Narzeczeni (Manzoni, 1882)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Uderzenie łodzi o brzeg wyrwało Łucyę z tej ciężkiéj zadumy, nieznacznie i z pośpiechem łzy otarła, a potem głowę podniosła, jakby się ze snu zbudziła. Renzo pierwszy na brzeg wyskoczył, pomógł wysiąść Agnieszce, a ta już córce rękę podała. Wszyscy troje ze smutkiem podziękowali przewoźnikowi. O! nie ma za co — odpowiedział: — cóżby-to było, gdyby ludzie wzajemnie nie pomagali sobie w potrzebie! — i szybko, z pewnym nawet wstrętem, cofnął rękę w chwili, gdy Renzo chciał w nią wsunąć część owych pieniędzy, które miał przy sobie i które z wieczora zabrał z domu z zamiarem obdarzenia hojnie proboszcza, kiedy już ten, wbrew swojéj woli, ożeni go z Łucyą. Wóz czekał w pobliżu; woźnica przyjaźnie pozdrowił nowo-przybyłych, dopomógł im przy wsiadaniu i zaciął konie, które żwawo z miejsca ruszyły.
Nasz rękopism nie opisuje téj nocnéj podróży, nie wymienia również nazwy owéj miejscowości, do któréj ojciec Krzysztof posłał dwie swoje protegowane, a nawet mówi wyraźnie, że nie chce jéj nazwać. Z dalszego ciągu opowieści okazuje się jasno, dla jakich-to czyni powodów. Przygody, doznane przez Łucyę w téj miejscowości, mają ścisły związek z ciemną intrygą, w jakiéj główną rolę odegrała osoba, należąca do pewnéj rodziny, która, jak się zdaje, posiadała wielkie znaczenie i władzę w czasach, kiedy ta opowieść po raz pierwszy została spisana przez nieznanego autora. Chcąc objaśnić dlaczego, w sprawie, o któréj się wkrótce dowiemy postępowanie téj osoby było tak dziwne, autor rękopismu zmuszony jest opowiedziéć cały przebieg ubiegłego jéj życia i wyprowadzić na scenę rodzinę, która ukazuje się tu w niezbyt pięknem świetle, jak się o tém zresztą przekona każdy, kto będzie miał cierpliwość czytać daléj tę książkę. Wszakże, pomimo iż oględny ów pisarz stara się imię miejscowości tak wielką tajemnicą osłonić, inne źródła posłużą nam do odkrycia prawdy. Pewien dziejopisarz medyolański[1], który zmuszony był uczynić wzmiankę o téj saméj osobie, wprawdzie nie wymienia ani jéj, ani miejscowości, lecz mówi tylko, iż miejscowość owa była osadą szlachecką i starą, której aby zostać miastem, tylko nazwy takowego brakowało; dalej nadmienia, iż tędy przepływa Lambro, daléj że jest siedzibą prałata. Ze wszystkich tych wskazówek przychodzimy już prosto do wniosku, iż musiała to być Monza. W nieprzebranych skarbach uczonéj indukcyi znajdą się niezawodnie inne, daleko subtelniejsze wnioski, ale żaden z nich nie będzie tak trafny i pewny. Moglibyśmy tu nawet, na podstawie wielce wiarogodnych źródeł, wyjawić przed czytelnikiem nazwisko owéj rodziny; ale, chociaż już od pewnego czasu wygasła zupełnie, wolimy jednak jéj nazwę zamilczéć, najprzód z obawy, aby nie skrzywdzić i tych nawet, którzy już umarli a powtóre dlatego, aby uczonym pozostawić także coś do odgadywania.
Nasi podróżni przybyli więc do Monzy wkrótce po wschodzie słońca. Woźnica zawiózł ich prosto do pewnéj gospody, którą znał dobrze i któréj właściciel był jego przyjacielem; tu, sam wybrał pokój dla nowoprzybyłych i sam ich doń zaprowadził. Wśród podziękowań, Renzo usiłował zmusić go do przyjęcia pieniędzy, lecz człowiek ów, podobnie jak i przewoźnik z łódki, liczył na inną nagrodę, bardziéj oddaloną, co prawda, ale za to i bardziéj sowitą; i on też cofnął spiesznie rękę i, jakby chcąc uciec, pobiegł do koni.
Po wieczorze takim, jak ten, któryśmy opisali, i po nocy spędzonéj wśród najsmutniejszych myśli, w ciągłéj obawie jakiegoś przykrego spotkania, na trzęskim wozie, na chłodzie, który przenikał do kości, uciekający odetchnęli swobodniéj, znalazłszy się w ciepłym pokoju i mogąc usiąść i wypocząć choćby na prostéj ławie. Pokrzepili się śniadaniem takiém, na jakie mógł im pozwolić ów rok tak ciężki, szczupły zasób pieniężny, którym obawiali się nieoględnie szafować, pamiętając o przyszłości niepewnéj, i nienajlepszy apetyt. Wszystkim trojgu przyszła na myśl owa uczta weselna, którą mieli wydać jeszcze przed dwu dniami; i każdy westchnął głęboko. Renzo chciałby się tu choć przez ten dzień jeden zatrzymać, jeszcze się na swoję narzeczoną napatrzyć i odejść przynajmniéj z tą błogą pewnością, że ona i jéj matka naprawdę znalazły dobre, wygodne schronienie; lecz zakonnik zalecił Agnieszce, aby po przybyciu na miejsce, zaraz Renza w dalszą drogę wysłała. Obie kobiety, przypominając mu więc owo życzenie ojca Krzysztofa i dodając do tego jeszcze inne uwagi téj treści mniéj więcéj, iż ludzie zaraz wzięliby na języki, że odkładanie chwili rozłączenia tylko ją boleśniejszą uczyni, że rozstają się nie na długo, gdyż z Medyolanu Renzo często do Monzy może zaglądać, wymogły na nim wreszcie, iż zgodził się na opuszczenie ich zaraz. Umówili się co do sposobu najrychlejszego zobaczenia się i przesyłania wiadomości o sobie. Łucya nie starała się łez ukrywać, Renzo z trudnością, je powstrzymywał; po chwili ścisnął silnie rękę Agnieszki, rzekł głosem zmienionym: — bywajcie zdrowe — i wyszedł.
