Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI
DOM DZIENNIKARZA

Przy ulicy Montorgeuil, w głębi kratą otoczonego podwórza, wznosił się długi i wąski domek. Był to dom dość głośnego dziennikarza. Redaktor zajmował pierwsze piętro. Parter służył na skład gazet. Dwa wyższe piętra należały do ludzi spokojnych, którzy płacili tanio za nieprzyjemności słyszenia kilka razy do roku zajść hałaśliwych, jakie miewał dziennikarz z agentami policyjnymi i obrażonemi osobami prywatnemi. Dnia tego mieszkańcy domu za kratami, jak go nazywano w dzielnicy, zamykali okna frontowe, aby nie słyszeć kłótni dziennikarza, który, zwykle unikając pogoni, chronił się na ulicę Augustjańską oddzieliłem wyjściem ze swego pokoju. Drzwiczki ukryte otwierały się i zamykały natychmiast; wrzask ustawał, człowiek zagrożony znikał; oblegający znajdowali się sami, oko w oko z czterema strzelcami gwardji francuskiej, których stara sługa sprowadzała naprędce z pobliskiego odwachu na odsiecz.
Dzięki tym zajściom, spokój w domu za kratami wszedł w przysłowie. Pan Réteau wychodził zrana, krążył po bulwarach, placach i ulicach, podpatrywał tam różne śmieszności i różne występki, notował sobie dla pamięci, a potem opisywał w gazecie. Było to pismo tygodniowe. Pan Réteau przez cztery dni polował na wiadomości, przecz trzy następne kazał je drukować, a w dniu ukazania się numeru używał wczasu.
W dniu, o którym mówimy, gazeta ukazała się w siedemdziesiąt dwie godziny po balu w Operze.
Pan Réteau, wstawszy o ósmej, dostał numer świeży, wilgotny jeszcze, z wonią farby drukarskiej pod okładką brudno czerwonego koloru. Zabrał się spiesznie do przeczytania go z pilnością ojca, rozważającego przymioty lub wady swojego ukochanego syna.
Skończywszy czytanie, odezwał się do starej sługi:
— Patrz, Aldegondo, jaki ładny numer, czy go czytałaś?
— Nie jeszcze; zupa mi się jeszcze nie ugotowała — odparła stara.
— Prawdziwie zadowolony jestem z niego — rzekł gazeciarz, wyciągając na mizernem posłaniu mizerniejsze jeszcze ramiona.
— Tak — odparła Aldegonda — ale czy pan wie, co w drukarni o panu mówią?
— Cóż takiego?
— Mówią, że tym razem pan z pewnością nie wywinie się od Bastylji.
— Za dzisiejszy numer kupię ci na fartuchy — odrzekł gazeciarz, owijając się podejrzanej białości prześcieradłem. — Czy już dużo rozkupiono egzemplarzy?
— Nie jeszcze, i fartuchy moje nie będą zbyt ładne, jeżeli tak dalej pójdzie. Czy przypomina sobie pan ten pyszny numer przeciw panu de Broglie: nie było jeszcze dziesiątej, a sto numerów było już sprzedanych.
— A ja aż trzy razy musiałem zmykać na ulicę Augustjańską — mruknął Réteau — każdy szelest nabawiał mnie gorączki. Co wojskowi to gbury.
— A ja powiadam panu — ciągnęła uparta Aldegonda — że dzisiejszemu numerowi ani się równać z tamtym o panu de Broglie.
— Mniejsza o to — rzekł Réteau — ale nie będę miał tyle bieganiny i przynajmniej spokojnie zjem zupę. — A wiesz ty dlaczego, Aldegondo?
— Doprawdy nie, proszę pana.
— Bo zamiast napadać na pojedyńczego człowieka, napadam na całą partję, zamiast jednego wojskowego, atakuję panią królowę.
— Królowę! Bogu niech będą dzięki — mruknęła stara. — Kiedy tak, to może pan być spokojny; jeżeli napadasz na królowę, będzie pan obnoszony w triumfie, wyprzedamy numery, a ja będę miała paradne fartuchy.

 Dzwonią — rzekł Réteau, wracając do łóżka.

Stara pospieszyła do kantoru, znajdującego się na parterze.
Za chwilę powróciła rozjaśniona, zwycięska.
— Tysiąc egzemplarzy — mówiła — od jednego razu tysiąc.
— Dla kogo? — żywo zapytał Réteau.
— Nie wiem.
— Trzeba wiedzieć; biegnij żywo.
— O! mamy czas; to nie mała rzecz odliczyć i zapakować tysiąc numerów.
— Biegnij żywo, kiedy ci mówię, i zapytaj lokaja... Czy to lokaj?....
