Neron (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Neron
Podtytuł Romans historyczny
Wydawca E. Wende i spółka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Polska Zbrojna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Acté
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Nazajutrz, od samego rana, cały Korynt zdawał się być obleczony w świąteczne szaty. Gonitwy wozowe, chociaż nie należały do najstarożytniejszych, były jednak najuroczystszemi; odbywały się one w obecności wizerunków boskich; posągi święte, zebrane na noc w znajdującej się u bramy Lechejskiej świątyni Jowisza, to jest w stronie wschodniej miasta, przebywać miały gród w całej długości, udając się do cyrku, wznoszącego się na przeciwnej pochyłości przy porcie Orissa.
Rano o godzinie dziesiątej, to jest o czwartej dnia podług podziału rzymskiego, orszak wyruszył w drogę. Prokonsul Lentulus jechał na wozie pierwszy w stroju uroczystym; za nim gromada młodych ludzi od lat czternastu do piętnastu, ze stanu rycerskiego, na przepysznych koniach, przykrytych czaprami ze szkarłatu i złota; potem aktorowie igrzysk, a na ich czele, jako zwycięzca dnia poprzedniego, Lucjusz, w tunice zielonej, na wozie z kości słoniowej i złota, kierujący purpurowemi lejcami, wspaniałą czwórką białych rumaków. Głowę jego, na której daremnie upatrywano zdobytego wieńca w zapaśniczych igrzyskach, opasywało płomieniste koło, na wzór tego, jakiem malarze zdobią czoło słońca; dla dopełnienia zaś podobieństwa z tym bogiem, brodę przysypaną miał proszkiem złotym. Za nim, na wozie śpiżowym, zaprzężonym czterema czarnemi końmi, jechał młody Grek z Tesalji, dumny i piękny, jak Achilles. Z dwóch ostatnich, jeden był Ateńczykiem, mieniący się potomkiem Alcybiadesa, drugi, ogorzałym od słońca Syryjczykiem. Pierwszy, odziany w niebieską tunikę miał rozpuszczone na wiatr długie pukle czarnych włosów, namaszczonych wonnościami; drugi nosił pewien rodzaj białej szaty, przewiązanej w połowie perskim pasem, i jak syn Izmaela, głowę opasaną miał białym, jak śniegi szczytów góry Synai, zawojem.
Szły potem, poprzedzając posągi bogów, gro*mady arfistów i flecistów, przestrojone za Satyrów i Sylenów, a z nimi połączeni byli niżsi kapłani dwunastu wielkich bogów, niosący naczynia i skrzynie pełne wonności, wraz ze złotemi i srebrnemi kadzielnicami, z których unosiły się najdroższe aromaty; nakoniec w zamkniętych lektykach postępowały, leżące, lub stojące boskie wizerunki, ciągnione przez wspaniałe rumaki pod strażą jeźdźców ze stanu rycerskiego i patrycjuszów.
Orszak ten, mający przebyć całą szerokość miasta, szedł między dwoma rzędami domów strojnych w obrazy, posągi, lub powleczonych kobiercami. Lucjusz, zbliżywszy się do drzwi Amiklesa, obrócił się, chcąc ujrzeć Akteę, i pod wzniesionym rogiem purpurowego, osłaniającego front domu kobierca, spostrzegł zapłonioną i nieśmiałą dziewicę z wieńcem na głowie, który wczorajszego dnia z rąk jego otrzymała. Aktea szybko spuściła kobierzec, ale usłyszała przez zasłonę głos młodego Rzymianina, który mówił:
— Wyjdź na me spotkanie, gdy będę powracał, piękna Nimfo moja, a twój wieniec oliwny zamienię na złoty.
W połowie dnia, orszak stanął u wnijścia do cyrku. Był to ogromny budynek, o dwóch tysiącach kroków długości i ośmset szerokości. Mur wysoki na sześć stóp przedzielał go w całej długości, z wyjątkiem obu końców, u których zostawionę byty przejściu na cztery wozy. Cały ten gmach zdobiły ołtarze, świątynie i podstawy, na których na tę tylko uroczystość miały być ustawione posągi bogów. Jeden róg cyrku zajmowały tak zwane carceres albo stajnie, drugi — ławy amfiteatr, a z każdej strony muru stały w kształcie trójkąta trzy parkany, które trzeba było siedmkroć okrążyć, aby odbyć bieg przepisany.
