Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.

Tego samego dnia, w którym nasz Renzo przeprawił się szczęśliwie przez Addę, t. j. 13 listopada, przybywa do Lecco, do pana sędziego, konny posłaniec od kapitana sprawiedliwości z rozkazem na piśmie, aby sędzia przedsięwziął natychmiast wszelkie środki dla odkrycia, czy pewien Lorenzo Tramaglino, przędzarz z rzemiosła, około dwudziestu lat mający, który uciekł z rąk praedicti egregii domini capitanei, wrócił palam vel clam do miejsca swego zamieszkania ignotum co do nazwy, verum in territorio Leuci: quod si compertum fuerit sic esse, ma się starać wyżéj wymieniony sędzia, quanta maxima diligentia fieri poterit o to, aby go schwytać i należycie związanego, videlicet w kajdankach na rękach, bo już się pokazało z doświadczenia, że rękawki są dla niego niewystarczające, osadzić w więzieniu pod silną strażą; a następnie oddać go w ręce tego, kto będzie z Medyolanu po niego przysłany. W każdym zaś razie, czy się uda, czy nie uda go schwytać: accedatis ad domum proedicti Laurentii Tramaliini, et faca debita diligentia, quidquid ad rem repertum fuerit auferatis: et informatione, de illius prava qualitate, vita et complicibus sumatis; o wszystkiém powiedzianém i uczynioném, znalezioném i nieznalezioném, zabraném i pozostawioném, deligenter referatis. Pan sędzia, po zarządzeniu ścisłych poszukiwań, przekonawszy się, iż Lorenzo Tramaglino nie wrócił do miejsca swego zamieszkania, posyła po wójta owéj wioski, każę prowadzić się do domu zbiega, i udaje się tam z rejentem i w wielkim orszaku siepaczy. Dom zamknięty, kto ma klucz, niewiadomo, albo się skrył, albo go wcale nie ma już we wsi. Wyłamują drzwi, przystępują do należytej rewizyi, to jest poczynają sobie w owym domu tak, jak gdyby był miastem nieprzyjacieîskiém, zdobytém po długiem oblężeniu.
Wieść o téj wyprawie rozchodzi się natychmiast po caéj okolicy, dochodzi do uszu ojca Krzysztofa, który zdziwiony i zasmucony tém niepomłu, pyta wszystkich o szczegóły tak niespodzianego wypadku, lecz oprócz najrozmaitszych wniosków, pozbawionych wszelkiéj podstawy, niczego się dowiedziéć nie może, i wysyła list do ojca Bonawentury, w nadziei odebrania od niego nieco pewniejszych wiadomości. Tymczasem krewni i przyjaciele Renza muszą się stawić przed sądem dla zeznania wszystkiego, co mogą wiedziéć o jego prava qualitas. Nazywać się: Tramaglino jest teraz istném nieszczęściem, wstydem, hańbą, w całéj wiosce panuje niesłychany zamęt. Wkrótce staje się wiadomém, że Renzo w samym środku Medyolanu umknął z rąk sprawiedliwości, a potém znikł bez śladu. Obiega pogłoska, że nabroił nie-lada, ale, co mianowicie zrobił, za co go schwytano, nikt nie wie na pewno, chociaż nie braknie najrozmaitszych domysłów i najdziwniejsze wieści krążą po okolicy, lecz im która z nich jest dziwniejszą, im bardziej straszną, tém mniej wiary znajduje w rodzinnéj wiosce Renza, w któréj wszyscy go dobrze znają i wiedzą, że to chłopak porządny; większa zaś część mieszkańców wnosi i tajemniczo z ust do ust sobie podaje, że to są niezawodnie sprawki don Rodriga, który postanowił zgubić swego biednego rywala. Tak to bowiem nieraz, w skutek opierania się jedynie na wnioskach, bez niezbędnych dowodów, nawet i łotr wierutny bywa niesłusznie skrzywdzony.
Lecz my, z dowodami w ręku, jak-to mówią, możemy śmiało zaręczyć, że don Rodrigo nie brał najmniejszego udziału w nieszczęściu, które teraz Renza spotkało, z czego jednak nie wynika bynajmniéj, aby wiadomość o niém nie miała być dlań przyjemną; ucieszył się tak bardzo, jak gdyby sam był jego sprawcą i zaraz pośpieszył podzielić się ową wielką radością z przyjaciółmi, a głównie z hrabią Attilio. Szanowny kuzynek, według dawniéj powziętych zamiarów, powinien był w téj chwili znajdować się już w Medyolanie, ale, na pierwszą wieść o rozruchach i o hołocie, która krążyła po ulicach miasta w ilości i w usposobieniu, zapowiadającym wcale co innego, niż gotowość poddania grzbietów pod kije, uznał za stosowne jeszcze czas pewien na wsi zabawić, aż do uśmierzenia zaburzeń. Wielu już bowiem ludziom zalazł za skórę i miał słuszne powody obawiania się, aby jeden z tych, którzy dotychczas dlatego tylko cicho siedzieli, iż czuli swą niemoc, teraz nie nabrał odwagi i, korzystając z przyjaznych okoliczności, nie chciał się odrazu pomścić za wszystkich. Niedługo wszakże trwała ta niepewność; rozkaz, przysłany z Medyolanu, a nakazujący szukanie i pojmanie Renza, był już wskazówką, że wszystko wraca do zwykłego porządku, niemal zaś jednocześnie odebrano wiadomości, że i rozruchy przytłumiono zupełnie. Hrabia Attilio zaraz w drogę wyruszył, a przed wyjazdem zagrzewał kuzyna do wytrwania w swych zacnych zamiarach, obiecując mu, iż ze swój strony rozpocznie natychmiast starania, aby go uwolnić od owego nieznośnego mnicha, do czego teraz może mu dzielnie dopomódz smutna przygoda naszego biednego Renza. Zaledwie wyjechał Attilio, powrócił Grizo z Monzy cało i zdrowo i zdał panu sprawę ze wszystkiego, o czém się mógł dowiedziéć, a mianowicie, że Łucya znajduje się w tym, a tym klasztorze, pod szczególną opieką takiéj, a takiéj pani, że nie wychodzi nigdy i nigdzie, jakby była także zakonnicą, że nawet w czasie nabożeństwa widzieć jéj nie można, bo chowa się gdzieś w kątku zakratowanego okna, które z klasztornego korytarza na kościół wychodzi, a co wielu osobom bardzo się nie podoba, gdyż wieść o jéj prześladowaniu i niepospolitéj piękności już się w okolicy rozeszła i niejeden chciałby zobaczyć, jak téż wygląda to niebożę.
