O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST V.

Tananariwa, 14 września 1899 r.

Wreszcie doczekałem się listu od Ojca (datowany 21/6 1899, otrzymałem 12/8 1889), za który bardzo dziękuję. Już na dobre zaczęło mnie niepokoić tak długie milczenie, przypuszczałem, że w podróży Ojcu co złego się stało, ale dzięki Bogu, że wszystko dobrze... Czytając list Ojca (i to nie raz nie dwa), myślałem ciągle messis guidem multa operarii autem pauci — a jednak zdarzają się leniuchy, którym się nie chce pracować ani nad sobą, ani nad ludźmi. Cobym ja dał, gdybym się mógł podzielić na niewiem ile części! Jednego Tatara zostawiłbym w konwikcie chyrowskim, a resztę porozsyłałbym tam, gdzie wcale niema księży.
Pocieszyła mnie wiadomość o zbierającej się powoli jałmużnie na wybudowanie schroniska. Dzięki Matce Najświętszej, mam już trochę grosza, ale budowy jeszcze nie mogę zaczynać, bo na wybudowanie potrzeba 30.000 franków. A potem trzeba zabezpieczyć żywność choć na jaki miesiąc naprzód dla 200 chorych, nim się znowu co wyżebrze; trzeba zaopatrzyć schronisko w sprzęty i naczynia niezbędne.
Niech drogi Ojciec ogłosi w »Missyach«, że utrzymanie jednego chorego wynosi miesięcznie 12 franków 50 centimów, rocznie 150 fr., jedno łóżko t. j. utrzymanie chorego po wieczne czasy 3000 fr. Rachowałem dobrze i innych znających tutejsze stosunki pytałem, ale taniej żadną miarą nie można utrzymać chorego. Proszę nie posądzać, abym tu mówił o utrzymaniu lepszem, t. j. takiem przynajmniej jak np. po szpitalach — gdzietam! mówię tu o najskromniejszem, jakie tylko może być utrzymanie.
Za wszystkich tych, którzy się w jakikolwiek sposób przyczynią do polepszenia losu moich biedaków, ja co tydzień odprawiam Mszę Św., t. j. 4 Msze św. na miesiąc, a moi chorzy codzień odmawiają za nich koronkę. Więcej zrobić nie możemy, ale Matka Boska stokrotnie resztę każdemu z dobrodziejów naszych wynagrodzi. O sobie nic Ojcu nowego donieść nie mogę. Mieszkam w schronisku jak prawdziwy pustelnik, bo niemam do kogo słowa przemówić. Od rana do wieczora pracuję i nie przestaję Matce Najświętszej naprzykrzać się, żeby mi pozwoliła prędzej mieć schronisko dla moich chorych, gdziebym mógł ich lepiej umieścić i zająć się nimi choć cokolwiek. Choć już jestem ósmy miesiąc na wyspie, jeszcze jednak nie mogę rozmówić się z krajowcami, bo mi tutejsza febra i różne inne okoliczności nie pozwoliły nauczyć się języka. Uczę się go teraz, lecz kiedy będę mógł już spowiadać i katechizować, sam nie wiem. Wszystko to w ręku Matki Boskiej — dziej się Jej najśw. wola.
Za krajem, a zwłaszcza za konwiktem ciągle bardzo mi tęskno, ciągle mi dzieciaki stoją przed oczyma. Chciałbym już módz pracować między moimi chorymi, cały kipię z niecierpliwości, a tu trzeba czekać. Jak się wszystko razem połączy i zacznie mi dokuczać na dobre, wtedy odmawiam modlitewkę Św. O. Ignacego »Suscipe Domine...« i to mnie uspokaja. Trudna rada, in patientia vestra possidebitis animas vestras — czekam, aż Matka Najświętsza zechce, żebym zaczął działać. Do chorych chodzę rzadko, bo mi to bardzo przykro. Gdy pójdę do nich, oni mnie obstąpią, każdy się żali na swe dolegliwości, a zwłaszcza na pożerające ich rany, a ja pomódz im w niczem nie mogę, bo nic a nic jeszcze nie mam. Skoro który tak się rozchoruje, że wstać nie może, to się z nim dzielę swoją porcyą. Wprawdzie on się tem nie obje, ale zawsze coś weźmie do ust, widzi przynajmniej współczucie, a więcej na razie nic nie mogę zrobić. Czasami i tego zrobić nie mogę, bo gdy takich chorych mam nie jednego ale kilku lub kilkunastu, to nie zanoszę im mej porcyi, bo nie byłoby czem obdzielić. Dać zaś jednemu a drugim nie, to jakoś nie idzie. Na obiad ma się tu trochę ryżu, albo parę jaj (jeżeli można dostać), albo kawałek chleba, który możnaby zjeść na śniadanie we W. Piątek, wcale nie naruszając postu, szklankę herbaty z takimże kawałkiem chleba; to są zwyczajne nasze obiady, tylko nie wszystko na jeden obiad lub kolacyę... Mam u siebie czarnego kuchmistrza, który potrafi ryż zgotować i sfabrykować rodzaj zupy z tutejszych ziół; więc się razem żywimy, czem Pan Bóg pozwala. Fundament jednak za łaską Bożą jest, t. j. mam herbatę, a gdy ta jest, to Tatarowi mało co więcej potrzeba. Mnie głównie chodzi o moich biednych chorych a nie o mnie. Co do chorych i schroniska mielibyśmy wiele i to bardzo wiele do pomówienia, ale dam temu pokój, bo nie wszystko można pisać, o czem możnaby mówić. Niech mi Ojciec tylko wierzy, że ci chorzy są bardzo biedni i bardzo głodni. Obecnie missya nie może mi więcej dawać jak 1 litr ryżu tygodniowo na jednego chorego, więcej nic a nic!...
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który kupiliśmy razem z Ojcem w Krakowie, jest oprawiony w palisandrową ramę. Wyrzeźbiłem ją, jak umiałem, ale nieźle wygląda. W górze jest tarcza z Imieniem Jezus, a na dole z Imieniem Marya, naokoło winograd. Powiedziałem moim biedakom, że to z Polski przysłane (zob. rycinę na str. 43). Bardzobym się cieszył, gdyby się udało całe schronisko wybudować za polskie pieniądze...

