniu cywilizacyi; winni temu nie oni sami, ale ich własny rząd malgaszski, pod którym byli przedtem. Tak się rzecz miała: bali się wszyscy uczyć czegokolwiek, jakiego np. rzemiosła, bo jak tylko który czego się nauczył, zaraz go brano, żeby pracował dla króla, czy królowej, dla całego królewskiego dworu, potem dla wszystkich urzędników za porządkiem, dla rodziny królewskiej i t. d., i to bezpłatnie zupełnie i na własnem nawet utrzymaniu w czasie tej pracy, trwającej całe lata i lata. Zasadził i wyhodował ktoś jaką jarzynę, owoc i t. p., zaraz, jak tylko się o tem dowiedziano, przysyłali do niego, żeby dał królowej, dla jej rodziny, dworu i t. d., naturalnie bezpłatnie. Nie chciał kto iść pracować darmo, albo dawać darmo to co miał, to go zakuwano w łańcuchy i wpakowywano do więzienia, gdzie najczęściej ginął marnie z nędzy i wycieńczenia. Rzecz jasna, że w takim składzie rzeczy, głupi byłby ten, ktoby się chciał oddać jakiemu rzemiosłu lub innemu zajęciu pożytecznemu. Oto przyczyna, dla której Malgasze niczego nigdy nie starali się nauczyć. Dopiero z zawojowaniem wyspy przez Francuzów, zaczęli się brać powoli do różnych rzemiosł, bo widzą, że im za to płacą. Dotychczas jeszcze biorą się do wszystkiego bardzo powoli i niechętnie, bo nie dowierzają. Złodziejstwo okropnie między nimi zakorzenione też z winy ich dawniejszego rządu. Brali przedtem rekruta, który musiał służyć aż do późnej starości jako żołnierz zupełnie bezpłatnie i na własnem utrzymaniu. Naturalnie, że nie mógł inaczej się utrzymać, jak kradzieżą i rozbojem; potem to przeszło z ojców na dzieci i zakorzeniło się tak, że obecnie Malgasz uczciwy jest to rzadkość, którą nie łatwo i nie często napotkać można. Wydaje się mnie to wszystko bardzo prawdopodobnem; czy zaś jest tak istotnie, czy nie, i o ile jest, o ile nie, to zaręczyć nie mogę. Niedawno tu jestem, więc na to wszystko sam patrzeć nie mogłem. Napisałem Ojcu, com słyszał od innych relata retuli. To tylko wiem na pewno, że Europejczycy przychodzą tu niby cywilizować Malgaszów, ale zamiast cywilizacyi, wznoszą ogromną demoralizacyę pod każdym względem. Niestety, zanadto jest to widocznem na każdym kroku, trudno zatem tego nie widzieć.
Szarańcza nas nie opuszcza, tak coś wygląda, jakby się na stałe zakwaterowała na Madagaskarze. Nie śmiem mówić na pewno, ale kto wie, czy te dwie plagi, t. j. szarańcza i pchły afrykańskie nie są objawem gniewu Bożego za to złe, co się tu dzieje przeważnie przez Europejczyków. Przeciw trądowi niby działają, szerzy się on mimo to jednak jak tego potrzeba. Nie czytałem sam tego, ale mówiono mnie, że gazeta »l’Univers« ogłasza, jakoby w samym Paryżu już było kilkuset trędowatych białych. Zaraza dostała się tam najprawdopodobniej z Madagaskaru, albo z której z sąsiednich wysp. Ci co przenieśli zarazę, z pewnością sami nie narazili się pielęgnując trędowatych, ale wskutek złego życia jakie prowadzili. Cha! trudno inaczej, jak sobie kto pościele, tak też i spać będzie.
Co do siebie osobiście, trudno żebym Ojcu mógł co nowego napisać; zawsze jedno i to samo ciągle mnie stoi przed oczyma, to jest nowe tak niezbędne schronisko. Nie mogę Ojcu dokładnie wyrazić, jak ono koniecznie potrzebne, bo to trzeba widzieć na własne oczy; opisać się nie da to tak łatwo, zwłaszcza mnie, który tak zdatny do pisania, jak siekiera do pływania. Ile moi biedacy cierpią fizycznie, to Ojciec wie, choć może nie zupełnie dokładnie, z moich listów i fotografij, które posłałem; ale co gorzej, że daleko więcej ponoszą szkody na duszy. Patrzę na to codziennie i inaczej nie mogę Ojcu to napisać, jak tylko, że jak najchętniej chciałbym zaraz dostać nie jeden, ale dziesięć niewiedzieć jak ostrych trądów, żeby tylko przez to łatwiej wyprosić u Matki Najśw. jak najbardziej potrzebne pieniądze na wystawienie nowego schroniska i zabezpieczenie jego utrzymania, a przez to usunąć te wszystkie niebezpieczeństwa dla duszy, na które moi nieszczęśliwi są narażeni obecnie. Dzieci pod tym względem najbardziej mnie na sercu leżą; to maleństwo nietylko że nie zna wcale Pana Boga; ale nawet nie wie jeszcze, czy jest Bóg, a już uczy się Boga obrażać, bo gorszy się i psuje przez ustawiczną styczność ze starymi, którzy potrzebują sami, żeby ich trzymać na wodzy pod bardzo wieloma względami. Widzę to wszystko i porządnie odczuwam, ale zaradzić złemu w obecnym stanie rzeczy, jest prawie niepodobieństwem. Nie, nie »prawie« ale tak»zupełnie« niepodobieństwem.
Przerwę tę jeremiadę, żeby nie zabierać Ojcu czasu i samemu go nie tracić. Lepiej ten czas obrócić na przedstawienie rzeczy całej Najśw. Matce i prosić Ją, niech radzi o swojej biednej czeladzi. Dziej się najświętsza wola Boża; kiedy czekać to czekać. Wiem, że drogi Ojciec nie ma czasu do stracenia, dlatego o list nie śmiem Go prosić, ale swoją drogą, bez naprzykrzania się wcale, niecierpliwie oczekuję, choć na kilka słów, bodaj jeżeli nie na list choćby na kartkę. Wszystkich Ojców i Braci pozdrawiam i jak drogiego Ojca Superiora, tak też i wszystkich Jego podkomendnych bardzo a bardzo proszę o modlitwy za nieszczęśliwych trędowatych i ich niegodnego posługacza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.