Sprawozdanie to przyprawiło o wściekłość don Rodriga, Tyle okoliczności, sprzyjających jego zamiarom, rozpaliło w nim jeszcze silniéj owę namiętność, owę mieszaninę miłości własnéj, uporu, gniewu i żądz nikczemnych! Renzo był gdzieś daleko, wyszedł na zbiega, wygnańca, przestępcę, tak, iż wolno było teraz wszystkiego się względem niego dopuścić bez obawy kary, a Łucya jako narzeczona buntownika, także nie wiele mogła liczyć na opiekę prawa, i na nią padał cień jego winy; jedynemu zaś człowiekowi, któryby chciał i potrafił stanąć w jéj obronie, a nawet narobić tak wielkiéj wrzawy, iż obiłaby się o uszy ludzi, piastujących najwyższe godności, słowem owemu obrzydłemu mnichowi, zostanie już wkrótce, jak się spodziewał, odjęta możność szkodzenia mu w jakikolwiekbądź sposób. I otóż niespodzianie zjawia się nowa przeszkoda, która nietylko zmniejsza doniosłość wszystkich tych przyjaznych okoliczności, ale uniemożebnia je niemal zupełnie. Taki klasztor w Monzy, gdyby w nim nawet nie mieszkała księżniczka, byłby w każdym razie orzechem zbyt twardym na zęby don Rodriga; to téż, choć myśli jego krążyły ciągle dokoła tego schronienia, nie potrafił jednakże wynaléść ani drogi, ani sposobu przedarcia się doń, czy-to za pomocą siły czy też podstępu. Mało już brakowało, aby całkiem nie zaniechał swego przedsięwzięcia. Chciał już jechać do Medyolanu i to, nakładając drogi, aby przez tę nieszczęsną Monzę nawet nie przejeżdżać, a po przybyciu do Medyolanu zamierzał zebrać dokoła siebie wszystkich przyjaciół i rzucić się w wir najrozmaitszych rozrywek i uciech, ktoreby mu dopomogły do wyrugowania z pamięci owéj jednéj-jedynéj myśli tkwiącéj w niéj od pewnego czasu i stającej się z każdą chwilą bardziej nieznośną. Ale, ale... przyjaciele... powoli, ostrożnie z temi przyjaciółmi. Zamiast rozrywki, mógł zaznać w ich gronie nowych przykrości, bo Attilio niezawodnie już po całém mieście roztrąbił o tym nieszczęsnym zakładzie i zapewne już potrafił wszystkich zaciekawić. Każdyby go pytał o tę góralkę, trzeba byłoby powiedziéć: — miałem zamiar, usiłowałem, chciałem i... i nie potrafiłem nic zrobić! Powzięło się mocne postanowienie, postanowienie wprawdzie niekoniecznie zbyt rycerskie, ale, czyż można panować nad wszystkiemi swemi zachciankami? chodzi głównie o to, aby je tylko zadawalniać i cóż się potém stało z tém postanowieniem, takiém mocném, takiém niezłomnym? Oto, jakiś mnich podły, podły, bo nawet nie szlachcic, całkiem je w niwecz obrócił! A gdy wreszcie los przychylny sam, bez pomocy niedołęgi, który powziął owo postanowienie, ułatwia mu je, usuwając jednę przeszkodę, a dobry przyjaciel usuwa drugą i to najgłówniejszą w dodatku, ów niedołęga nie umie nawet korzystać teraz z okoliczności i uznaje za najlepsze wszystkiego zaniechać. Czyż nie dość tego, aby już nigdy między porządnemi ludźmi nie śmiéć oczu pokazać, lub być zmuszonym, co chwila, porywać się do szabli? A zresztą, jakże znowu powrócić, albo jak pozostać w tym zameczku, w téj okolicy, gdzie, nie mówiąc już nawet o nieustannych i nieznośnych przypomnieniach zawiedzionych nadziei, musiałby jeszcze dźwigać i brzemię tak hańbiącéj porażki? gdzie wzrosłaby dlań nienawiść ludności, a jednocześnie zachwiało się przeświadczenie o jego potędze i sile? gdzie, wśród najniższych nawet ukłonów, mógłby wyczytać na twarzy każdego hultaja upokarzające; A co? przełknąłeś pigułeczkę? Nie w smak ci poszło? Jakże ja się z tego cieszę! — Droga niegodziwości, mówi w tém miejscu rękopism, jest szeroka, ale to nie znaczy, aby miała być wygodną, ma ona swoje trudne przejścia i nieraz jest nudną i męczącą, chociaż na dół prowadzi.
Don Rodrigowi, który ani jéj opuścić, ani się cofnąć, ani na niéj zatrzymać nie miał najmniejszéj ochoty, a który jednak czuł, że o własnych siłach nie potrafi iść naprzód, przychodził wprawdzie na myśl pewien środek mogący mu dalszy pochód ułatwić; środek ten polegał na tém, aby prosić o pomoc pewnego człowieka, którego ręce sięgały tam nawet, dokąd nie mógł dosięgnąć wzrok innych ludzi, człowieka, czy też czarta, dla którego trudność jakiegoś przedsięwzięcia stawała się głównym bodźcem do niego. Jednakże i ów środek miał swoje ujemne strony, swoje niedogodności, swoje niebezpieczeństwa, tém groźniejsze, iż niepodobna było obliczyć je zgóry, bo, kto się już raz wdał z tym człowiekiem, z tym potężnym wprawdzie, lecz strasznym i samowładnym sprzymierzeńcem, nie mógł już przewidziéć, dokąd go on zaprowadzi i co się z nim stanie.