Woźnice, jak to już widzieliśmy, przywdziali kolory rozmaitych, stronnictw, które wówczas dzieliły Rzym; a że wielkie zakłady zostały zawiązane zawczasu, zakładnicy wystąpili w barwach tych agitatorów, którzy dobrą postawą, gatunkiem koni albo zwycięstwami, już odniesionemi, największą wzniecali ufność. Wszystkie więc prawie siedzenia cyrku były zajęte przez widzów, którzy ze zwykłym do tego rodzaju igrzysk zapałem, łączyli nadto interes własny z udziału w poczynionych zakładach. Nawet kobiety dzieliły się na partje i odróżniały się kolorami pasków, odpowiedniemi barwom czterech współzawodników. Gdy więc usłyszano zbliżanie się orszaku, szmer podobny do deszczu, przebiegł całe to morze ludzkie, którego głowy zdawały się być ożywionemi falami, a jak tylko drzwi zostały otwarte, niewielki przedział, dotąd niezajęty, przepełnił się wnet nowymi widzami. Lecz zaledwie czwarta część ciekąwych znalazła miejsca; tłumy zaś, odegnane przez gwardję prokonsularną, rzuciły się na wszystkie wyniosłe miejsca, na wierzchołki drzew, szczyty wałów i dachy domów, najwięcej do gmachu zbliżonych.
Gdy już wszyscy usiedli, otwarto główne drzwi i ukazanie się Lentula zamieniło huczny gwar oczekiwania na głębokie milczenie ciekawości. Czy to z zaufania w zręczność Lucjusza, który dnia poprzedniego zwyciężył, czy przez pochlebstwo dla boskiego cezara, Klaudjusza Nerona, który protegował w Rzymie stronnictwo zielone i zaszczycał je własnem uczestnictwem, prokonsul, zamiast szaty purpurowej, miał na sobie tunikę tego koloru. Okrążył on zwolna cyrk, wiodąc za sobą wizerunki bogów, którym przygrywała muzyka do czasu, aż zostały złożone w pulvinariach lub ust wionę na gotowych podstawach. Potem Lentulus dał znak, rzucając na środek cyrku pęk białej wełny. Wnet herold, siedzący naoklep na koniu i przebrany za Merkurego, wbiegł w szranki, w biegu porwał wełnę jednem ze skrzydeł kaduceusa i wstrząsając nią jakby sztandarem, obiegł galopem szranki wewnętrzne; gdy się zaś zbliżył do karceresów, rzucił wełnę przez mur, za którynm oczekiwały zaprzęgi. Na ten znak otworzyły się drzwi karceresów i ukazali się czterej współzawodnicy.
Imiona ich zostały wrzucone do koszyka, los bowiem miał oznaczyć porządek ustawienia się współzawodników, aby umieszczeni najdalej od środka toru, mogli tylko uskarżać się na przypadek, że im większe od innych koła przypadły w udziale do przebiegania. Kolej wyciąganych imion oznaczyć miała stanowisko każdego zapaśnika.
Prokonsul zmieszał imiona, spisane na zwitkach papyrusu i wyciągał jedne po drugich. Pierwszym był Syryjczyk w białym zawoju, który też zaraz stanął przy murze tak, aby oś jego była równoległa z linją, przeciągniętą kredą po piasku. Drugim był Ateńczyk w niebieskiej tunice; ten stanął przy pierwszym współzawodniku. Los uczynił trzecim Tesalijczyka w żółtem ubraniu. Ostatnim był Lucjusz, któremu los wskazał najniekorzstniejsze położenie, jakby urażony za pozyskaną w dniu wczorajszym palmę zwycięską. Dwaj ostatni ustawili się jednocześnie przy swoich przeciwnikach, poczem młodzi niewolnicy weszli między wozy, wpletli w grzywy koni wstęgi kolorów odpowiadających barwom odzieży ich panów, i podsycając zapał szlachetnych zwierząt, powiewali przed ich oczyma chorągwiami jaskrawej barwy: inni zaś wyciągnąwszy łańcuch, uwiązany u dwóch ogniw, ustawili wozy w równej linji.
Nastała chwila zgiełkliwego oczekiwania; podwoiły się dawne, robiono nowe zakłady, gwar gorączkowych rozmów rozlegał się zewsząd. Nagle zabrzmiały trąby, wszystko w jednej chwili umilkło, widzowie stojący jeszcze usiedli i to morze ludzi, niedawno tak rozkołysane i burzliwe, uspokoiło nagle swą powierzchnię, przybierając postać pstrej łąki, mieniącej się tysiącznemi barwami. Na ostatni dźwięk trąb, spadł łańcuch i cztery wozy ruszyły pełnym galopem.