Kobiety znalazłyby się w nielada kłopocie, gdyby nie ów poczciwy woźnica, który otrzymał od ojca Krzysztofa rozkaz zaprowadzenia ich do klasztoru i udzielania im wszelkiéj innéj pomocy, jakiéjby tylko potrzebować mogły. Z nim więc udały się do owego klasztoru, który, jak to wie każdy, o kilka kroków zaledwie był od Monzy odległy. Gdy doszły do bramy, przewodnik ich pociągnął za sznur od dzwonka i oświadczył, że chce się widzieć z ojcem gwardyanem; ojciec gwardyan nadszedł zaraz i stanąwszy na progu wziął list, który mu kobiety podały.
— A, to od brata Krzysztofa! — rzekł, spojrzawszy na pismo, a dźwięk jego głosu i wyraz twarzy świadczyły jasno, iż wymawia imię serdecznego przyjaciela. W liście swym nasz oj ciec Krzysztof musiał niezawodnie bardzo gorliwie prosić o opiekę dla nieszczęśliwych kobiet i całą ich bolesną przygodę przedstawić w sposób niezmiernie wzruszający, bo ojciec gwardyan, czytając go, od czasu do czasu, dawał oznaki zdumienia i oburzenia; a podnosząc oczy z papieru zwracał je na kobiety z wyrazem litości i wielkiego zajęcia. Kiedy czytać skończył, stał przez chwilę zadumany, a potem rzekł: — nikt więcéj jak pani... jeżeli pani zechce się tém zająć i wziąć na siebie...
I biorąc Agnieszkę na stronę, odprowadził ją o kilka kroków na placyk przed klasztor i zadał parę zapytań, na które, gdy odpowiedź otrzymał, wracając śpiesznie do Łucyi przemówił do obu. — otóż, moje wy biedne kobiety, spróbuję i mam nadzieję, że mi się uda znaleść dla was pod każdym względem dogodne, bezpieczne i wielce szanowne schronienie, w którem spokojnie będziecie mogły pozostać aż do chwili, kiedy dla was Pan Bóg skuteczniejszą pomoc wynajdzie. Czy chcecie pójść za mną?
Kobiety odpowiedziały: — tak — a zakonnik mówił daléj: — dobrze więc, zaprowadzę was natychmiast do klasztoru, w którym mieszka pani. Postępujcie za mną w pewnéj odległości, wiecie bowiem, jak świat jest skory do obmowy a Bóg wie, do ilu plotek dałoby to powód, gdyby zobaczono ojca gwardyana na ulicy w towarzystwie ładnéj dziewczyny... to jest chciałem powiedziéć idącego z kobietami.
I poszedł naprzód. Łucya zarumieniła się mocno, woźnica zaśmiał się po cichu poglądając na Agnieszkę, która również nie umiała uśmiechu zadowolenia powstrzymać, i wszyscy troje w oddaleniu o dziesięć kroków poszli za kapucynem. W dradze, Agnieszka spytała woźnicę (ojcu gwardyanowi nie śmiała pytań zadawać), kto-to była owa pani.