W skutek wszystkich tych myśli, don Rodrigo w ciągu dni kilku nie mógł się zdobyć na żadne postanowienie, wahał się, dręczył, nie wiedział sam, co ma począć. Tymczasem przyszedł list od kuzyna, a w nim wiadomość o tém, że sprawa co do mnicha jest już na dobréj drodze. Wkrótce po błyskawicy i piorun uderzył, to jest, pewnego pięknego poranku dowiedziano się, że ojciec Krzysztof opuścił klasztor w Pescarenico. Ten tak prędki skutek zabiegów hrabiego Attilio, jego list, zagrzewający do wytrwania i grożący wielkim wstydem w razie odstąpienia od powziętego zamiaru, coraz silniéj popychały don Rodriga do owego niebezpiecznego kroku, to zaś, co się dlań stało bodźcem najsilniejszym, co go ostatecznie utwierdziło w jego postanowieniu, była niespodziana wiadomość, iż Agnieszka powróciła do wioski. A więc usunięta jeszcze jedna przeszkoda!
Tu wypada nam zdać sprawę z tych dwu ostatnich wydarzeń; zaczniemy od ostatniego.
Zaledwie nasze kobiety zdołały-jako-tako urządzić się w swém nowém schronieniu, gdy w Monzy, a więc i w klasztorze, rozeszła się wieść o rozruchach medyolańskich, a w ślad za tą pierwszą, wielką nowiną, nastąpił cały szereg nieskończonych szczegółów, które rosły i zmieniały się z każdą chwilą. Odźwierna, która ze względu na swe stanowisko mogła, że się tak wyrażę, jedném uchem słyszéć to, co się działo na świecie, a drugiém to, co się działo w klasztorze, tu i tam zbierała skrzętnie różne wiadomości, a następnie udzielała je swoim współlokatorkom. — „Dwu, sześciu, ośmiu, czterech, siedmiu już schwytano, siedzą w więzieniu powieszą ich, jednych przed piekarnią kul, innych na początku téj ulicy, na któréj jest dom wikaryusza prowizyi... Ej, ej, słuchajcie no tylko, z pod straży uciekł jakiś człowiek, który ma być z Lecco, czy téż z okolicy. Nie wiem jeszcze, jak się nazywa, ale pewnie ktoś się znajdzie, co mi to potrafi powiedziéc. A to rzecz ciekawa, może, to jaki wasz znajomy...
Ta wiadomość wraz z okolicznością, że Renzo miał właśnie w owym dniu fatalnym przybyć do Medyolanu, zaniepokoiła trochę matkę i córkę, a głownie córkę; lecz zważcie, co to one musiały uczuć wówczas, gdy, po chwili, odźwierna przyszła im powiedziéć: — wiecie, to z waszéj wioski ten, co drapnął, aby nie być powieszonym; jakiś przędzarz jedwabiu: Tramaglino, pewnie go znacie?
Łucya, która w téj chwili coś szyła, robotę z rąk wypuściła, zbladła straszliwie i tak się na twarzy zmieniła, że odźwierna niezawodnie byłaby to spostrzegła, gdyby nieco bliżéj się znajdowała, ale na szczęście zatrzymała się na progu z Agnieszką, która, choć również przerażona, umiała jednak zapanować nad sobą i, aby coś odpowiedziéć, oświadczyła, że ponieważ w tak małéj wiosce wszyscy się znają, więc téż i ona trochę zna owego Tramaglina, lecz, że nie umie sobie wytlomaczyć, w jaki-to się wszystko sposób stać z nim mogło, gdyż to chłopak zewszechmiar bardzo porządny. Potém spytała, czy umknął napewno i dokąd?
— Że umknął, to umknął, wszyscy o tém mówią, lecz dokąd, tego nikt nie wie; może go jeszcze schwytają, a może już się przebrał przez granicę. Ale, jeżeli im znowu wpadnie w łapy ten wasz porządny chłopak, to...
Na szczęście w téj chwili zawołano odźwierną i wyszła śpiesznie. Łatwo każdy sobie wystawi, co się dziać musiało z matką i córką; Biedna kobieta i zrozpaczona dziewczyna spędziły wiele dni w tak okropnéj niepewności, gubiąc się w domysłach: co, jak, dlaczego? usiłując przewidzieć skutki téj bolesnéj przygody, rozmyślając nad tém wszystkiém w milczeniu, lub gdy były same, zamieniając półgłosem z sobą smutne swoje wnioski.
Wreszcie, pewnego czwartku zapukał do furty klasztornéj jakiś człowiek, pytając o Agnieszkę. Był-to rybak z Pescarenico, który, jak niemal wszyscy tameczni rybacy, zwykł był udawać się do Medyolanu dla sprzedaży swego połowu; poczciwy ojciec Krzysztof prosił go, aby przechodząc przez Monzę, wstąpił do klasztoru, powiedział kobietom, że on im ukłony zasyła, zawiadomił je o tém wszystkiem, co dotychczas wiedziano pewnego o smutnéj przygodzie Renza, zalecił im, w jego imieniu, wytrwałość, męstwo i ufność w miłosierdzie boskie i zapewnił, że on, biedny zakonnik, zawsze o nich pamięta i skorzysta z pierwszéj przyjaznéj okoliczności, aby im dopomódz, a tymczasem co tydzień będzie je zawiadamiał o sobie czy-to w taki, czy też w inny sposób. O Renzu, to tylko nowego i pewnego mógł powiedziéć ów rybak, że pan sędzia z siepaczami dom jego nachodził, że w całéj okolicy szukano go pilnie, co jednak na nic się nie zdało, bo teraz już wszyscy wiedzą na pewno, że uciekł do Bergamo. Nie potrzebujemy tu mówić nawet, jak wielką pociechą była owa pewność dla zbolałéj duszy Łucyi; od téj chwili łzy jéj popłynęły spokojniéj, ciężar okropny spadł z serca, znalazła pewną ulgę w powierzaniu matce swych smutków, i każda jéj modlitwa była dziękczynną.