— Posłaniec, owerniak.
— Dobrze! wypytaj go, dowiedz się, dokąd te numery zanieść.
Posłaniec odpowiedział, że ma to zanieść na ulicę Saint-Gilles do hrabiego Cagliostro. Gazeciarz rzucił się z radości tak, że o mało nie zawalił łóżka. Podniósł się i poszedł sam przyspieszyć wybranie numerów, gdyż w kantorze był tylko jeden subjekt, podobny do cienia głodowego, a przezroczystszy od zadrukowanego papieru. Pan Réteau z zadowolenia rozcierał ręce, gdy nowy odgłos dzwonka rozległ się w podwórzu.
— Idź no zobacz, Aldegondo, nie zdaje mi się, aby to było po numery.
— A dlaczegóżby nie — odpowiedziała stara, schodząc nadół.
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że widzę za kratą człowieka z ponurą twarzą.
Aldegonda poszła jednak otworzyć. Pan Réteau wyglądał z zajęciem, które łatwo zrozumiane będzie, odkąd nakreśliliśmy jego osobistość i jego przygody. Aldegonda otworzyła drzwi mężczyźnie, skromnie ubranemu. Zapytał, czy zastał redaktora gazety.
— Co pan ma za interes? — z nieufnością zapytała Aldegonda, uchylając drzwi zaledwie i gotowa zatrzasnąć je przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa. Mężczyzna zabrzęczał talarami w kieszeni. Na dźwięk ten serce starej zmiękło.
— Przychodzę zapłacić za tysiąc egzemplarzy gazety dzisiejszej, które zabrano dla hrabiego Cagliostro.
— A! jeżeli tak, to proszę wejść.
Mężczyzna wszedł za kratę; lecz, zanim ją zamknięto drugi gość, młody, wysoki i pięknej postawy, przytrzymał kratę, mówiąc:
— Przepraszam pana.
I, nie pytając o pozwolenie, wślizgnął się za płatnikiem, przysłanym przez hrabiego Cagliostro. Aldegonda, cala zatopiona w myślach o zysku, oczarowana dźwiękiem talarów, przyszła do swego pana.
— Wszystko dobrze idzie — powiedziała — otóż i pięćset liwrów od tego pana, który kupił tysiąc egzemplarzy.
— Przyjmijmy go z godnością — rzekł Réteau, parodjując aktora Lariva w najnowszej komedji.
Udrapował się więc w dosyć ładny szlafrok; miał go do zawdzięczenia wspaniałomyślności a raczej obawom pani Dugazon, która, od czasu jej awantury z masztalerzem Astleyem, nie omieszkała łagodzić go niemałą liczbą podarków różnego rodzaju. Płatnik hrabiego Cagliostro wyłożył na stół kiesę, z której odliczył sto sześcioliwrowych talarów, w dwunastu rulonach. Réteau rachował skrupulatnie, oglądając każdą sztukę, czy moneta niepoobrzynana czasami. Skończywszy wreszcie rachunek, podziękował, pokwitował, uśmiechem uprzejmym pożegnał płatnika, zapytując go złośliwie o zdrowie hrabiego Cagliostro.
Jegomość z talarami podziękował jak za zwyczajną grzeczność i zabierał się do odejścia.
— Proszę powiedzieć hrabiemu, że zawsze gotów jestem spełniać jego życzenia, i dodać, aby był spokojny, umiem dochować tajemnicy.
— To zbyteczne i niepotrzebne — odparł płatnik — pan hrabia de Cagliostro jest niezależny, nie wierzy w magnetyzm i pragnąłby, aby się śmiano z Mesmera.
— Dobrze — ozwał się głos ponury na progu drzwi postaramy się o to, aby się pośmiano także kosztem pana hrabiego Cagliostro.
Pan Réteau ujrzał zjawiającą się w pokoju osobistość, bardziej jeszcze ponurą od poprzedniej.
Był to, jak powiedzieliśmy, mężczyzna młody i silny; lecz Réteau wcale nie podzielał opinji, jaką wygłosiliśmy o jego szlachetnej postaci.
— Co pan rozkaże? — zapytał Réteau, dygocąc, co mu się przytrafiało zawsze w każdym trochę przykrzejszym wypadku.
— Wszak pan Réteau? — zagadnął nieznajomy. — Ja jestem.
— Jesteś pan dziennikarzem?
— To ja właśnie.
— I autorem tego artykułu? — zimno rzekł nieznajomy, dobywając z kieszeni świeżuteńki numer gazety.
— Właściwie ja nie jestem autorem tylko wydawcą gazety.