W pierwszych dwuch okrążeniach przeciwnicy z niewielką różnicą zachowali swe stanowiska, jednak przymioty koni zaczynały się już zaznaczać w oczach widzów, znających się na rzeczy. Syryjczyk z trudnością hamował swe rumaki o silnych głowach i wysmukłych członkach, nawykłe do gonitw w pustyni, których dzikość wytrwałością i sztuką potrafił ukrócić i nagiąć pod jarzmo; widocznem było, że gdyby tylko zostawił im całą swobodę, uniosłyby go z chyżością wichru równikowego, który nieraz prześcigały w piaszczystych dolinach, rozciągających się od gór Judy do brzegów jeziora Asfaltydy. Ateńczyk swoje konie miał z Tracji; lecz miękki i dumny jak bohater, którego się mienił potomkiem, ich wychowanie zostawił niewolnikom i dawało się czuć, że zaprząg jego ręką wiedziony i głosem nieznanym, źle go wesprze w stanowczej potrzebie. Tesalijczyk, przeciwnie, zdawał się duszą swych biegunów z Eulidy, które wykarmił własną ręką i ćwiczył stokroć w tych miejscach, gdzie Achilles ujeżdżał swoje, między Peneusem i Enipem. Co do Lucjusza, ten bezwątpieniania wynalazł ową rasę koni Selennutów, o których mówi Wirgiljusz, że ich klacze zostały zapłodnione przez wiatr, gdyż, chociaż miał najdłuższą drogę, bez żadnych wysiłków, bez naglenia lub hamowania, galopem, który był ich zwykłym chodem, nietylko utrzymał swe stanowisko, lecz widocznie dużo zyskał.
W trzeciem okrążeniu przewaga ta zaczęła się wyraźniej zaznaczać: Ateńczyk zyskał na Tesalijczyku, który był najdalej ze wszystkich współzawodników, długość dwóch włóczni; Syryjczyk, hamując z całą mocą swe arabskie bieguny, pozwolił się prześcignąć pewny, że odzyska stracony dystans; nakoniec, Lucjusz, spokojny i cichy jak bóg, którego się zdał posągiem, przypatrywał się jakby obcym dla siebie wypadkom, tak dalece twarz jego była spokojna i uśmiechnięta, a postwa i ruchy zastosowane najściślej do prawideł wytworności mimicznej.
W czwartem okrążeniu przypadek odwrócił powszechną uwagę od trzech zapaśników i skierował ją wyłącznie na Lucjusza. Bicz jego, wyrobiony ze skóry nosorożca nabijanej złotem, wyśliznął mu się z ręki i upadł; Rzymianin spokojnie zatrzymał czwórkę, skoczył z wozu, podjął bat, który aż dotąd był niepotrzebnem narzędziem, a wracając na wóz, ujrzał się przynajmniej o trzydzieści kroków poza przeciwnikami. Jakkolwiek przerwa ta była krótka, jednak zdawało się, że to cios śmiertelny dla nadziei stronnictwa zielonego, ale obawa znikła szybko, gdy Lucjusz nachyliwszy się ku koniom, bez użycia bicza, gwizdnął tylko w szczególny sposób, a rumaki zerwały się, jakby miały skrzydła Pegaza i przed ukończeniem czwartego okrążenia, Lucjusz, wśród oklasków i krzyków, odzyskał stracony dystans.
W piatem okrążeniu, Ateńczyk nie władał już swemi końmi, które unosiły wóz z szybkością huraganu; daleko od siebie zostawił wszystkich współzawodników; ale ta mniemana przewaga nie omyliła nikogo, ani nawet jego samego. Jakoż obracał się co chwila z niepokojem i usiłując położenie swoje wykorzystać, zamiast hamować już utrudzone konie, podżegał je jeszcze potrójnym biczem, zachęcając każdego po imieniu: spodziewał się bowiem, że zanim się całkowicie wyczerpią ich siły, tak wielką potrafi ubiedz przestrzeń, że już go nie zdołają opóźnieni współzawodnicy prześcignąć. Tak zresztą pojmował brak swojej władzy nad zaprzęgiem, że chociażby mógł zbliżyć się do krawędzi i przez to zająć korzystniejsze stanowisko, nie usiłował tego uczynić z obawy, aby nie roztrzaskać wozu o parkan i pozostał w miejscu, które mu los na początku naznaczył.
Zostały jeszcze tylko dwa okrążenia i widać było z poruszeń widzów i zapaśników, że się już ma ku końcowi. Stronnictwo niebieskich, zwolennicy Ateńczyka, okazywali żywe niezadowolenie z jego chwilowego zwycięstwa i krzyczeli nań, aby hamował konie; lecz rumaki biorąc wrzawę za podżeganie, wzmagały jeszcze szybkość i zlane potem, ujawniały zupełne już prawie wyczerpanie sił.