— Pani — odrzekł woźnica — jest-to zakonnica, ale nie taka zakonnica jak wszystkie inne. Nie jest ona wprawdzie ani ksienią, ani przełożoną, bo, jak powiadają — należy do najmłodszych mniszek w klasztorze; ale pochodzi z bardzo znakomitéj, szlacheckiéj rodziny, która przed laty wielu przybyła tu z Hiszpanii, z owego kraju, gdzie-to są ci, którzy mają władzę i zowią się grandami. Nazywają ją panią, aby każdy wiedział, że jest wielką panią, i cała okolica tak ją nazywa i wszyscy mówią, że w klasztorze niebyło jeszcze nigdy tak znakomitéj osoby, a jéj krewni tam w Medyolanie mają wielkie znaczenie i należą do tych, co to zawsze i we wszystkiém muszą miéć słuszność, a u nas w Monzy znaczą jeszcze więcej, bo jéj ojciec, choć tu nie mieszka, jest pierwszą osobą w całéj okolicy, a więc i córka może rej wodzić w klasztorze; i wszyscy mają dla niéj wielkie uszanowanie, a kiedy już obieca coś dla kogoś zrobić, to z pewnością potrafi przyrzeczenia dotrzymać, i dlatego, jeżeli ojcu gwardyanowi uda się oddać was pod jéj opiekę, to już ja wam mogę zaręczyć, że będzie wam tak dobrze, jak w niebie, Kiedy zakonnik doszedł już do owéj bramy w Monzy, obok któréj wznosiła się podówczas stara, nawpół rozwalona wieża i część zamczyska, również leżącego w gruzach, i na których szczątki, najstarsi z moich czytelników być może jeszcze patrzyli w młodości, zatrzymał się, obejrzał, aby się upewnić, że ci, których prowadził, idą za nim, potém przeszedł pod sklepieniem bramy, skierował się prosto do klasztoru i znowu zatrzymał się przed jego furtą, czekając, aż reszta towarzystwa nadejdzie. Zalecił woźnicy, aby za parę godzin przyszedł doń po odpowiedź na list z Pescarenico, woźnica obiecał to uczynić i pożegnał się z kobietami, które obsypując podziękowaniami przesłały przez niego zlecenia i pozdrowienia dla ojca Krzysztofa. Gwardyan wprowadził matkę i córkę na pierwszy klasztorny dziedziniec, oddał je pod opiekę odźwiernéj, a sam poszedł prosić o łaskę i przytułek dla nich. Po niejakim czasie wrócił z twarzą rozpromienioną i kazał im iść za sobą, a przybywał co prawda w samę porę, aby uwolnić matkę i córkę od natarczywych zapytań ciekawéj odźwiernéj, zapytań, na które nie wiedziały już same, co mają odpowiadać. Przeszli przez drugi dziedziniec, teraz ojciec gwardyan szedł już obok nich i w drodze dawał im pewne rady co do tego, jak mają się zachowywać wobec pani. — Jest dla was dobrze usposobioną — powiedział — i może wam wiele dobrego wyświadczyć. Bądźcie tylko pokorne i okazujcie dla niéj wielki szacunek, odpowiadajcie ze szczerością na pytania, które jéj się spodoba wam zadać, a kiedy was sama o co nie zapyta, to mówcie jak najmniéj, albo lepiéj wcale nie wdawajcie się w rozmowę, już ja będę mówił za was. Weszli do pokoju na dole przyległego do parlatoryum, to jest do sali przeznaczonéj na rozmowy z gośćmi przybywającemi do klasztoru. Zakonnik, nim próg jego przestąpił, pokazując na drzwi, rzekł po cichu do kobiet: — pani tam czeka — jakby im chciał przypomniéć wszystkie uprzednie przestrogi i rady. Znalazłszy się w parlatoryum Łucya, która nigdy przedtem nie była w klasztorze, powiodła wzrokiem dokoła, szukając owej pani, do któréj przyszły i którą chciała głębokim powitać ukłonem, a nie widząc nikogo zdumiona zatrzymała się w progu. Lecz po chwili spostrzegłszy, że matka i ojciec gwardyan zmierzają do jednego z kątów sali, spojrzała w tamtę stronę i w oknie dziwnego kształtu, zaopatrzoném w dwie grube i gęste kraty żelazne, na jakie osiem cali oddalone jedna od drugiéj, spostrzegła stojącą zakonnicę. Zakonnica ta mogła mieć lat około dwudziestu pięciu, a cała jéj powierzchowność, zaraz przy pierwszém spojrzeniu, czyniła wrażenie niepospolitéj piękności, lecz jakiéjś piękności zwiędłéj, zblakłéj, że tak powiem starganéj. Czarna zasłona, gładko i poziomo ułożona na głowie, w pewném oddaleniu od twarzy spadała na ramiona; z pod téj zasłony ukazywała się jak śnieg biała cienka, płócienna przepaska, zakrywająca do połowy czoło niemniejszéj, choć nieco odmiennéj białości, inny pasek ułożony w zakładki twarz otaczał, tworząc pod brodą chustę szeroką, zebraną również w fałdy i sięgającą na piersi tak, iż zakrywała wycięcie czarnéj sukni zakonnej. Lecz na tém białém czole często tworzyły się zmarszczki, jakby pod wpływem myśli bolesnych, i wówczas ściągały się również brwi czarne ruchem szybkim, chwilowym. Dwoje oczu czarnych, jak węgiel, to się zwracało z wyrazem dumy na otaczających, to znowu spuszczały w ziemię, jakby się ukryć starały; w pewnych chwilach, zdawało się, że błagają litości, współczucia, przyjaźni, czasami znów świeciły w nich połyski tłumionego gniewu, nienawiści i dzikiéj groźby, a wówczas, kiedy nieruchomie i z roztargnieniem w jakiś się przedmiot wpatrzyły, uważny badacz mógłby w nich wyczytać i dumne zniechęcenie i jakąś myśl bolesną ukrywaną starannie, która ciągle duszę trawiła i była silniejszą nad samę wolę nawet i wpływy zewnętrzne. Na bladych, delikatnych policzkach znać było chorobliwe jakieś wycieńczenie. usta, słabo tylko zabarwione lekkim odcieniem różanym, odbijały jednak od bladéj twarzy: ich poruszenia podobne były do poruszeń oczu: niespodziane, żywe, pełne wyrazu i tajemniczości. Piękne kształty i wzrost okazały traciły wiele na jakiémś zaniedbaniu, którém tchnęła cała postać, i na dziwnych, szybkich i rubasznych ruchach, które mogły razić nie tylko w zakonnicy, lecz w każdéj nawet najbardziéj pospolitéj kobiecie. W samym jéj stroju dawało się dostrzegać coś, co zapowiadało jakąś niezwyczajną zakonnicę; wiotka jéj kibić była odznaczona z pewną świecką starannością, a z pod białéj opaski na skroni wymykało się pasemko czarnych, błyszczących włosów, świadczące albo o zapomnieniu, albo o zaniedbaniu zakonnego przepisu, który zabraniał noszenia długich włosów od chwili, gdy w czasie obłóczyn obcięto je tuż przy saméj głowie.
