Przejdź do zawartości

Niedziela (Żeromski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Niedziela • Stefan Żeromski
Niedziela
Stefan Żeromski

Pan Władysław (po prostu — pan Władysław, nie mogę bowiem w danej chwili wymyśleć interesującego nazwiska), jakkolwiek sumiennie i w dostatecznej mierze "przysiedział już był fałdów nad nauką społeczną", to przecież zaczepianiu szwaczek oddawał się z gorliwością bynajmniej nie słabszą od tej, jaka cechowała epokę jego życia poprzedzającą przysiadanie fałdów. W chwilach wolnych od nawału myśli tytanicznych szkicował nawet w pamięci figlarne dziełko pod tytułem: "Praktyczne wskazówki dla zaczepiających", gdzie miało się zawrzeć wiele zarówno bystrych spostrzeżeń z zakresu psychologii szwaczek, jak również dowodów ciętości dialektycznej autora. Specjalną predylekcję swą do pracownic igły pan Władysław motywował rozmaicie: już to osobistą nadwrażliwością na wdzięki biednych dziewcząt, więdnące w zapomnieniu — już pragnieniem przyjścia z pomocą materialną tej kategorii istot ludzkich, skazanej nieodwołalnie na szukanie tego rodzaju zarobków postronnych — już wreszcie, wcale nawet umiejętnie, atawizmem... Właśnie kilka dni temu spotkał na rogu Podwala faceteczkę.. palce oblizywać... Miała, naturalnie, oczy "jak dwa jeziora" — nosek nie tyle grecki, ile niezrównany w leciuchnym zaróżowieniu od mrozu — usteczka jak dwie stulone torebki dzikiej róży, no... itd. "Przystawił się" pan Władysław z mistrzostwem przystawiania się autorowi podręcznika właściwym i odprowadził pannę Marię, zręcznie wybadawszy, że jest panną Marią, do wysokiej i wąskiej kamieniczki na Starym Mieście. Od bramy zawrócono jeszcze dla flirtowania (Boże drogi! jak ten flirt nisko już upadł!...) i naznaczono sobie spotkanie na niedzielę w mieszkaniu właścicielki oczu "jak dwa jeziora".

W niedzielę po południu, wszedłszy o naznaczonej godzinie w bramę chudej kamienicy, usiłował pan Władysław odnaleźć mieszkanie stróża, który by mu gniazdko upragnionej wskazał. Jakaś monstrualnie tłusta i niebywale zła pani, do mieszkania której zaszedł, powiedziała mu opryskliwie, że stróż mieszka na drugim piętrze. — Dziwne... — myślał pan Władysław szukając w ciemnej sieni schodów na drugie piętro. Brnął po śliskim, nigdy nie wymiatanym błocie, zawrócił kilka razy na prawo i lewo w ciemnym lochu, aż jakąś karykaturę schodów odnalazł. Zdawało mu się, że wdrapuje się po szczeblach na szczyt jakiegoś komina; krztusił go kwaśny zaduch, wilgotne zimno wsiąkało aż w głąb kości. Zza drzwi niewidzialnych w mroku dochodziły uszu odgłosy stłumionych rozmów. Natrafił wreszcie omackiem na klamkę, odepchnął drzwi i wszedł do jamy rozświecanej przez szybkę umieszczoną pod sufitem.

— Czy stróż tutaj mieszka? — zapytał zwracając się w kierunku piecyka żelaznego.

Rozejrzawszy się baczniej w półmroku, dostrzegł pan Władysław w kącie izby werko ułożone ze starych pak, na którym w stosie łachmanów leżał człowiek podobny do kościotrupa. Człowieczyna ten dźwignął się i ukazał w roztrącającym mrok promieniu, padającym z okienka, łysą czaszkę, zżółkła jak stara kość, poprzerzynaną zmarszczkami i oblepioną w tylnej części kilku kosmykami włosów. Przez chwilkę patrzał na przybysza oczami ukrytymi w głębi dołów i wyszeptał świszczącym głosem:

— Cóż ta?

— Wy stróż jesteście?

— Ja, abo cóż?

Pan Władysław czuł przez chwilę, że nie powinien pytać się w tym miejscu o to, czego dowiedzieć się pragnął, ale zapytał:

— Gdzie tutaj mieszka panna Maria Fizykówna, Maria Fizyk?

— Jaka znowu?

— Panna Maria Fizyk... szwaczka.

— Może to, tatuś, Maria szwaczka? — zawołał zza drzwi śpiewny głosik dziecięcy.

— Właśnie...

— Przeprowadźże ta. Kostka, pana, pokaż — wykrztusił chory i osunął się bezwładnie na swe posłanie.

Mała istotka przesunęła się obok pana Władysława i pobiegła przodem, przeskakując po cztery schody na raz (Wyprowadziła go na dno pewnego rodzaju studni, dno zarzucone najwstrętniejszymi śmieciami, i wskazawszy mu ciemny korytarza rzekła wytrzeszczając swe przenikliwe oczy:

— O, tu drzwi będą do pralni; tam mieszka Maria, za pralnią. Maleńkie nogi dziewczynki tonęły w butach ojcowskich; podarta i stwardniała od brudu "barchanka" sięgała ledwie do nagich i czerwonych jej kolan. Pan Władysław zaczął szukać portmonetki i wsunąwszy dziecku w piąstkę kilka groszy ruszył naprzód. Obejrzawszy się z głębi sieni, dostrzegł maleńką stojącą jeszcze na tym samym miejscu i oglądającą z niewymownym zachwytem pieniądz ofiarowany.

