Przejdź do zawartości

Nieprawy syn de Mauleon/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXV.
Królowa Cyganów.

Dwa lub trzy razy zwracali się Cyganie: co dowodziło, że byli widziani od dwóch podróżnych, i wzajemnie. Widząc to Musaron upewniał swego pana z bojaźnią, która mu nie była zwyczajny, że nie ukażą się więcéj, ponieważ za laskiem zupełnie sprzeczną mogli obrać drogę.
Musaron nie był w szczęśliwém usposobieniu co do mniemanych domysłów; albowiem po przebyciu lasku, widziano cyganów, może pozornie, lecz spokojnie jadących w dalszą drogę.
Jednakże Agenor dostrzegł zmianę jaka nastąpiła. Kobiéta, którą widział z daleka na ośle, a którą mienił za tę samą co miała białe stopy i piękną twarz, szła pieszo pośród swoich towarzyszek, niczém zgoła nie odznaczając się od nich.
— Hola! hola! dobrzy ludzie! zawołał Agenor.
Na głos zawezwawczy ludzie się odwrócili. Rycerz dostrzegł jak sięgali ręką do pasa u którego wisiał długi kordelas.
— Panie, ozwał się zawsze przytomny Musaron, czy widziałeś?
— Doskonale, odpowiedział Agenor.
Następnie zwracając się do Cyganów.
— Oh! oh! rzekł im, nie bójcie się niczego. Przybywam w przyjaznym usposobieniu, i mogę was zapewnić, moi drodzy, że wasze kordelasy na nic by się nie przydały przeciwko mojéj zbroi, włóczni i miecza. Teraz powiedzcie panowie, dokąd dążycie?
Jeden z dwóch mężczyzn zmarszczył brwi, i otworzył usta jakby dla wyrzeczenia niegrzeczności, lecz powściągnął go drugi, i przeciwnie, odpowiedział wcale uprzejmie.
— Czy mamy wskazywać panu drogę abyś szedł za nami?
— Zapewne, odpowié Agenor, przyjemnie by mi było w waszém towarzystwie.
Musaron znacząco się skrzywił.
— Idziemy do Sorii, grzecznie odpowiedział cygan.
— Dziękuję. Wyśmienicie, gdyż i my do Sorii dążémy.
— Szkoda tylko, rzekł cygan, że panowie idziecie prędzéj jak biedna piechota.
— Słyszałem, ozwał się Agenar, że ludzie waszego rodu mogą walczyć o szybkość z najlepszémi końmi.
— Bydź może, odpowiedział cygan, ale to nie wtenczas, gdy dwie stare kobiéty idą z niemi.
Agenor i Musaron spojrzeli na siebie. Musaron na nowo się skrzywił.
— Prawda, rzecze Agenor, ubogo podróżujecie. Jak téż mogą znieść podobne trudy towarzyszące wam kobiéty?
— Są do tego oddawna przyzwyczajone, bo to są nasze matki; a my cyganie rodzimy się w boleściach.
— Ah! wasze matki! rzekł Agenor, biedne kobiéty.
Przez czas niejaki rycerz obawiał się, czy piękna cyganka nie udała się inną drogą, lecz prawie jednocześnie poznał kobiétę siedzącą na ośle, i która z siadła spostrzegłszy go. Osiodłanie było nieokazałe; lecz zawsze mogło oszczędzić jéj białe, uperfumowane i delikatne stopki.
Zbliżył się do kobiét — te podwoiły kroku.
— Niech jedna z waszych matek, rzecze, siądzie na osła, a druga może się pomieścić za nią.
— Osioł jest obładowany pakunkami, rzekł Cygan, i ma dosyć do dźwigania. Co zaś do pańskiego konia: szydzisz z nas zapewne, bo to jest za szlachetna i za prędka jazda, dla staréj cyganki.
Agenor tymczasem po szczegółach oglądał dwie kobiéty, i na nogach u jednéj z nich poznał safianowe obówie, które już widział dnia poprzedzającego.
— To ona, mówił sobie cicho, w zapewnieniu, iż tą razą nie myli się wcale. Daléj, daléj, dobra matko z błękitną zasłoną, przyjm moją usługę, i siadaj za mną; a jeżeli twój osioł tak jest utrudzony, iż więcéj dźwigać niezdolny, to twoja towarzyszka usiądzie po za moim germkiem.