Wszystkie te szczegóły nie zwróciły na siebie uwagi naszych kobiet, znających się tak mało na zwyczajach zakonnych, a ojciec gwardyan, który już nie po raz pierwszy zbliżał się do pani, przywykł oddawna, podobnie jak ci wszyscy, którzy ją otaczali, do tego, iż w jéj ruchach i całéj postawie musiało być zawsze coś niezwyczajnego.
Otóż zakonnica, jak-eśmy to już powiedzieli przed chwilą, stała przy kracie, jedną ręką oparła się o nią, przesuwając w jéj otwory białe, jak śnieg, palce i wpatrując się wzrokiem badawczym w Łucyę, która nieśmiało ku niéj się zbliżała. — Wielebna matko i pani jaśnie wielmożna! — rzekł ojciec gwardyan, pochylając głowę i przykładając rękę do piersi — oto ta nieszczęśliwa dziewczyna, o któréj mówiłem, i którą, jaśnie wielmożna pani, raczyła obiecać wziąć pod swoję silną opiekę, a to jéj matka.
Obie kobiety zaczęły się nisko kłaniać, czego pani ruchem ręki kazała im zaprzestać i, zwracając się do zakonnika, powiedziała: — Jest-to dla mnie wielkiém szczęściem, iż mogę wyświadczyć jakąś przysługę naszym najlepszym przyjaciołom ojcom kapucynom. Ale — ciągnęła daléj: — chciałabym się czegoś więcéj dowiedziéć w sprawie téj dziewczyny, w sprawie, którą, co prawda, niezbyt dobrze jeszcze rozumiem, bo nie znając szczegółów trudno i pomoc skuteczną obmyślić.
Lucya spłonęła i spuściła głowę.
— Wielebna matko... — zaczęła Agnieszka, lecz ojciec gwardyan bystrem spojrzeniem przeciął jéj mowę i odpowiedział: — tę dziewczynę, jaśnie wielmożna pani, przysłał do mnie i polecił mojéj opiece jeden z moich przyjaciół także kapucyn. Musiała potajemnie swoję wioskę opuścić, uchodząc przed grożném niebezpieczeństwem, a teraz, na czas pewien potrzebuje schronienia, w którémby mogła żyć w ukryciu i w którém niktby się nie odważył ścigać jéj nawet w razie...
— I jakież to niebezpieczeństwo? — przerwała mu pani. — Ach, ojcze gwardyanie, czyżbyś też nie mógł wyrażać się nieco jaśniéj? Te wszystkie zagadki... Ojciec gwardyan musi przecież wiedziéć, iż my zakonnice lubimy, aby nam rzecz każda opowiadano ze wszelkiemi szczegółami.
— Są-to niebezpieczeństwa — odrzekł gwardyan — niebezpieczeństwa takiego rodzaju, iż o niepokalanéj czystości uszy matki wielebnej zaledwie pobieżna o nich wzmianka może się obić.
— Tak? to co innego — odpowiedziała pani z pośpiechem, rumieniąc się lekko. Czy ów rumieniec wywołała wstydliwość? Gdyby jakiś uważny badacz mógł dostrzedz w téj chwil przelotny wyraz niezadowolenia, który rumieńcowi towarzyszył i gdyby przedewszystkiém porównał ów rumieniec do tego, który od czasu do czasu twarz Łucyi oblewał, niezawodnie zwątpiłby o tém.
— Dość więc skoro powiem — mówił daléj gwardyan — iż pewien szlachcic zły i bezbożny, gdyż nie wszyscy możni świata tego używają darów bożych na jego chwałę i na korzyść bliźniego, jak to naprzyklad czyni jaśnie wielmożna i czcigodna pani; otóż ów szlachcic, prześladując najprzód przez czas pewien tę dziewczynę niegodziwemi obietnicami i propozycyami i widząc następnie, że nie skutkują, posunął swą zuchwałość aż do użycia siły zbrojnéj i zmusił biedaczkę do ucieczki z własnego domu.