Giertrudą przywoływała ją często do swego własnego parlatoryum i nieraz bardzo długo z nią rozmawiała, dziwiąc się niepomału rozsądkowi i łagodności téj nieboraczki i znajdując wielką przyjemność w tém, że, co chwila, z ust jéj słyszała podziękowania i błogosławieństwa. I to jéj także sprawiało ulgę, iż teraz mogła opowiadać owéj wieśniaczce, ma się rozumiéć pod warunkiem dochowania tajemnicy, o swéj przeszłości, wprawdzie nie wszystko, lecz to przynajmniéj, co wycierpiała, zanim ją tu wtrącono na wieczne udręczenie, a Łucya, słuchając tych zwierzeń, uczuła wkrótce, że zdziwienie i nieufność, które zrazu pani w niéj wzbudziła, zaczęły zamieniać się w szczere współczucie i litość. W tych opowiadaniach znajdowała teraz wiele powodów, wystarczających najzupełniéj do wyjaśnienia tego, co zrazu tak ją bardzo raziło w układzie i w mowie jéj dobrodziejki, a przychodziło to jéj z tém większą łatwością, że pamiętała dobrze owę teoryą matki co do głów i mózgów jaśnie wielmożnych. Jednak, pomimo, iż zaufanie, które jéj okazywała Giertrudą, i ją również usposabiało do otwartości, nigdy jéj przez myśl nawet nie przeszło, mówić przed nią o swych nowych niepokojach, o nowych nieszczęściach, powiedziéć, kim był ów przędzarz jedwabiu, który zbiegł z rąk sprawiedliwości; obawiała się, aby ta bolesna tajemnica, która tak wielki cień rzucała na drogą postać jéj narzeczonego, nie stała się wiadomą w klasztorze i w całéj okolicy. Również starała się dawać wymijające i krótkie odpowiedzi na pełne natarczywéj ciekawości zapytania pani co do czasu poprzedzającego jej zaręczyny, chociaż rozsądek bynajmniéj jéj tego mówić nie bronił. Lecz była inna przyczyna milczenia; dla téj cichéj i skromnéj dziewczyny, mówienie o Renzu, o wszystkich okolicznościach, które ich zbliżyły, o całéj ich znajomości aż do chwili zaręczyn, zdawało się rzeczą tak trudną i tak drażliwą, że, w porównaniu do niéj, niczém było to wszystko, co już słyszała i co mogła usłyszéć od Giertrudy. Nieszczęśliwa zakonnica, opowiadając swe smutne przygody, mówiła o przemocy, sidłach, podstępie, boleści, rozpaczy, o rzeczach strasznych, okropnych, lecz które można było nazwać ich właściwém imieniem; podstawę zaś dziejów Łucyi, ich treścią, było uczucie, było słowo, któregoby wyrzec niepotrafiła mówiąc o sobie, które rumieńcem wstydu jéj twarz oblewało, a które żadnym innym wyrazem nie dałoby się zastąpić; gdyż tém uczuciem, tém słowem była: miłość.
To zaniknięcie się w sobie, to ciągłe baczenie na każdy niemal wyraz, gniewało czasami Giertrudę; lecz rozbrajała ją owa miłość, owo uszanowanie, owa wdzięczność, a nawet ufność, któremi biedna dziewczyna była dla niéj przejęta. Czasami znów, z powodów, których się każdy łatwo domyśli, niecierpliwiła ją skromność i urok téj duszy czystéj, nieskalanéj, ale ileż natomiast doznawała pociechy na owę myśl rozkoszną, że spełnia dobry uczynek względem téj niebogi. Patrząc na Łucyą powtarzała sobie w duchu; — ta przynajmniéj błogosławić mnie będzie, téj przynoszę ulgę w cierpieniach. I miała prawo to powiedziéć, bo pomijając już nawet owo wielkie dobrodziejstwo, które wyświadczyła matce i córce, dając im przytułek, same jéj rozmowy, samo obejście się tak łaskawe i niemal przyjacielskie, było źródłem nie małéj pociechy dla Łucyi. Praca téż sprawiała wielką ulgę biednéj dziewczynie, zawsze prosiła o jakąś robotę i nawet do parlatoryum, gdy ją pani wzywała, brała coś do szycia. Lecz gdzież się myśli bolesne nie wcisną! Ciągle tak szyjąc, co było dla niéj zajęciem niemal zupełnie nowém, przypominała sobie od czasu do czasu motowidło, nitki jedwabiu, a w ślad za tém tak wiele jeszcze innych rzeczy!
Następnego czwartku znów przyszedł rybak z Pescarenico, przynosząc ukłony od ojca Krzysztofa i potwierdzenie wiadomości o szczęśliwéj ucieczce Renza. Co zaś do powodów jego uwięzienia, to i teraz nienowego nie mógł powiedziéć, bo chociaż, jak-to już wiadomo czytelnikom, ojciec Krzysztof posłał natychmiast list do swego kolegi w Medyolanie, zapytując go, co się stało z chłopakiem, którego opiece jego polecił, ten wszakże odpowiedział mu, że takiego chłopaka, jako żywo, nie widział, że jakiś wieśniak pytał się wprawdzie o niego, lecz niezastawszy go w klasztorze, poszedł sobie i już się więcjé nie pokazał.