— Dzięki panu, odpowiedziała cyganka tonem, którego dźwięk rozproszył najmniejsze powątpiewania, jakie mogły pozostać w umyśle rycerza.
— Prawdziwie, rzecze Agenor z wyrazem szyderczym, sprawującym drżenie obydwom kobiétom, a mężczyzn zmuszając uciec się do swoich kordelasów; to za przyjemny głos jak na starą.
— Panie! ozwał się głosem pełnym gniewu cygan, który dotąd milczał.
— Oh! tylko się nie gniewajmy, przydał spokojnie Agenor: jeżeli poznaję po głosie że twoja towarzyszka jest młoda, i jeżeli tak wnosząc, zdaje mi się przez gęstą jéj zasłonę że jest także piękną, to niema przyczyny do gniewu.
Mężczyźni przyspieszyli kroku, jakby dla obrony swoich towarzyszek.
— Zatrzymać się! rzekła poważnie młoda kobiéta.
Mężczyźni powściągnęli się.
— Masz pan słuszność rzekła: jestem młodą, a nawet kto wié, może i piękną... ale pytam, co to pana obchodzi? i dla czego przeszkadzasz mi w podróży; czy dla tego że mam dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć lat mniéj jak się zdaje?
W rzeczy saméj Agenor osłupiał na ten dźwięk głosu objawiającego kobiétę wyższą i nawykłą do rozkazywania. Wychowanie i charakter nieznajoméj harmonizowały z jéj pięknością.
— Pani, wyjąkał młodzieniec, nie omyliłaś się, jestem rycerzem.
— Pan jesteś rycerzem, nie przeczę, ale ja nie jestem panią, tylko biédną cyganką, cokolwiek może mniéj brzydką jak inne kobiéty mego rodu.
Agenor zdawał się temu nie wierzyć.
— Czy widziałeś pan kiedy dostojne kobiéty podróżujące pieszo? spytała nieznajoma.
— Zła to wymówka, odpowiedział Agenor; gdyż przed chwilą siedziałaś pani na ośle.
— Zgadzam się na to, odpowiedziała młoda kobiéta, ale przynajmniéj zechcesz pan przyznać, że moje suknie nie są przecież takie jakich używają kobiéty wyższego rzędu.
— Pani! kobiéty wyższego rzędu przebierają się, gdy chcą być poczytane za kobiéty niższego stanu.
— Sądzisz pan, rzekła cyganka, że kobiéta wyższego rodu, przyzwyczajona do atłasów i aksamitów, zgodziłaby się więzić swoją nogę podobnym obówiem?
I ukazała mu swoje buciki z safianowéj skóry.
— Każde obówie zdejmuje się wieczorem, i delikatna stopka, strudzona chodem dziennym odzyskuje siły pod pachnidłami.
Gdyby podróżna nie miała zasłony, Agenor mógłby widziéć wychodzący na jéj twarz rumieniec, i błyszczące oczy w cerze purpurowéj.
— Pachnidła, mówiła z niespokojnością spoglądając na swą towarzyszkę. Musaron słysząc całą tę rozmowę uśmiechał się skrycie.
Agenor nie chcąc ją w większą niespokojność wprowadzić, rzekł:
— Pani, bardzo miła woń wydobywa się z jéj osoby, ja to tylko chciałem powiedziéć; nic innego.
— Dziękuję za grzeczność, rycerzu. Lecz jeżeli to tylko chciałeś mi powiedziéć, już zadosyć uczyniłeś swéj woli.
— To znaczy, że pani nakazujesz mi abym się oddalił, czyż nie tak?
— To znaczy, że ja uważam pana za Francuza, sądząc po jego mowie, a nadewszystko po obejściu się, i ze niebezpiecznie jest podróżować z Francuzami biednéj kobiécie, zbyt uważającéj na dworskość.
— A zatém pani nalegasz abym się z nią rozłączył.
— Tak panie, żal mi tego, lecz nalegam.
Na tę odpowiedź, dwaj służący zdawali się zblizać, jakby dla doprowadzenia do skutku tego nalegania.