— Zbliż się tu do mnie, moja kochana — rzekła pani do Łucyi. — Wiem, iż przez usta ojca gwardyana sama prawda przemawia, lecz całéj téj sprawy nikt lepiéj nad ciebie znać nie może. Do ciebie więc należy powiedziéć mi, czy owego szlachcica uważasz naprawdę za natrętnego, obrzydłego prześladowcę? — Zbliżyć się do pani było rzeczą łatwą, to téż Łucya wypełniła rozkaz odrazu, ale z odpowiedzią poszło jéj nierównie trudniéj. Podobne zapytanie gdyby je nawet usłyszała od kogoś równego jéj stanem i znanego oddawna, w niemałyby ją kłopot wprawiło, wypowiedziane zaś przez owę panią, a do tego z odcieniem złośliwego powątpiewania, odjęło jéj wszelką odwagę. — Pani... matko... wielebna... — nieśmiało wyszeptała Łucya i umilkła, jakby już nic więcéj nie miała do powiedzenia. Teraz Agnieszka sądząc, że jako matka najlepiéj po córce znać może całą tę sprawę, uznała za stosowne pośpieszyć jéj z pomocą: — Jaśnie wielmożna pani rzekła — ja mogę zaświadczyć, iż moja córka tak się bała owego szlachcica i tak odeń uciekała, jak dyabeł od święconéj wody; to jest chcę powiedziéć, iż on to był dyabłem, ale, niech mi jaśnie wielmożna pani raczy wybaczyć, że się tak źle wyrażam, bo to my ludzie prości nie umiemy mówić, jakby się należało. Otóż rzecz tak się miała: ta moja dziewczyna miała narzeczonego, porządnego, uczciwego chłopaka, a gdyby nasz ksiądz proboszcz był człowiekiem... należał do tych ludzi, co to... wiem dobrze, iż mówię o osobie duchownéj, ale przecież i ojciec Krzysztof, przyjaciel wielebnego ojca gwardyana, jest także osobą, duchowną i człowiekiem pełnym miłosierdzia, świętym człowiekiem, a gdyby tu był, mógłby zaświadczyć...
— Widzę, żeś bardzo skora do gadania, wówczas nawet gdy cię nikt o nic nie pyta — przerwała jéj pani z wyrazem dumy i gniewem, który w téj chwili twarz jéj niemal brzydką uczynił. — Masz być cicho, rozumiesz? Wiem dobrze, że rodzice potrafią zawsze odpowiedziéć w imieniu swych córek!
Agnieszka zmartwiona i zawstydzona przesłała córce spojrzenie, które zdawało się mówić: widzisz, co mi się dostało za to, żeś ty taka dziwna. I ojciec gwardyan równie poglądał na Łucyę i ruchem oczu i głowy dawał jéj do zrozumienia, iż powinna przemówić i matkę wybawić z kłopotu.
— Jaśnie wielmożna pani — rzekła dziewczyna — to, co jaśnie wielmożnéj pani powiedziała moja matka, jest szczerą prawdą. Ten młodzieniec, mój narzeczony, podobał mi się — tu pokraśniała jak wiśnia — i chciałam być jego żoną. Niech mi jaśnie wielmożna pani daruje, że przed nią odważam się mówić o takich rzeczach, ale czynię to dlatego, aby w jéj oczach uniewinnić matkę. A co zaś do owego pana (niech mu Bóg nie pamięta), to wołałabym raczéj umrzéć, niż wpaść w jego ręce. A jeżeli jaśnie wielmożna pani ulituje się nad nami i zechce dać nam przytułek... ponieważ już raz przyszłyśmy do tak smutnego stanu, że porzuciwszy dom własny musimy zacnych ludzi prosić o schronienie dla siebie i im się naprzykrzać; cóż robić, niech się dzieje wola boża! Otóż jeżeli jaśnie wielmożna pani raczy nas przytulić, nikt pewnie nie będzie modlić się za nią goręcéj, niż my, biedne kobiety.
— Tobie wierzę — powiedziała pani głosem, który znowu stał się łagodnym. — Lecz chciałabym jeszcze rozmówić się z tobą bez świadków, tak na cztery oczy. Wszakże niech czcigodny ojciec gwardyan nie sądzi, abym czyniła to w celu zasiągnięcia nowych jeszcze wyjaśnień — dodała natychmiast z wyszukaną grzecznością, zwracając się do zakonnika. — Przeciwnie, to, co wiem, wystarcza aż nadto, a nawet obmyśliłam już sposób zadosyćuczynienia jego życzeniu i zaraz mu plan swój przedstawię. Odźwierna naszego klasztoru przed paru dniami wydała za mąż ostatnią swą córkę. Te więc dwie kobiety mogłyby teraz zająć pokoik odźwiernéj, która przeniesie się na mieszkanie do córki, i pełnić jéj obowiązek. Wrawdzie... i tu dała znak ojcu gwardyanowi, aby się zbliżył do kraty i dodała półgłosem — wprawdzie, z powodu tak ciężkiego, nieurodzajnego roku, postanowiono już teraz jednę tylko trzymać odźwierną, tak, iż na miejsce téj dziewczyny, która obecnie wyszła za mąż, nikt nie miał nastąpić, ale ja pomówię o tém z matką przełożoną, a jedno moje słówko... i dlatego, aby wyświadczyć przysługę ojcu gwardyanowi... słowem, proszę uważać rzecz tę za skończoną.
Gwardyan zaczął wynurzać jéj swą wdzięczność, lecz pani, przerywając na wstępie jego kwiecistą przemowę rzekła: — Zbytek łaski, ojcze gwardyanie, mnie się nie należą podziękowania, przecież i ja tak samo w jakiéjś potrzebie, w jakiémś zdarzeniu, umiałabym skorzystać z uczynności ojców kapucynów. Zresztą — dodała z lekkim uśmiechem, w którym było coś jakby gorycz i szyderstwo zresztą, czyż nie jesteśmy ostatecznie braćmi i siostrami?
