O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drogiemu Ojcu posyłam kilka fotografij z mego schroniska. Może będziecie mogli tam w kraju mieć słabe wyobrażenie o trądzie i biedzie, w jakiej się moi chorzy znajdują. Mam kilku gorzej chorych, ale ich trudno męczyć fotografowaniem, więc ich nie wziąłem. Między moimi chorymi głód więcej się teraz rozpanoszy, bo przedtem, ci co mogą chodzić, żebrali przy drogach i to, choć wprawdzie niewiele, ale choć coś im pomagało. Obecnie rząd zakazał zupełnie żebry, więc nowy kłopot. Moi chorzy skwaszeni i pytają, jak tu radzić teraz. Powiedziałem: wiele i bardzo wiele, módlmy się do Matki Najśw., a poślemy nasze fotografie do Europy za morze do Polski, to jakoś to będzie, bo w Polsce dobrzy ludzie i miłosierni, jak zobaczą was na fotografii, to zlitują się i przyślą wam jałmużnę. To ich trochę pocieszyło i uspokoiło i z wielkiem ukontentowaniem zbierali się do fotografii. Wytłumaczyłem im tylko, że muszą być cierpliwi, bo Polska jest za wielkiem morzem, zatem to daleko; oprócz tego, tam niema depozytu żadnego, żeby tylko wziąść pieniądze i wysłać, ale trzeba żebrać i składać jałmużnę, a jak się co uzbiera, wtedy posyłać. Droga też długa, więc nie tak zaraz mogą te pieniądze przyjść i t. p. Widocznie trafiło to biedakom do przekonania, bo pokiwawszy głowami, powiedzieli: »Słuszność przy Ojcu, trzeba czekać«.
W dwóch wypadkach ledwom się powstrzymał od śmiechu, bo nie pora była śmiać się wtedy, mianowicie przy pogrzebach. Chowałem nieboszczyka trędowatego, już odmówiłem zwykłe modlitwy, poświęciłem grób i kazałem zasypywać. Już sporo ziemi było na nieboszczyku, aż tu naraz biegnie jedna z chorych i krzyczy: »poczekaj, poczekaj.« Sypiący ziemię zatrzymali się, a ja ze zdziwieniem czekałem, co z tego będzie. Otóż ta kobieta przyniosła kapelusz, którego używał nieboszczyk; jeden z tych co zasypywali mogiłę, złożył go we czworo, zrobił otwór w ziemi i wpakował ten kapelusz nieboszczykowi. Przy innym znowu pogrzebie włożono zmarłemu do grobu tabakę w kawałku bambusa, którą nie skończył żuć za życia.
Ma Ojciec wiedzieć, że Malgasze bardzo mało palą i to bardzo nieliczni, tylko jakby wyjątek między nimi stanowią palacze. Ale rozpowszechnionem jest tu bardzo żucie, czy smoktanie tabaki, dokładnie tego nie umiem powiedzieć. Chowają tę tabakę nie w tabakierkach, ale w cienkich kawałkach bambusa, zatkniętych z obu końców drzewem. Z tego rodzaju tabakiery nasypuje sobie Malgasz tabaki na dłoń, poczem z dłoni wsypuje ją między dolną wargę a dziąsła, potrzyma kilka minut w ustach, a kiedy przestanie już piec, wtedy tabakę wyplunie.
Pytałem moich chorych, naco zmarłym kładą takie rzeczy do grobów? Cała odpowiedź była: »niech ma, to było jego.«
Jak Maglasze chciwi są na pieniądze, i jak o nich ciągle myślą, może Ojciec wnosić z tego, co się mnie niedawno zdarzyło. Wołają mnie do chorej i mówią: »może wnet umrze, a ochrzczona źle, bo u protestantów.« Pobiegłem natychmiast i zastałem chorą w samej rzeczy mającą się już bardzo źle, prawie konającą. Pytam, czy chce, żebym ją ochrzcił i żeby umarła katoliczką, odpowiada: »tak.« Ochrzciłem ją, rozumie się warunkowo, i odchodzę. Wówczas ta kobieta woła na mnie, żebym wrócił; podchodzę i pytam, czego chce, ona mówi: »trochę pieniędzy, Ojcze.« Wszyscy obecni w śmiech na całe gardło; powiedziałem jej, żeby się już o nic nie troszczyła, do nieba przyjmą ją bez pieniędzy; w parę dni potem pochowałem ją.
Stólecie zakończyliśmy, dzięki Bogu, po katolicku. Moi chorzy spowiadali się i komunikowali 31 grudnia 1899 r., a pięciu przystąpiło do pierwszej Komunii św. i dostali szkaplerze.