Razu pewnego wołają mnie, abym prędko szedł, bo jedna staruszka bardzo się rozchorowała i prawie dogorywa. Pobiegłem co tchu i zastałem ją już prawie bez życia; była to poganka. Więc nie tracąc chwili, porywam flaszkę z wodą i ochrzciłem, nadając imię Marya. Zdaje mi się, że ta dusza wyratowana, taką przynajmniej mam w Bogu nadzieję. Przychodzi mnie teraz na myśl: jak miłe musiało być zdziwienie tej biednej chorej, kiedy ze smrodliwego mieszkania, a jeszcze ze smrodliwszego trędowatego ciała, naraz w jednej chwili ujrzała się w ślicznem, jasnem niebie u stóp samej Matki Najświętszej. Naturalnie, że wyobrazić sobie tego dokładnie nie mogę, ale kiedy wspomnę o tem, to mnie cieszy i bawi zarazem to zdziwienie, jakiego musiała doznać ta szczęśliwa dusza. Nie mogę dość nadziwić się spokojowi, z jakim umierają trędowaci. Widać na twarzy konającego, że on okropnie cierpi, a mimo to żadnej skargi ani narzekania nie słychać; cierpi i czeka spokojnie śmierci.

Obraz Matki Bożej Częstochowskiej w kaplicy trędowatych w Ambahiwurak. Ramy wyrzeźbione przez O. Beyzyma.

Teraz moi chorzy cierpią o wiele więcej, niż kiedyindziej, bo to jeszcze zimno, a przytem mamy ustawiczny wicher.