Potém przywołała siostrę konwerską (których dwie, w skutek dziwnego przywileju, były jéj na posługi przydane) i kazała jéj zawiadomić o wszystkiém przełożoną, tudzież zająć się tém, aby odźwierna swój pokoik ustąpiła nowoprzybyłéj. Następnie pożegnała Agnieszkę i ojca gwardyana, Łucyę zaś zatrzymała przy sobie. Agnieszka aż do bramy klasztornéj odprowadziła zakonnika, który jeszcze kilka rad jéj udzielił i wyszedł śpiesznie zajęty już owym listem, który miał napisać do swego przyjaciela w Pescarenico. — Oj! ta pani, ta pani! — myślał sobie w drodze — to ci główka dopiéro! Nie każdy z nią dać sobie rady potrafi. Ale, kto się tak, jak ja, umie wziąć do rzeczy, ten może być pewnym, że z chęcią spełni każde jego życzenie. Mój Krzysztof i nie spodziewa się nawet, że wszystko tak dobrze i prędko dało się załatwić. Poczciwa dusza! musi on znowu kimś się opiekować, bez tego żyćby już nie mógł. Jednak, cóż to za szczęście dla niego, że znalazł przyjaciela, który cicho, pięknie, gładko, jak po maśle, całą tę sprawę załatwił i to tak odrazu! Oj! będzież się cieszył, mój kochany Krzysztof! A do tego przekona się jeszcze, że i my, tu w Monzy także możemy na coś się przydać!
Pani, która w przytomności podeszłego już i wielce szanowanego kapucyna baczną zwracała uwagę na każdy swój ruch i na każdy wyraz, teraz znalazłszy się sam na sam z młodą, niedoświadczoną wieśniaczką, uznała za zbyteczną tak wielką oględność i wkrótce rozmowa jéj stała się tak dziwną, że zamiast przytaczać ją tutaj, sądzę, iż będzie rzeczą daleko bardziéj pożyteczną opowiedziéć w krótkości przeszłość téj nieszczęśliwéj. Znając owę przeszłość, potrafimy łatwiéj zdać sobie sprawę z jéj dziwnego zachowywania się, z pełnych tajemnic, zagadkowych spojrzeń jéj i ruchów i zrozumiemy powody, dla których w wypadkach późniejszych zmuszoną była tak, a nie inaczéj, postąpić.
Była ona najmłodszą córką księcia ***, możnego szlachcica z Medyolanu, który należał do najbogatszych wogóle panów z tego miasta. Lecz, wysokie przekonanie o świetności swego rodu sprawiło, iż w oczach księcia ów wielki majątek, którym rozporządzał, był za szczupły, a nawet niewystarczający do podtrzymania godnie blasku tego rodu, to téż postanowił przechować swe bogactwa niepodzielne i pozostawić je w jednym tylko ręku. Rękopism nie wymienia, ile miał dzieci, powiada tylko, iż wszystkich swych synów i wszystkie córki przeznaczył do klasztoru, oprócz najstarszego, który miał odziedziczyć cały majątek, stanąć na czele znakomitego rodu, ożenić się, aby go podtrzymać i aby następnie, podobnież jak jego ojciec, dręczyć siebie i dzieci. Nasza nieszczęśliwa jeszcze w łonie matki była ukrytą, gdy już o jéj losie zapadł wyrok nieodwołalny. Pozostawało tylko pytanie, czy to ma być zakonnik, czy zakonnica, pytanie, do rozstrzygnienia którego potrzeba było nie jéj przyzwolenia, lecz tylko pojawienia się na świat. Kiedy się urodziła, książę ojciec chcąc dać jéj imię, któreby odrazu myśl do życia klasztornego zwracało, a jednocześnie przypominało świętą, pochodzącą ze znakomitego rodu, nazwał ją Giertrudą. Lalki, ubrane jak mniszki, były pierwszemi zabawkami, które do rąk jéj dano; za niemi poszły obrazki i figurki świętych w stroju zakonnym, a owym podarunkom towarzyszyła zawsze przestroga obchodzenia się z niemi ostrożnie i z poszanowaniem, jako z rzeczą świętą i owo potwierdzające zapytanie: — piękne, nieprawdaż? — Kiedy księżna matka, ojciec, lub syn najstarszy, który ze wszystkich dzieci płci męskiéj sam tylko wychowywał się w domu, chcieli pochwalić kwitnącą powierzchowność dziewczynki, zdawało się, iż innego, bardziéj odpowiedniego sposobu dla wyrażenia swych myśli nie umieli wynaleźć, jak tylko mówiąc: — istna matka przełożona! — Nikt wszakże nigdy nie powiedział jéj wyraźnie: musisz zostać zakonnicą. Była-to myśl nie wypowiadana jawnie, lecz poruszana, jakby przypadkiem w każdéj rozmowie, która miała za przedmiot przyszłe jéj losy. Jeżeli czasami mała Giertruda w postępowaniu swém okazywała gniew, dumę i chęć panowania, do czego zresztą była już od natury usposobioną, mówiono jéj zaraz: jesteś dziewczynką, a dziewczynki powinny być pokorne i ciche; kiedy już zostaniesz matką przełożoną, wówczas będzie ci wolno rozkazywać, wówczas wszyscy słuchać cię będą, wówczas można rej wodzić w klasztorze. — Innym znów razem książę, strofując ją za układ zbyt rubaszny, albo za poufałe obejście się ze sługami, mówił: — ej! ej! Giertrudo! a gdzie to widziano, aby panienka z tak znakomitéj rodziny dopuszczała się podobnych wybryków! Tobie to nie przystoi, jeżeli chcesz, aby z czasem wszyscy mieli dla ciebie ów szacunek, który się tobie należy, trzeba, abyś już dziś przywykała do panowania nad sobą: pamiętaj, że pod każdym względem powinnaś być pierwszą w klasztorze, pamiętaj na owę krew, która płynie w twych żyłach.