— Bardzo dobrze; to na jedno wychodzi, bo jeżeli brakło ci odwagi do napisania, byłeś tyle nikczemny, aby ukazać to na widok publiczny..
— Panie!... — wyjąkał Réteau, blednąc okropnie.
— A!... do licha!... sprawa pańska nietęga, to prawda — ciągnął młodzieniec, ożywiając się w miarę, jak mówił. — Posłuchaj więc z uwagą, panie pismaku: wszystko ma swoją kolej; przed chwilą dostałeś talary, a teraz dostaniesz kije!
— O!... zobaczymy!... — wykrzyknął Réteau.
— Co zobaczymy?... — tonem stanowczym, czysto wojskowym zapytał młodzieniec, podchodząc do swego przeciwnika.
Lecz ten nie był nowicjuszem w sprawach tego rodzaju; znał dobrze rozkład swego domu; jednym skokiem mógł trafić do drzwi, wpaść w nie, zatrzasnąć za sobą i utworzyć z nich tarczę dla siebie, a potem znaleźć się natychmiast w przyległym pokoju, skąd owe drzwi oswobodzicielskie wychodziły na ulicę Augustjańską.
Byleby się tam dostał, już czuł się bezpiecznym. Była tam druga krata, którą jednym obrotem klucza otwierał, poczem zmykał, co mu nóg starczyło. Lecz dzień ten był dniem fatalnym dla biednego gazeciarza, bo w chwili, gdy kładł na kluczu rękę, spostrzegł przez kratę innego mężczyznę, który wydał mu się wielkim, jak Herkules. Réteau radby był się zawrócił, lecz młodzieniec z laską, ten, który pierwszy oczom się jego ukazał, kopnięciem nogi drzwi wysadziwszy, gonił już za nim. Réteau wzięty był tedy w dwa ognie, a raczej we dwa kije.
— Panie, puść mnie, proszę — przemówił do młodzieńca, strzegącego kraty.
— Panie — krzyknął drugi, goniący za gazeciarzem, — panie, trzymaj tego nędznika.
— Uspokój się, panie de Charny, nie ucieknie — ozwał się młodzieniec z za kraty.
— A!.. to ty, panie de Tevrney! — zawołał Charny — on to bowiem był tym przybyszem, który wcisnął się do Réteau, od strony ulicy Montorgeuil.
Obaj, czytając zrana gazetę, tę samą myśl powzięli, bo to samo w sercu nosili uczucie, i myśl tę w czyn wprowadzili. Ale każdy z nich, ujrzawszy drugiego, doznał pewnego niezadowolenia; każdy odgadywał współzawodnika w człowieku, doznającym tego samego, co on, uczucia. Pan de Charny zatem dość szorstkim tonem wymówił te słowa:
— A!... to ty, panie de Teverney!...
— Ja sam — odparł Filip z podobnem brzmieniem głosu, jednocześnie rzucając się na błagającego dziennikarza, który wyciągał ręce przez kratę — ja sam, lecz zapóźno przybywam widocznie. Będę więc tylko obecnym na tej uczcie, jeżeli nie zechce pan drzwi otworzyć.
— Na uczcie — zamruczał przerażony dziennikarz — na uczcie, co pan wygaduje?... chcecie mię zarznąć, panowie?...
— O!... — rzekł Charny. — Nie, mój panie, zarzynać cię nie chcemy, lecz wybadamy najpierw, a potem zobaczymy. Czy pozwolisz, panie Taverney, abym postąpił z tym człowiekiem, jak uważam za stosowne?...
— I owszem — odparł Taverney — masz pan tu pierwszeństwo, jako wcześniej przybyły.
— Dalej, przytul się do muru i ani się rusz — rzekł Charny, gestem dziękując Taverney‘owi. — Przyznaj się, mój panie, żeś napisał i wydał bajkę niedorzeczną przeciwko królowej, bajkę, jak ją nazwałeś, która ukazała się dzisiaj w twojej gazecie?...
— To nie przeciw królowej.
Atteniotna — to Antoinette na odwrót... O!... nie kłam, mój panie... Byłoby to tak podle, że, zamiast bić cię, lub zabić, należałoby cię żywcem obedrzeć ze skóry. Odpowiadaj, a szczerze! Zapytuję cię, czy sam jesteś autorem tego pamfletu?
— Donosicielem nie jestem — odparł Réteau, prostując się.
— Bardzo dobrze!... to znaczy, że masz wspólnika. Dobrze!... to ten człowiek, który zakupił tysiąc egzemplarzy tej zjadliwej pisaniny, hrabia de Cagliostro, jak sam przed chwilą mówiłeś, dobrze! Hrabia zapłaci za siebie, jak i ty za siebie zapłacisz.
I podniósł laskę do góry.