Trzeciego czwartku nikt się nie zjawił, co dla biednych kobiet było nie tylko wielkiém zmartwieniem z powodu zawiedzionych nadziei, lecz, jak-to się często zdarza ludziom zatrwożonym i lada, chwila obawiającym się jakiegoś nieszczęścia, stało się także powodem do nowych niepokojów i smutnych przypuszczeń. Już od pewnego czasu Agnieszka myślała o tém, że warto byłoby zrobić wycieczkę do wioski i zobaczyć, co się téż z jéj domkiem dzieje, teraz zaś okoliczność, iż posłaniec nie przybył, ostatecznie utwierdziła ją w tem postanowieniu. Dla Łucyi rozstanie się z matką, choćby na czas krótki, było nie-lada przykrością, ale chęć dowiedzenia się czegoś, i ta pewność, że pozostaje w niedostępném, bezpieczném schronieniu, kazały jéj pogodzić się z tą smutną myślą. Stanęło więc na tém, że Agnieszka następnego dnia wyjdzie na gościniec i będzie czekać na rybaka, który wracając z Medyolanu musi tamtędy przejeżdżać, i że go poprosi, aby ją na swym wózku zawiózł do Pescarenico. Tak się też stało, rybak nadjechał; na zapytanie, czy nie miał jakich zleceń od ojca Krzysztofa, odpowiedział, że przed wyjazdem cały dzień spędził na jeziorze i że zakonnika wcale nie widział. Agnieszka nie potrzebowała nawet prosić go o zabranie jéj na wózek, gdyż sam się oświadczył z gotowością wyświadczenia jéj téj przysługi; pożegnała się więc śpiesznie z panią i córką, co się naturalnie bez łez nie obeszło, obiecała natychmiast dać znać o sobie i prędko powrócić i pojechała.
W drodze nic szczególnego nie zaszło. Późno już w nocy zatrzymali się na wypoczynek w pewnéj gospodzie, do któréj ów rybak zwykł był zajeżdżać, nazajutrz zaś do dnia w dalszą drogę ruszyli i stanęli w Pescarenico jeszcze przed południem. Agnieszka wysiadła na placu przed klasztorem, pożegnała usłużnego człowieka niezliczonemi: — Niech wam to Pan Bóg nagrodzi — i ponieważ już była tak blisko swego dobroczyńcy, zanim się więc udała do wioski, postanowiła najprzód z nim się zobaczyć. Podchodzi do furty, dzwoni; otwiera jéj brat Galdino, ten sam kwestarz, który przed paru tygodniami tak hojną jałmużnę otrzymał dla klasztoru od Łucyi.
— O! jak się macie, moja zacna kobieto, skąd-że to Bóg prowadzi!
— Chciałabym widzieć ojca Krzysztofa.
— Ojca Krzysztofa? Nie ma go w klasztorze.
— Nie ma! A kiedyż wróci?
— Kto to wie, kiedy wróci! — odrzekł braciszek, ściskając ramionami i nasuwając kaptur na swą ogoloną głowę.
— Dokąd-że poszedł?
— Do Rimini?
— Do...?
— Do Rimini?
— A czy-to daleko?
— Ej, ej! — odrzekł zakonnik, przecinając prostopadle powietrze wyciągniętą ręką, aby oznaczyć wielkie oddalenie.
— O! ja nieszczęśliwa! Ale dlaczegóż tak nagle klasztor opuścił?
— Dlatego, że tak chciał ojciec prowincyał.
— I pocóż było go tam posyłać? Tu, tyle dobrego robił. Ach, mój Boże, mój Boże!
— Gdyby zwierzchnicy musieli zdawać sprawę z rozkazów, które wydają, w cóżby się obróciła cnota posłuszeństwa? Czy prawda, moja kobieto?
— No tak, ależ-to dla mnie wielkie nieszczęście!
— A wiecie, jak mi się zdaje, dlaczego go tam posłano? Oto w Rimini niezawodnie muszą potrzebować dobrego kaznodziei (wprawdzie mamy ich wszędzie podostatkiem, ale czasami zdarza się, iż chcą miéć kaznodzieję, co się zowie, najlepszego ze wszystkich); ojciec prowincyał z Rimini zapewne musiał napisać do naszego prowincyala zapytując go, czy nie ma takiego kaznodziei u siebie, a ojciec prowincyał zaraz sobie pomyślał: nie ma co, trzeba tam posłać ojca Krzysztofa. Niezawodnie tak być musiało.
— O, biedniż my, biedni! I kiedyż w drogę wyruszy!?
— Onegdaj.
— I trzebaż mi było nie słuchać przeczucia, które mnie od dni kilku gnało już w te strony! Teraz już zapóźno! I nie wiadomo kiedy powróci? Chociażby tak, mniej więcjé przynajmniéj? E, moja biedna kobieto, to tylko wie ojciec prowincyał, a może nawet i on nic nie wie. Gdy już jeden z naszych ojców kaznodziejów rozwinie skrzydła i frunie w świat szeroki, to nikt przewidziéć nie może, na jakiéj spocznie gałązce. Dziś tu, jutro tam; mamy nasze klasztory we wszystkich częściach świata. Przypuśćmy naprzykład, że w Rimini ojciec Krzysztof wprawi wszystkich w zachwyt swemi pasyjnemi kazaniami, bo nie zawsze przecie mówi tak odrazu, bez przygotowania, jak tu, mając za słuchaczy, tylko rybaków i włościan; gdy mu wypada kazać po miastach, w wielkich kościołach, to go naówczas trzeba posłuchać! Każde kazanie ma na piśmie, i to jakie kazanie! Więc, dajmy na to, że wszystkich zachwyca, że się wieść o tym niepospolitym kaznodziei rozejdzie szeroko, wówczas mogą go prosić do... albo ja wiem dokąd? I, trzeba go będzie posiać, bo my żyjemy z jałmużny całego świata, to téż musimy całemu światu służyć.