Już rozmowy wszystkich otaczających przyzwyczajały ją zwolna do myśli, iż mniszką zostanie, lecz wyrazy pochodzące z ust ojca najsilniejsze na niéj czyniły wrażenie. Cała postać księcia wyrażała zwykle władzę i wolę niezłomną surowego pana, a wówczas szczególniéj, kiedy była mowa o przyszłym losie rodziny, w jego twarzy i w każdym wyrazie przebijało się tak silne postanowienie, taka moc żelazna, iż każdy z obecnych czuł, że nic się jéj oprzéć nie zdoła.
Zaledwie sześć lat skończyła Giertrudą, gdy już ją oddano do owego klasztoru, w którym widzieliśmy ją przed chwilą. Posłano ją tam na naukę, albo raczéj dlatego, aby się mogła zapoznać z życiem zakonném, do którego ją przeznaczano. Wybór klasztoru także nie był bez celu. Poczciwy woźnica powiedział Agnieszce i Łucyi, że ojciec pani był najpierwszą osobą w Monzy, a my, dodając jeszcze do tego inne wskazówki, tu i ówdzie w rękopiśmie rozsiane, moglibyśmy na ich podstawie przyjść nawet do wniosku, że był on panem lennym całéj téj osady. Tak, czy inaczéj, nie ulega wątpliwości, że miał tam wielkie znaczenie i osądził, że w Monzy córka jego, bardziéj niż gdzieindziéj, będzie otoczona szacunkiem, że tu będą ją pieścić i każdą myśl jéj uprzedzać, co z pewnością wpłynie na to, iż ów klasztor na stały swój pobyt wybierze. Jakoż nie zawiódł się w swych oczekiwaniach: matka przełożona i kilka innych starych zakonnic, które, jak to mówią, trzęsły całym klasztorem, nie posiadały się z radości, myśląc o tém, iż z powierzoném ich opiece dziecięciem spłynie na klasztor tak potrzebna i silna opieka, oraz zaszczyt tak niepospolity. Przystały odrazu na uczynioną im propozycyę, i dziękowały księciu w wyrazach pełnych wdzięczności za to, iż właśnie w ich klasztorze chce córkę na wychowanie umieścić, i postanowiły szczerze popierać ów plan co do dalszych losów jego dziecka, plan, o którym zlekka tylko magnat napomknął, a który tak bardzo przypadł im do serca. Skoro tylko Giertrudą zawitała do klasztoru, zaraz na znak szczególnego wyróżnienia zaczęto ją nazywać panią, u stołu sadzano ją na pierwszém miejscu, w ogólnéj sypialni jój łóżeczko stanęło opodal od innych, towarzyszkom sprawowanie się jéj podawano za przykład do naśladowania, obsypywano łakociami i pieszczotami i wogóle zaczęto postępować z nią z ową pobłażliwością pełną uszanowania, która tak bardzo dziecku pochlebia, wówczas zwłaszcza, kiedy widzi, że te same osoby, które na nią są tak łaskawe, z innemi dziećmi obchodzą się z wyższością i dość surowo. Nie wszystkie jednak zakonnice starały się wciągnąć w sidła niebogę; wiele było takich, które wcale nie należały do spisku, nic nawet o nim nie wiedziały i które już sama myśl poświęcenia dziecka dla celów świeckich przejmowała wstrętem i zgrozą; inne, albo zanadto oddane nabożeństwu nie mogły już się czém inném zajmować, albo nie zdawały sobie jasnéj sprawy ze wszystkich tych zabiegów, albo widząc je nawet, nic w nich złego nie upatrywały; lecz były i takie, co wszystko odgadły i milczały tylko dlatego, iż zgóry już mogły przewidziéć, że ich wystąpienie żadnego zbawiennego skutku nie wywrze, a da tylko powód do przykrych zatargów. Niektóre zakonnice, pamiętając o tém, że i one kiedyś w podobny sposób zostały popchnięte do nierozważnego kroku, którego potém w ciągi całego życia żałować musiały, zdjęte litością dla tej niewinnéj ofiary, obsypywały ją pieszczotami; ona jednak nie rozumiała znaczenia owéj pełnéj jakiegoś smutku i żalu czułości i wszystko szło zwykłym torem. Kto wie, czyby ów plan tak mądrze obmyślany nie mógł gładko i pięknie doprowadzić do pożądanego skutku, gdyby nie ta okoliczność, iż Giertrudą nie była jedyną dziewczynką pobierającą wychowanie w klasztorze. Pomiędzy jéj towarzyszkami były i takie, które wiedziały, że po ukończeniu nauk wrócą do domu i wyjdą za mąż, Giertrudą, mając tak wielkie przekonanie o swéj wyższości, mówiła z dumą o tém, że w przyszłości zostanie matką przełożoną, że będzie władczynią klasztoru i wszelkich dokładała starań, aby stać się przedmiotem zawiści dla innych; lecz ze zdziwieniem i niemałą przykrością dostrzedz musiała, że znaczna część jéj towarzyszek nie zdawała się bynajmniéj zazdrościć tak świetnego