Uchylił pierwsze spotkane drzwi i znalazł się w obszernej izbie, zastawionej baliami i zawalonej stosami mokrej bielizny. Panował tam mdły zaduch mydlin i pary? Znowu z rumieńcem na licach zapytał o pannę Marię. Podżyła jejmość, siedząca obok szerokiego komina, z nogami założonymi na wystygłą blachę, wskazała mu pogardliwym ruchem głowy drzwi w głębi. Wyminąwszy tę damę z ukłonem wyrafinowanie subtelnym i przeklinając w duszy całą tę wyprawę, zastukał pan Władysław do drzwi wskazanych. Otwarły się natychmiast i panna Maria powitała gościa czarującym uśmiechem. Zgrabnym ruchem zrzucił z ramion futro i podał upragnionej rękę do uścisku, wymownie świadczącego o jego prawdziwej nadwrażliwości na wdzięki. Zajęty był tak dalece osobą panny Marii, że nie dostrzegł dwu panienek, które powstały ze swych miejsc pod oknem. Co za przykra niespodzianka! Skłonił się jednak uprzejmie nieznajomym, zajął miejsce na jedynym w tej stancyjce krzesełku i zużytkowując swój niezwykły dar konwersacyjny obserwował spod oka.iPanna Maria nie była wcale tak piękną, jak mu się to przy pierwszym poznaniu wydawało: (chuda była, wyniszczona pracą, z pochylonymi ramionami. Twarz jej pomalowana lichym bielidtem sprawiała niesmaczne wrażenie. Towarzyszki wyglądały jeszcze mizerniej. Były to młode dziewczęta, zbyt wcześnie rozbite przez jakąś bezlitosną siłę. Że siła ta nie była rozpustą, poznał po nędzy pokoju, gdzie mieszkały, po połatanych kołdrach ich posłań, po braku poduszek, po sposobie zresztą zachowania się tych dziewic. Wszystkie trzy były zmieszane i onieśmielone; oczy ich miały wyraz niemiły a zagadkowy: stała w nich jakaś, wspólna wszystkim trzem, natrętna i przykra podejrzliwość, zmieniająca się co chwila w coś jak ekstaza czy wściekłość.

— Panie tu mieszkają we trzy? — zapytał pan Władysław z aksamitną złością.

— Tak — odpowiedziała panna Maria gryząc wargi. — Są to moje koleżanki i przyjaciółki; pracujemy w jednym magazynie bielizny.

— Ach, jak to musi być przyjemnie... Trzy rusałki...

— Nie zawsze — rzekła siedząca pod oknem panna Kazia. — Rusałki pewno zawsze jadają obiad; nie dziwota, że im przyjemnie...

— Jak to... obiad?

— Uważa pan — tłumaczyła panna Maria — my dostajemy od "starej" tak: ja ośm rubli, a Kazia i Helka po pięć i obiad w dnie "robotnic". Za stancję płacimy cztery ruble, więc te czternaście rubli, co pozostają, nie mogą nam wystarczyć; w niedzielę ogryzamy na obiad paznokcie...

— Jeżeli nie uda się "naciągnąć" jakiegoś łatwowiernego kawalera, aby przyszedł do nas i kupił serdelków... — rzekła Kazia, z jadowitym uśmiechem wpatrując się w pannę Marię.

Ta ostatnia przyglądała się mówiącej z wyrazem niewymownego smutku, potem podeszła do niej i pogładziła jej krótko ostrzyżoną czuprynę.

Kiedy zwróciła się następnie do pana Władysława, w oczach jej świeciły dwie łzy trwożliwe.

— Widzi pan — mówiła — doktor kazał jej, a i Helce, jadać co dzień mięso, pić tran...

— Toteż pani znalazła bardzo dowcipny sposób nabywania dla panny Kazi mięsa i tranu — rzekt powstając pan Władysław.

— Łatwy, niełatwy... Ale jeśli się pan gniewa na nas, to trudno.

— Nie gniewam się wcale; owszem, może panie pozwolą mi odejść na chwilkę... zaraz powrócę.

— Ale po cóż? Hela może, proszę pana...

— A więc dobrze — mówił pan Władysław wręczając pannie Marii ostatniego rubelka — może wystarczy i na butelkę tranu dla panny Kazimiery...

Wkrótce potem pan Władysław wniósł toast piwem za zdrowie koleżanek. Dobre i ciepłe uczucie ogarnęło mu duszę na widok apetytu dziewic, z jakim połknęły przyniesione bułki i serdelki. Po uczcie wyszedł niezwłocznie. Gdy przechodził przez ciemne i wąskie sienie kamienicy, miał w sercu smutek głęboki. Gdy wyciągał ręce szukając drogi, dotykał śliskich ścian, po których strugami sączyła się wieczna wilgoć, i zdawało mu się, że dotyka łez ubóstwa, co tu żyło i żyje, męczy się, pasuje z głodem i zimnem. Łzy te wsączają się w jego serce, kąsają je jak płyn zatruty... Zatrzymał się na chwilę i słuchał, jak dusza jego składa samej sobie jakąś przysięgę...