— O Boże, mój Boże! — zawołała Agnieszka, prawie z płaczem: — cóż ja pocznę teraz bez niego? On był dla nas ojcem, dobrodziejem, zbawca! W cóż się teraz obrócim bez jego pomocy i rady?
— Uspokójcie się, nie rozpaczajcie tak bardzo, moja dobra kobieto. Ojciec Krzysztof, to wprawdzie człowiek nielada, ale, przecież nie on jeden taki: mamy jeszcze i innych, także mądrych ludzi, także miłosiernych, którzy umieją obejść się należycie i z panem i z biedakiem. A ojciec Atanazy? A ojciec Zacharyasz? Widzicie-bo to téż człowiek, co się zowie, ten ojciec Zacharyasz. To jeszcze nic nie dowodzi, niech to was nie zniechęca, jak niektórych ludzi, co-to Boże odpuść... że jest taki biedny, taki cieniutki, malutki, że ma taki głosik piszczący, piszczący i taką brodę rzadziutką, rzadziutką; powiem to śmiało, nie dlatego, abym miał kapucynów wychwalać, ale bo to słusznie, bo widzicie to także człowiek!... także głowa1 Niech-no go tylko spyta kto o radę...
— Ach, dziękuję! — zawołała Agnieszka, a w głosie jéj brzmiała owa niecierpliwość z wdzięcznością zmieszana, któréj doświadczamy, gdy widzimy jakieś dobre chęci, nie trafiające nam jednak do przekonania — lecz cóż to mię może obchodzić, czy on taki czy inny człowiek, skoro ten nasz dobrodziéj już nas opuścił, ten ojciec Krzysztof, który nas znał, wiedział o naszych nieszczęściach i dokładał wszelkich starań, aby nas ratować!
— A to w takim razie, tylko cierpliwość mogę wam doradzić.
— O tém i ja wiem — odpowiedziała Agnieszka: — bywajcie mi zdrowi, przepraszam, żem was utrudziła napróżno.
— Za cóż mielibyście przepraszać? Naprawdę mnie za was serce boli... A gdybyście kiedy chcieli prosić o radę, lub pomoc jednego z naszych ojców kapucynów, to pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy na wasze rozkazy. Do widzenia więc; wkrótce się zobaczymy, przyjdę tam do was, gdy mnie wyślą po kwestę oleju.
— Do widzenia — rzekła Agnieszka; i poszła w stronę swéj wioski, a czuła się tak smutną, tak przygnębioną, tak nieszczęśliwą, jak niewidomy żebrak, gdy swój kij zgubi.
My, mając nieco dokładniejsze, niż brat Galdino wiadomości, możemy opowiedziéć tu rzecz całą tak, jak się ona miała w istocie. Hrabia Attilio, stosownie do przyrzeczenia, danego kuzynowi, zaraz po przyjeździe do Medyolanu udał się do tego wspólnego ich stryjaszka, który to w Tajnéj Radzie zasiadał. Tajna Rada było to zgromadzenie, składające się z trzynastu mężów w togach i w zbrojach, w liczbie których znajdował się i gubernator; w razie zaś śmierci gubernatora, lub zmiany tegoż, Rada przez czas pewien rządy w kraju sprawiała. Osobę hrabiego stryja przystrajała toga, był on jednym ze starszych w zgromadzeniu i wielkie w niém zachowanie posiadał dlatego głównie, iż nikt prawie nie mógł mu dorównać w sztuce okazywania szacunku dla jego własnéj osoby i niezachwianéj wiary w jego niepospolitą wyższość. Umiał przemawiać górnie i niejasno, zachować wielce znaczące milczenie, urwać w pół słowa i oczy w niebo podnieść z takim wyrazem, jakby chciał mówić: — ach, nie mogę nic więcéj powiedzićé. — Umiał dać czasami jakąś niby obietnicę, niezobowiązującą wszakże do niczego, umiał przybrać wyraz surowy, a wszystkie te talenta służyły mu do osiągnięcia jednego tylko celu, to jest do rozszerzania swéj wziętości i powagi w Radzie i w świecie. Kiedy czasami, choćby najszczerzéj, powiedział: — ja nic w téj sprawie zrobić nie mogę — zaraz upatrywano w tém jakąś myśl ukrytą, jakieś ważne powody, co przyczyniało się do zwiększenia wiary w jego władzę, a zatmé i do zwiększenia saméj owéj władzy; podobnie jak się przyczyniają do ustalenia wziętości sklepu z kolonialnemi towarami, owe pudełeczka, które w jego oknach widzimy i które chociaż puste we środku, są jednakże ozdobione arabskiemi napisami. Ostatniemi czasy, owa wielka powaga i władza hrabiego stryja, wzrastająca z każdym niemal rokiem, odrazu, jak-to mówią, uczyniła skok olbrzymi w skutek tajemnéj misyi, z którą go wysłano do Madrytu; to też trzeba go było posłuchać, gdy po powrocie opowiadał o świetném przyjęciu, którego doznał u dworu. Sam książę-hrabia zaszczycał go tam szczególnemi względami, obchodził się z nim jak z równym sobie i to tak dalece, że raz, wobec całego dworu, spytał go, jak mu się Madryt podoba, a innym znów razem, stojąc z nim w oknie we cztery oczy, powiedział, że katedra medyolańska jest największą świątynią w krajach należących do korony hiszpańskiéj.
Złożywszy stryjowi winne uszanowanie od siebie a także i w imieniu nieobecnego siostrzana, hrabia Attilio z miną skromną i pełną powagi, którą umiał przybierać w potrzebie, rzekł: — Sądzę, że mi tego Rodrigo za złe nie weźmie i nie poczyta za nadużycie zaufania, które mi okazuje, jeżeli zawiadomię szanownego stryja dobrodzieja o pewnéj sprawie, która, w razie, gdyby stryj dobrodziéj nie chciał się nią zająć, może stać się powodem do wielu przykrości i sprowadzić następstwa...