— Panie, gdybym miał szpadę! — ryknął Réteau.
Charny opuścił laskę.
— Panie Filipie — rzekł — pożycz temu łajdakowi swojej szpady, proszę.
— O!... nic z tego, nie pożyczam uczciwej szpady błaznowi; oto moja laska, jeśli twojej nie dosyć. Tyle tylko zrobić mogę dla niego.
— O zgrozo!... laska — rzekł zrozpaczony Réteau, — wiedz pan, że jestem szlachcicem!...
— Kiedy tak, to dla mnie szpady swojej pożycz — rzekł Charny, rzucając swoją pod nogi dziennikarza. Tyle na tem stracę, że tej już nie dotknę.
Réteau poczuł blednąc. Filip nie mógł się temu sprzeciwić. Wydobył z pochwy szpadę i podał ją panu de Charny przez kratę.
Charny przyjął ją z ukłonem.
— A!... to ty szlachcicem jesteś, — rzekł, zwracając się w stronę Réteau — szlachcicem i o królowej francuskiej piszesz podobne bezeceństwa!... Dalej!... podnieś tę szpadę i dowiedź, że jesteś szlachcicem!...
Lecz Réteau ani drgnął; rzecby można, że tak samo lękał się szpady, u nóg jego leżącej, jak i laski, która przez chwilę nad głową jego zawisła.
— Do diabła!... — zawołał do najwyższego stopnia podniecony Filip — otwórzże mi pan kratę.
— Wybacz pan — odparł Charny — ale sam na to przystałeś, że najpierw do mnie należy ten człowiek.
— To śpiesz się pan z nim załatwić, bo mnie pilno z nim zacząć.
— Najprzód musiałem wszystkie środki wyczerpać — rzekł Charny — lecz skoro ten pan przekłada widocznie kij nad szpadę, zgoda... niechże obsłużony będzie podług upodobania.
Zaledwie słów tych domówił, krzyk Réteau oznajmił, że Charny czyn dołączył do nich. Pięć czy sześć potężnych razów, wywołujących wrzaski, odpowiednie do bólu, jaki sprawiały, nastąpiło po pierwszem uderzeniu. Nadbiegła na to stara Aldegonda; lecz jej lament nie obchodził pana de Charny. Nakoniec Charny stanął, zmęczony biciem, a Réteau padł na kolana zmęczony tem, że został obity.
— Czy już skończone?... — zawołał Filip.
— Już! — odparł Charny.
— To oddaj mi pan teraz moją szpadę, która ci nie była przydatną i otwórz mi, proszę.
— Panie! panie — błagał Réteau, widząc swojego obrońcę w człowieku, który rachunki swoje z nim skończył.
— Pojmujesz, że tego pana za drzwiami zostawić nie mogę — rzekł Charny — otworzę mu natychmiast.
— O! ależ to morderstwo! — wrzeszczał Réteau — lepiej odrazu szpadą mnie przeszyjcie, i niech już raz wszystko będzie skończone!
— Uspokój się teraz, mój panie — powiedział Charny — sądzę, że ten pan nie dotknie cię nawet.
— Ma pan słuszność — rzekł Filip z najwyższą pogardą. — Ani myślę. Wygrzmocony zostałeś, to dosyć, bo jak głosi zasada prawna: „Non bis in idem“, nie karze się dwa razy za jedno. Lecz pozostają jeszcze numery wydawnictwa, ja więc żądam, ażeby były zniszczone!
— A! wybornie — odezwał się Charny — widzi pan więc, iż lepiej być we dwóch, niżeli jednemu; byłbym o tem zapomniał może; lecz jakim trafem znalazłeś się u tych drzwi, panie de Taverney?
— Kazałem się wywiedzieć w dzielnicy o zwyczajach tego łotra. Dowiedziałem się, że uciekał tu zwykle, gdy się znalazł przypartym. Zbadałem wtedy sposoby tej ucieczki i obmyśliłem, że, wchodząc przez drzwiczki tajemne, zamiast wejściem głównem, złapię lisa w jego norze. Myśl zemsty i panu przyszła do głowy, ale bardziej, niż ja, porywczy, mniej dokładnie rozważyłeś wszystko i wszedłeś zwykłemi drzwiami. Byłby ci też umknął z pewnością, gdyby mnie tu nie było, na szczęście.
— Cieszę się z tego bardzo. Pójdź, panie de Taverney.. Ten błazen zaprowadzi nas do kantoru, cały nakład podrze przy nas.
— Niech go spali, to będzie pewniejsze.
Filip, uznając ten sposób zadośćuczynienia za najwłaściwszy, popchnął Réteau‘a w kierunku kantoru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.