Mimowolnie zupełnie przybyło mi trochę wiedzy z naturalnej historyi. Pewnego razu zabierałem się do podlania kilku kwiatów, które mam do ozdobienia ołtarza. Biorąc konewkę, spostrzegłem osę ciągnącą ogromnego pająka. Bardzo mnie to zaciekawiło, postawiłem konewkę i zacząłem się jej przypatrywać. Szła bardzo prędko (tutejsze osy może dwa razy tak wielkie, jak nasze) ale cofając się, bo pyszczkiem trzymała pająka, którego wlekła. Jak drogę widziała, tego nie rozumiem, ale ani razu nie utknęła, ani zaczepiła o nic, a szła pomiędzy trawą, po grudzie, przez rowki, jamki i t. p. przez cały czas. Pajęczysko miał rozciągnięte łapy i nie drgnął ani razu, zupełnie jak nieżywy. Śledziłem tę osę może przez jakie 5 czy 6 metrów, a potem wróciłem do swojej roboty. Będąc u jednego z naszych Ojców, pytam go, czy nie wie co osy robią z tymi pająkami i opowiedziałem mu, com widział. Ten Ojciec powiedział mi, że to rzecz ciekawa, ale wcale nie nowa i że on sam to kiedyś widział wszystko. Osa złapie pająka, ukole go żądłem, ale nie zabije tem ukłóciem, tylko go ubezwładni tak, że pająk tylko pyskiem może ruszać, zresztą niczem. Po ubezwładnieniu zawlecze osa takiego pająka do swego gniazda ulepionego z gliny, i tam składa na nim swoje jajka. Pająk nie psuje się, bo jest żywy, a małe osy, zaraz po wylęgnięniu, żywią się tym pająkiem, póki go całkiem nie zjedzą. Szkoda tylko, że osy tak mało zabijają pająków, bo ich tu tyle jest, że opędzić się trudno; gdzie spojrzeć, wszędzie ich pełno, wszędzie zasnuto, na domach, drzewach, trawie, ziemi, wewnątrz domów, słowem wszędzie. W ziemi też ich jest dość. Zobaczyłem raz okrągłą dziurę w ziemi, a chcąc się dowiedzieć czy głęboka i czy zamieszkana, wlałem tam trochę wody. Ledwo wlałem wodę, wyskoczyła stamtąd spora tarantula. Innym razem chciałem sobie zrobić do kościoła kilka lichtarzy z gliny (parę takich gałek, jak u nas zwykle robią na iluminacyę w oknach), grzebnąłem łopatą i ze ziemią wydobyłem znowu tarantulę. Na ołtarzu obmiotłem przede Mszą lichtarze i obraz z pajęczyny i pająków, przychodzę w południe do kościoła, oho, nowi lokatorowie na temże samem miejscu już zasnuli swoje sieci i rozgospodarowali się na dobre.
Nie wiem zkąd wziął się u Malgaszów zwyczaj podawania ręki, zdybując się z kim i to znajomy czy nieznajomy, wszystko jedno. Mnie ten zaszczyt już prawie zupełnie nie spotyka, bo zburczałem niejednego za to. Idąc kiedyś do Tananariwy, zdybuje mnie jakiś wysztucerowany facet, zachodzi mi drogę i łapę wyciąga. Czego chcesz? pytam (o jałmużnie mowy być nie mogło, bo widać było po jego ubraniu, że ma się dobrze). On mówi: »dzień dobry Ojcu!« Dzień dobry, to dzień dobry, ale twojej łapy nie potrzebuję i nie podawaj ją nikomu, z kim nie jesteś dobrze znajomy, bo powiedzą o tobie, żeś jeszcze dziki. Nauka nie poszła w las, jak to mówią, bo potem zdybaliśmy się znowu kiedyś, ale on mi się tylko ukłonił, a łapy już nie było. Zwyczaj powyższy nawet trochę niebezpieczny, bo ręce u Malgaszów wiecznie spocone i lepkie, a tyle między nimi chorób niekoniecznie pożądanych, jak np. parchy. Dziwnie przytem wygląda zdybać się z jakimś smarowozem, którego w życiu się nie widziało i ni ztąd, ni zowąd »servus kolego«, jakby się było z nim w zażyłości od dzieciństwa co najmniej.
Na jednej z fotografij, które Ojcu posyłam, jest opatrunek ran (zob. rycinę na str. 77). To się dotychczas odbywa pod gołem niebem, bo w izbach za ciemno i za ciasno i tylko wtedy, gdy zkąd dostanę kawałek płótna zdatny do owinięcia rany.
Pisząc ten list, musiałem go przerwać, żeby się zrobić na chwilę inżynierem. Było to wieczorem około godziny 9, deszcz lał jak z cebra; póki grzmiało i błyskało tylko, tom sobie z tego nic nie robił, ale naraz trzasnął piorun tuż koło mojej chaty. Oho, pomyślałem, może to kolega tego co niedawno ptaka upolował (pisałem już Ojcu o tem) koło mego mieszkania. Biorę latarkę i idę na dół, żeby zobaczyć, czy się gdzie co nie stało. Na dole komunikacya przecięta, cała sień zalana. Rad nierad musiałem wziąć się do łopaty i zrobiliśmy z moim kuchmistrzem współkę rowek w sieniach, tak, że teraz woda spływa po pod próg na zewnątrz. Zabrało nam to wprawdzie jakie ½ godziny czasu, ale zato teraz możemy sucho przejść w sieniach. Piorun, dzięki Bogu, nigdzie szkody nie zrobił. O naszem stroju nie wspominam nawet, bo Ojciec łatwo się domyśli, jak malowniczo byliśmy poubierani przy urządzaniu tej kanalizacyi w sieniach.
P. S. Choć na fotografiach każde śmiecie nieźle się przedstawiają, jednak porównując mój opis budynków z fotografiami, może Ojciec widzieć, żem nie przesadził w liście. Wnętrze np. kościoła, może jeszcze nie brudne? ściany nie popękane i nie rozchodzą się każda w swoją stronę? a mieszkania chorych prawda, że nie za jasne wewnątrz?