Tutaj pory roku idą w następującym porządku:

Wrzesień wiosna. Grudzień lato.
Październik Styczeń
Listopad Luty
Marzec jesień. Czerwiec zima.
Kwiecień Lipiec
Maj Sierpień


Tutejsza zima, to nie europejska z mrozami, ale za gorąco też nie jest. W pogodnym dniu termometr pokazuje w cieniu +16°C. najwięcej, a w nocy opada do +3° a nawet +1° C. Czasami, ale to rzadko, nad ranem bywa szron. Niektóre tylko drzewa spuszczają liście na zimę; owady nie zamierają, ale wogóle wszystko bardzo smutno wygląda.
Ludność tutejsza jeszcze prawie pół na pół dzika. Jest już, dzięki Bogu, dość katolików, ale potrzeba jeszcze wiele pracy, aby z nich wykorzenić resztki pogańskich zabobonów i przesądów. Protestantów też tu nie braknie. Niestety, przebywający tu Europejczycy więcej szerzą rozpusty niż cywilizacyi. Pojęcia Malgaszów wogóle są jeszcze bardzo dziecinne; każdej rzeczy się dziwią, wszystko ich bawi, lada fraszka, już śmieją się do rozpuku; ich zachcianki też nie lepsze. Tak np.: razu pewnego byłem między chorymi. Jeden z nich (ten co na fotografii siedzi w środku z krzyżem na piersiach — zob. rycinę na str. 2) przywołuje mnie i pyta: »Kiedy mój Ojciec jedzie tam hen, hen, daleko, za to wielkie morze, zkąd do nas przyjechał?« Odpowiedziałem, że wcale już tam nie pojadę, zostanę z wami i pytam zarazem, o co mu chodzi. On mi na to: »To bardzo źle, że mój Ojciec nie jedzie, to mnie przykro; jedź mój Ojcze koniecznie i prędko wracaj, bo ja chciałbym koniecznie, żeby mi mój Ojciec przywiózł taki biały kapelusz, jaki noszą wszyscy wazá.« (U Malgaszów, każdy kto nie jest Malgaszem, a zwłaszcza każdy biały nazywa się wazahá — wymawia się wazá). Dostałem mu taki kapelusz w Tananariwie, i on nim teraz nacieszyć się nie może; cały dzień ma go na głowie; wielką mu się przyjemność sprawia, gdy mu się powie, że on ubrany zupełnie jak wazá; swoją drogą prócz kapelusza nic na sobie europejskiego niema, ale on na to nie zważa. Niejeden znowu często się myje, aby być bielszym i t. p. mają zachcianki...
Mam do Ojca małą prośbę, mianowicie: skoro który z naszych zdecyduje się wyjechać do Madagaskaru, niech mi przywiezie ze sobą trochę nasion pachnących kwiatów, np. lewkonij pełnych, rezedy, laków, kilka cebulek hyacyntów, białych lilij, także nieśmiertelników, pełnych astrów i t. p. Czy Ojciec uwierzy, że tu o takie kwiaty o wiele trudniej niż u was o egzotyczne rośliny. Ananasami i aloesami płoty wysadzają, a takich kwiatów niema, chociażby się doskonale udawały. Mnie koniecznie nasion potrzeba, bo nie mam czem zdobić kościoła, a powtóre moi biedacy cierpią od smrodu własnego gnijącego ciała, chociaż się znajdują na wolnem powietrzu. Chciałbym dla nich założyć ogródek kwiatowy, żeby im osłodzić choć trochę tę nędzę.
Teraz muszę Ojcu donieść o jednej rzeczy, którejby Ojciec może nie przypuszczał. Ja, samouk, nie umiejący wcale rysować, bom się nigdy nie uczył, ja, mogący zaledwie być za chłopaka u jakiego rzeźbiarza, i to jeszcze kto wie, czyby mnie przyjął, ja uchodzę tu za rzeźbiarza! Przyczyna tego bardzo prosta: na całym Madagaskarze niema ani jednego rzeźbiarza, zatem ja, mogący wyskrobać jakikolwiek listek, uchodzę tu za ukończonego rzeźbiarza. W Paryżu ma być wystawa, na której Madagaskar ma mieć osobny pawilon. X. Superior mnie prosił, żeby spróbować, czy który z czarnych nie potrafiłby rzeźbić. Spróbowałem, i to jakoś poszło, więc kazałem mu zrobić dwie ramy na wystawę, w których będą oprawione rysunki też robione przez Malgaszów. Rysunek rozumie się dałem jak najłatwiejszy; jak rzeźba wykonana, to wykonana, mniejsza już o to, dość, że to będzie rzeźbione przez Malgasza. Czarny artysta cieszy się, że jego robota będzie paradować w Europie i że może za to co dostanie...
Rozgadałem się, poraby skończyć, a tu właśnie przypomniało mi się malutkie zdarzeńko: Co miesiąc musimy się wszyscy zbierać w Tananariwie na casus z teologii moralnej, exhortę i t. p. Szedłem razu pewnego na takie zebranie (mam porządne dwie godziny drogi, naturalnie pieszo, i rzekę trzeba w bród przechodzić, bo mostu niema), uszedłem może jaki kwadrans drogi, kiedy zaczął mroczyć nie deszcz, ale taki kapuśniaczek, co to mniejszy od deszczu, a większy od rosy, ale przemoczy człowieka do kości. Rozwinąłem parasol i idę dalej. Słyszę, że ktoś boso biegnie za mną, jakby mnie chciał dogonić. Naraz wpada mi pod parasol jakiś czarny frant, mogący mieć jakie 12 lub 13 lat, bez krawatki rozumie się (mówiąc wyraźnie, tylko z przepaską na biodrach) i stanowczo oświadcza, że musi iść ze mną pod parasolem, bo mu na deszczu zimno. Trudna rada; bliźniego w biedzie trzeba ratować, chodź przyjacielu — przykryłem jak mogłem parasolem mego czarnego towarzysza podróży i tak szliśmy razem aż do Tananariwy. W mieście pożegnaliśmy się, jakby od wieków znajomi, ale ja, mimo to po dziś dzień nie wiem, jak się ten bąk nazywał, bo mi się nie przedstawił.