— Musiał znowu coś nabroić.
— Mogę zaręczyć szanownemu stryjowi, że tym razem mój kuzyn nic nie zawinił, ale jest silnie podrażniony i, jak-to już mówiłem, tylko stryj dobrodziej potrafiłby...
— Zobaczymy, zobaczymy; cóż-to takiego?
— Oto widzi stryj dobrodziéj, jest tam pewien kapucyn, który się uwziął na Rodriga, i rzeczy zaszły już tak daleko, że...
— Ileż-to razy mówiłem i tobie i jemu, żebyście się nie zadawali z mnichami? Dosyć już mają z niemi kłopotu ci, którzy muszą... do których należy.... — tu, wydawszy policzki, sapnął znacząco. — Ale wy, którzy ich możecie obchodzić zdaleka...
— Stryju dobrodzieju, obowiązkiem jest moim powiedziéć, że Rodrigo, gdyby tylko mógł, nie zaczepiłby go nawet, ale to ten mnich na niego się uwziął, on sam zaczął mu dokuczać na różne sposoby i...
— A cóż, u licha, może miéć ten mnich do mego siostrzana?
— Przedewszystkiém jest-to człowiek niespokojnego ducha i, jak-to wszystkim wiadomo, nienawidzi szlachty. Teraz zaczął się opiekować, zaczął nawracać, czy téż kierować, słowem zajął się niezmiernie pewną wieśniaczką z okolic Lecco, i żywi dla téj dziewczyny tak wielką miłość... miłość bliźniego, ma się rozumiéć, ale to tak podejrzliwą, powiadam stryjowi, tak zazdrosną, tak dziwną...
— Rozumiem już, o co chodzi rzekł stryj hrabia, i po jego twarzy, na któréj matka przyroda wyryła piętno wielkiéj głupoty, piętno, wprawdzie nieco złagodzone długoletniemi staraniami, ale zawsze jeszcze tworzące jakby tło do każdego innego wyrazu; po téj twarzy przeleciał teraz jakiś błysk złośliwości, jakiś chytry uśmiech, który ślicznie na niéj wyglądał.
— Otóż, od pewnego, czasu — mówił daléj Attilio — ten mnich wyobraził sobie, że Rodrigo ma niby jakieś zamiary względem téj...
— Wyobraził sobie, wyobraził sobie, o! i ja znam go przecież trochę tego twego Rodriga, a taki adwokat, jak waćpan, nie potrafi mię przekonać, że nic nie zawinił. Niewiniątko!
— Szanowny stryju dobrodzieju, mogło się wprawdzie zdarzyć, iż Rodrigo, spotkawszy na drodze tę dziewczynę, chciał trochę z nią pożartować, jakieś jéj tam czułe słówko powiedziéć, boć-to przecie chłopak młody, no, i oczywiście nie kapucyn, ale to są wszystko takie dzieciństwa, że nie warto nawet mówić o nich szanownemu stryjowi dobrodziejowi. Otóż ten mnich, proszę sobie wyobrazić, ten mnich zaczyna gadać o Rodrigu, jak o łotrze ostatnim i całą okolicę przeciw niemu podburza!
— No, a inni zakonnicy?
Inni do tego się nie wtrącają, znają już dobrze owego kapucyna, wiedzą, że to zapalona głowa, przytém cały klasztor poważa i ceni wysoce Rodriga, ale trzeba i o tém pamiętać, że ów kapucyn ma wielką wziętość u ludu, bo to, widzi stryj dobrodziéj, umie w potrzebie świętego udawać, więc...
— Zapewne nie wie o tém, że Rodrigo jest moim siostrzaném.
— Nie wie! Przeciwnie, wie doskonale, i właśnie z tego powodu wyprawia te wszystkie brewerye.
— Co, co?
— Bo, sam przecie powiada, że dlatego chce się dać we znaki Rodrigowi, że Rodrigo ma tak potężnego opiekuna, jak szanowny stryj dobrodziéj, a, że on kpi sobie i z Rady i z jaśnie wielmożnych i wie doskonale, że sznurek św. Franciszka czyni go osobą nietykalną i...
— A zuchwalec! Jak się ten hultaj nazywa?
— Ojciec Krzysztof z *** — odrzekł Attilio. — Hrabia stryj wyjął z szuflady stołu, przy którym siedzieli, notatkową książeczkę i sapiąc potężnie, zaraz w niéj to biedne imię zapisał. Tymczasem Attilio tak mówił daléj: — Zawsze miał w sobie tak niespokojnego ducha, dzieje jego życia wszystkim są znane. Był-to plebejusz, który dlatego, że mu ojciec nieco grosiwa zostawił, chciał współzawodniczyć ze szlachtą, a ze złości, że mu się nie wszystkich udawało prześcignąć, zabił jednego i, żeby nie być powieszonym, wstąpił do klasztoru.
— A to pięknie; a to ślicznie! Zobaczym, zobaczym! — powtarzał stryj hrabia, sapiąc coraz mocniéj.
— Teraz — mówił Attilio — nie posiada się ze złości, bo nie udał mu się pewien planik, pewien zamiar, który mu się strasznie uśmiechał. Zaraz to opowiem, aby szanowny stryj dobrodziéj mógł się ostatecznie przekonać co to za człowiek. Otóż postanowił wydać za mąż tę swoję protegowaną, czy-to dlatego, aby ją od pokus świata usunąć, stryj dobrodziéj mnie rozumie, czy téż dla innych jakich powodów, dość, że koniecznie chciał ją wydać za mąż, a nawet znalazł już... człowieka, któremu tak wielki skarb miał oddać w posiadanie dozgonne; tym człowiekiem także się opiekował, a jest-to osobistość niepospolita i sądzę, że nawet i sam stryj dobrodziej musiał już coś słyszéć o tym poczciwcu, bo wiem na pewno, że Tajna Rada uznała za stosowne nim się zająć.