— Będę pani posłuszny; lecz zapewniam, że groźna postać twoich towarzyszy bynajmniéj do tego mnie nie skłania, i chciałbym się z niemi spotkać innym razem, aby dać poznać, co to jest tak często sięgać do noży; lecz ze względu na tajemniczość jaką się nam osłaniasz, i która zapewne służy do wykonania jakiego zamiaru, nie chcę się sprzeciwiać.
— Przysięgam, rzekła podróżna, że pan ani sprzeciwiasz się jakiemu zamiarowi, ani téż żadnéj nie osłaniasz tajemnicy.
— Dosyć na tém, rzecze Agenor, podniecony nieco wrażeniem sprawioném przez jéj dobrą postać; powolność twojego chodu nie dozwoliłaby mi spiesznie przybyć na dwór Króla don Pedra.
— Ah! pan się udajesz na dwór Króla don Pedra? ozwała się spiesznie młoda kobiéta.
— I to zaraz, z tego miejsca rzecze Agenor. Żegnam cię pani, życzę wszelkich pomyślności jéj miłéj osobie.
Te słowa nie były dla niéj obojętnemi, prędko też swój kwef odsłoniła.
Wówczas można było dojrzéć jéj piękną twarz i ładne rysy: miała postać łagodną i uśmiéch na ustach.
Agenor zatrzymał konia, który już naprzód kroku postąpił.
— Spieszmy rycerzu, rzekła, widzę że jesteś grzecznym rycerzem, bo poznałeś mnie i zachowałeś przyzwoitość; a kto inny na twojém miejscu może by się tak nie znalazł.
— Bynajmniéj; nie zgadłem kto pani jesteś, ale domyślam się czym nie jesteś.
— A więc tak grzecznemu jak pan rycerzowi opowiem całą prawdę.
Ta te słowa służący spojrzeli na siebie z zadziwieniem, a fałszywa cyganka z uśmiechem tak daléj mówiła:
— Jestem żoną oficera Króla don Pedra, odłączoną blisko od roku od mego męża, który udał się z tym Monarchą do Francyi; chcę się z nim w Sorii połączyć: przytém wiész że żołnierze obudwóch stron znajdują się w tych okolicach, mogłabym się stać łupem przeciwnéj pąrtyi, dla tego téż, pod tém przebraniem chcę się od tego uchronić, dopóki nie złączę się z moim mężem, który w każdym wypadku mógłby mnie bronić.
— Wyśmienicie! rzekł Agenor pokonany tym razem słowami prawdy młodéj kobiéty. Poświęciłbym pani moje usługi, gdyby nie polecono mi poselstwo, wymagające największego pośpiechu.
— Posłuchaj mnie pan, rzekła. Teraz, gdy wiémy kto jesteśmy, pośpieszę tak prędko jak zechcesz, jeżeli pozwolisz mi uciec się do twojéj pomocy, i podróżować pod twoją strażą.
— Ah! ah! ale pani, jak widzę zmieniasz postanowienie, rzekł Agenor.
— Tak panie; gdy rozważyłam że mogłabym napotkać ludzi, równie jak ty, przebiegłych, lecz nie tak grzecznych.
— A więc jakże pani uczynisz? Chyba przyjmiesz moją piérwszą propozycyę.
— Oh! nie sądź pan powierzchownie o mojéj jeździe: jakkolwiek niepozorny mój osieł, jest przecież z téj saméj rasy co i jego koń; pochodzi on że stajen Króla don Pedry, i wyrównywa w biegu najszybszym rumakom.
— Ale twoi ludzie, pani?
— Germek twój, czy nie zabierze na swego konia mojej mamki? ludzie pójdą pieszo.
— Lepiéj byłoby żebyś pani pozostawiła swego osia służącym, którzy go mogą użyć z kolei: twoja zaś mamka niech siądzie za moim germkiem, pani za mną, a tym sposobem utworzemy poważne grono.
— Zgadzam się na to co pan mówisz, rzekła.
I prawie tej saméj chwili, z lekkością ptaka piękna podróżna poskoczyła na konia Agenora.
Dwaj służący dopomogli mamce usiąść za Musaronem, który już przesiał naśmiewać się.
Jeden z ludzi siadł na osła; drugi, dla ulżenia sobie, trzymał się za podogonie, i cały orszak puścił się szybkim krokiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.