W tej chwili Syryjczyk rozpuścił lejce swoich biegunów, które też szybko wysunęły się naprzód. Tesalijczyka zadziwiła ich chyżość, lecz przemówiwszy pieszczotliwie do swych wiernych towarzyszy, puścił się sam także jakby uniesiony wichrem. Co do Lucjusza, ten poprzestał na gwiźnięciu, którem już pierwej zachęcał swe rumaki, a chociaż te jeszcze nie wytężyły wszystkich swoich sił, łatwo utrzymał swe stanowisko.
Tymczasem Ateńczyk spostrzegł nadbiegających jak burza z dwóch stron swoich współzawodników i natychmiast zrozumiał, że będzie zgubiony, jeżeli zostawi między krawędzią a sobą przestrzeń jednego wozu. przytarł więc w czas jeszcze do muru, aby przeszkodzić zajęciu tego stanowiska Syrryjczykowi. Wówczas ten zwrócił swe konie na prawo, usiłując przejść między Ateńczykiem i Tesalijczykiem, ale przestrzeń była zbyt wąska. Rozpoznawszy szybkim rzutem oka, że wóz Tesalijczyka był lekki i mniej silny niż jego, skierował się ku niemu na ukos, a przypuszczając koło do koła, zgruchotał nim oś i wywrócił wóz z woźnicą na piasek.
Manewr ten, chociaż szybko powzięty i wykonany, na chwilę jednak opóźnił bieg Syryjczyka, odzyskał wszakże szybko stratę i Ateńczyk spo*strzegł, że razem z nim rozpoczynają szóste okrążenie współzawodnicy, których miał tak długo za sobą. Przed końcem tego biegu, został przez nich dopędzony i prześcignięty. Ostatnia tedy walka toczyła się tylko między woźnicą białym zielonym, to jest między Arabem i Rzymianinem.
Wówczas to rozwinął się widok prawdziwie wspaniały. Bieg tych ośmiu koni był tak szybki, że zdawało się, iż razem były zaprzężone do jednego wozu: powlekał je wirujący obłok pyłu, wzbijanego kopytami z piaszczystego toru, a wśród tej chmury rozlegał się turkot wozów, podobny do groźnych pomruków huraganu. Cały cyrk stał na nogach, trzymający zakłady, miotali na arenę zasłony i płaszcze zielone i białe; ci nawet, co byli za Tesalijczykiem i Ateńczykiem, zapominając o przegranej, pobudzali dwóch zapaśników oklaskami i krzykiem. Zdawało się nakoniec, że Syryjczyk odnosi przewagę, gdyż konie jego wzięły o łeb rumaki przeciwnika. Ale Lucjusz, jakby tylko na ten znak oczekiwał, jednym pociągiem bicza nakreślił krwawą linię na grzbietach swej czwórki. Zarżały szlachetne zwierzęta z bólu i ostatniem wysileniem, puszczając się jak orły, jak strzały, jak gromy, prześcignęły zwyciężonego Syryjczyka i zostawiając go o pięćdziesiąt kroków za sobą, stanęły u celu, przebywszy odległość wymaganą, to jest obieglszy siedm razy tor.
Rozległy się szalone krzyki. Ten młody Rzymianin, którego nikt nie znał, zwycięzca w zapasach wczorajszych, zwycięzca w gonitwach dzisiejszych, to Tezeusz, to Kastor, to Apollo może... W każdym jednak razie jest niewątpliwie ulubieńcem bogów. Tymczasem Lucjusz, jakby nawykły do triumfów podobnych, z lekkością wskakując z wozu na krawędź, wszedł na kilka stopni, wiodących do piedestału i na nim ukazał się widzom. Herold ogłasza jego imię i zwycięstwo, a prokonsul Lentulus schodzi z trybuny, podaje mu palmę idumeneńską, wieńczy skronie jego koroną z liści złotych i srebrnych, przeplatanych purpurowemi wstęgami. Co do nagrody w złotej monecie i w naczyniu miedzianem, Lucjusz oddał ją prokonsulowi, aby w jego imieniu rozdana była ubogim.
Potem skinął na Sporusa, który przybiegł trzymając w ręku gołębicę, wziętą z klatki Aktei.
Lucjusz przywiązał u szyi ptaka Wenery purpurową wstążkę, do której przytwierdzone były dwa liście złote z korony i puścił tego gońca zwycięstwa, który szybkim loteim skierował się ku domowi Amiklesa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.