Kaplica trędowatych w Ambahiwurak. Obok mieszkanie O. Beyzyma.

Oczekując listu od Ojca — polecam się jego łaskawym modlitwom.
P. S. Słyszałem, że kilku naszych chciałoby się dostać do trędowatych. To bardzo pięknie, ale teraz pytanie, czy to wszystko powołanie prawdziwe, czy tylko chwilowe zachcianki. Oby każdy z tych, co o tem myśli, posłuchał mojej rady i pierwej 10 razy dobrze rozważył wszystkie racye pro i contra, a dopiero potem prosił o missyę. Wierzajcie mi (a mówię to z doświadczenia własnego, nie z czyjegokolwiek opowiadania), że nie jest to rzecz tak łatwa, jakby się zdawało. Zachwycać się opisami »Missyj katolickich«, zwłaszcza jeżeli artykuł dobrze napisany, daleko łatwiej, niż samemu być osobą działającą. Niech Bóg błogosławi każdemu, coby się chciał poświęcić, bo przezto ściągnie błogosławieństwo Boże na naszą prowincyę.

Do Księdza K. N. w Chyrowie pisze O. Beyzym d. 21/6: »Listów moich nie obawiajcie się wcale, bo w środkach ostrożności jestem może zanadto uważny. Wstydby chyba było, gdybym ja przebywszy 11 lat w infirmeryi, miał nie wiedzieć, co i jak robić, żeby choroby nie przenieść do innych. Zresztą sumienie mam, choć tatarskie, ale dzięki Bogu uczciwe, i nie odważyłbym się narażać Was na niebezpieczeństwo. Jeżeli Pan Bóg zechce, żebym ja sam był trędowatym, wtedy przez kogo innego Was wszystkich pożegnam i pisywać przestanę zupełnie. Na razie jednak tak źle jeszcze nie jest, więc się nie obawiajcie, jak się nie obawiacie infirmarza obsługującego chorych na szkarlatynę lub inną zaraźliwą chorobę.«





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.