— I któż-to taki?
— Przędzarz jedwabiu, niejaki Lorenzo Tramaglino, ten sam, który...
— Lorenzo Tramaglino! — zawołał stryj hrabia. — Ślicznie, wybornie, przewielebny ojcze! A tak... miał przecież list do pewnego... Jakaż-to szkoda... Ale, mniejsza z tém! A te piękna rzecz! I dlaczegóż-to Rodrigo nic mi dotąd nie mówił? Dlaczego na to wszystko pozwalał i nie udał się do tego, kto chce i może mu dopomódz?
— Widzi stryj dobrodziéj, bo ja i teraz całą prawdę powiem — odrzekł Attilio; — najprzód Rodrigo wie dobrze, ile to ważnych spraw, ile kłopotów stryj dobrodziéj ma na swej głowie... — (szanowny stryjaszek pogładził się po głowie, jakby dla wyrażenia, że to praca nie-lada dać sobie radę ze wszystkiemi temi sprawami i kłopotami); więc nie odważał się utrudzać go tą swoją prośbą. Powtóre, bo i o tém téż przemilczéć nie mogę, uważałem, że jest tak dalece rozdrażniony, tak rozgniewany na owego mnicha, że, kto wie, czy nie postanowił sam się z nim rozprawić, sam sobie sprawiedliwość wymierzyć, zamiast, jakby był powinien, zdać wszystko na rozsądek szanownego stryja dobrodzieja i żądać pomocy od jego władzy, która tak jest wszechmocną. Doprawdy obawiam się, aby jakiego głupstwa nie zrobił. Chciałem go upamiętać, uspokoić, ale słuchać nawet mnie nie chciał. Obowiązek zatem nakazywał mi zawiadomić o wszystkiém szanownego stryja dobrodzieja, jako głowę rodziny, filar naszego rodu...
— Dlaczegóż dziś dopiéro mówisz mi o tém, nie mogłżeś przyjść wcześniéj?
— Prawda, żem głupstwo zrobił, ale, bo widzi stryj dobrodziéj, sadziłem że ta sprawa jakoś się załagodzi, że ten mnich opamięta się w końcu, albo, że wyruszy gdzieś na wędrówkę, jak-to zwykle bywa z temi kapucynami, co to dziś tu, jutro tam, gdyby zaś tak się było stało, gdyby go dokąd posłali, to już wszystko byłoby skończone. Ale...
— Ale, do mnie teraz należy tę rzecz naprawić.
— Właśnie i ja tak myślałem. Powiedziałem sobie: nasz stryj dobrodziéj, dzięki niepospolitemu swemu rozumowi, dzięki swéj wielkiéj władzy potrafi zapobiedz jakiéjś awanturze, a jednocześnie ocalić dobre imię Rodriga, które przecież jest i jego imieniem. Choć ten mnich ciągle prawi o sznurku św. Franciszka, ale widocznie o tém zapomniał, że ów sznurek nie tylko tym służy, którzy się nim przepasują i, że w razie potrzeby... toż stryj dobrodziéj posiada tak wielkie wpływy... ma tyle rozmaitych sposobów, o których ja nie mogę miéć nawet pojęcia. Wiem naprzykład, że ojciec prowincyał przejęty jest dlań najgłębszym szacunkiem, i że jeżeli tylko stryj dobrodziéj osądzi, iż w danym razie najlepszym środkiem dla umorzenia całéj téj sprawy, byłoby wyprawienie mnicha gdzieś w dalekie kraje, to ojciec prowincyał nie omieszka...
— Co mam zrobić, jak postąpić, to już do mnie należy; rad waćpana nie potrzebuję — przerwał mu, z pewném niezadowoleniem, stryj hrabia.
— Ach to prawda! — zawołał Attilio, kiwając głową i zdobiąc twarz w uśmiech politowania nad samym sobą. — Czyż-to mnie przystało dawać rady takiemu człowiekowi, jak szanowny stryj dobrodziéj! ale bo to ta obawa o dobre imię, o honor naszego rodu tak mię dręczy niewypowiedzianie, że doprawdy sam nie wiem nieraz, co mówię. Oprócz tego i to mię jeszcze niepokoi — dodał, zamyślając się niby głęboko — niepokoi mię, czy czasem nie zaszkodziłem Rodrigowi w oczach szanownego stryja dobrodzieja? Nigdybym sobie nie mógł darować, gdyby w skutek tego, com przed chwilą powiedział, stryj dobrodziéj mógł go posądzić o brak zaufania, o brak uległości, któremi tak ja, jak i on, jesteśmy dlań w równym stopniu przejęci. Niech szanowny stryj dobrodziéj wierzy, że przyczyna, dla któréj...
— E! dałbyś już pokój, nie masz potrzeby bronić go tak bardzo, wiem, że jesteście przyjaciółmi i że ta przyjaźń wówczas dopiéro się skończy, kiedy nareszcie jeden z was przyjdzie do rozumu. Urwisy! urwisy! zawsze coś nabroją, wiecznie jakiegoś piwa nawarzą, a potém ja muszę ich z biedy wyciągać. Ot, gotów byłbym prawie powiedziéć, że wy, że wy dwaj, przyczyniacie mi więcéj kłopotu, niż... — tu sapnął jeszcze mocniéj, jak dotychczas — niż wszystkie te utrapione sprawy Stanu.
Attilio jeszcze czas jakiś u stryja pozostał, przepraszając go, prawiąc mu różne pochlebstwa, obiecując, w imieniu swojém i Rodriga, oględniejsze nadal postępowanie i na ostatku, wysłuchawszy owego niezbędnego: — Miejcie rozum chłopcy — formuły, którą stryj hrabia żegnał zawsze swoich siostrzanów, wyszedł z lekkiém sercem i z rozjaśnioną twarzą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.