losu. Gdy przed ich wyobraźnią rysowała wspaniałe, poważne, lecz chłodne i surowe obrazy władzy i powodzenia w klasztorze, one stawiały jéj przed oczy inne żywe, ponętne obrazy weselnych obchodów, uczt, przyjęć galowych, festynów, jak wówczas mówiono, wesołych zebrań, przechadzek w powozach, wycieczek zamiejskich, bogatych, świetnych strojów. Te to obrazy, jak ów wielki kosz świeżo uszczkniętych kwiatów, który ogrodnik tuż przed ulem zgłodniałych pszczół umieścił, sprawiły w jéj główce ruch i zamęt nie-do-opisania. Rodzice i nauczycielki podniosły i rozbudziły wrodzoną próżność Giertrudy po to, aby jéj klasztor miłym uczynić, teraz jednak próżność ta znalazła podnietę w pojęciach daleko bardziej jéj odpowiednich, nic więc dziwnego, iż dziewczynka m:hwyciïa się ich odrazu i z całym zapałem. Dla utrzymania powagi w oczach swych towarzyszek, a jednocześnie dlatego, aby zadosyćuczynić swym nowym pragnieniom, odpowiadała im, że ostatecznie nikt jéj zmusić nie może do zostania mniszką, że na to jéj zgody potrzeba, że i ona, byle tylko chciała, może pójść za mąż, mieszkać w pałacu, stroić się i używać świata, daleko lepiéj nawet, niż one wszystkie, że chce tego i że postąpi tak niezawodnie? Myśl, iż dla wstąpienia do klasztoru konieczném było jéj przyzwolenie, myśl, uśpiona dotychczas w jakimś zakątku jéj duszy; teraz zbudziła się odrazu i w wielką siłę urosła; co chwila przyzywała ją ona na pomoc, aby spokojnie módz się napawać marzeniami o świetnéj przyszłości. Jednak myśl owa nigdy nie zjawiała się sama, towarzyszyła jéj inna, groźna, ta mianowicie, że ojcu powinna powiedziéć o tém, że nie chce być zakonnicą, ojcu, który zdawał się już uważać całą rzecz za skończoną; a gdy postać jego stawała przed oczy, biedna córka czuła, iż w sercu jéj gaśnie odrazu cała ta odwaga, którą wykazywała w rozmowach z towarzyszkami, porównywała siebie do nich i widziała jasno, na jak odmiennych podstawach opierały one swe plany przyszłości, a duszę jéj miotało wówczas bolesne, gorzkie uczucie zawiści, owéj zawiści, którą zrazu w nich chciała obudzić. Zazdroszcząc im, zaczęła je nienawidzić, czasami nienawiść ta wyrażała się w silném rozdrażnieniu, w wyniosłém obejściu, w uszczypliwych słowach, czasem, tożsamość skłonności i dążeń usypiać się ją zdawały i były powodem, że to z jedną, to z drugą na czas krótki, pozornie tylko się zaprzyjaźniała. Czasami, chcąc korzystać z rzeczywistych przywilejów chwili obecnéj, z owego wyróżnienia i władzy, którą posiadała, w sposób dotkliwy dawała ją uczuć swym towarzyszkom, innym znów razem nie mogąc znieść dłużéj swego odosobnienia, swych obaw i pragnień, sama ich szukała łagodnie i potulnie, starając się do nich zbliżyć, jakby chciała błagać o litość, współczucie, dodanie otuchy. Na téj ustawicznéj walce z sobą i otaczającemi ją zbiegły jéj lata dziecinne i rozpoczął się dla niéj ów wiek niebezpieczny, w którym do duszy zdaje się wlewać jakaś potężna, tajemnicza siła, która upięknia, podwyższa, podwaja wszystkie skłonności, wszystkie dążności i wyobrażenia, a nieraz nawet zmienia je i nadaje im nowy, niedający się przewidzieć kierunek. To, o czém dotychczas najgoręcéj roiła Giertrudą, był tylko przepych i blask zewnętrzny, teraz natomiast młodą jéj duszę zaczęło napełniać coś nieokreślonego, rozkosznego, jakieś bezwiedne dążenia, jakaś czułość i miękkość. W najdalszym zakątku swego serca utworzyła sobie jakby ustroń czarowną, do niéj, od otaczającéj ją rzeczywistości uciekały jéj myśli, tu przebywała z jakiemiś urojonemi postaciami, powstałemi ze wspomnień niejasnych pierwszych lat dzieciństwa, z owéj odrobiny świata, którą widziała jeszcze w domu rodziców, i z tego, czego ją nauczyły rozmowy towarzyszek, te postacie ją otaczały, przemawiała do nich, odpowiadała za nie, rozkazywała im, odbierała od nich urojone hołdy. Od czasu do czasu uczucia religijne zakłócały na chwilę te świetne, tajemne marzenia. Lecz wiara taka, jak ta, któréj uczono biedaczkę i pojęta w ten sposób, w jaki ją ona pojęła, nie wyłączała bynajmniéj uczucia dumy, przeciwnie zdawała się. ją uświęcać i podawać jako środek do dopięcia ziemskiéj szczęśliwości. Wiara, pozbawiona najświętszych swych podstaw, przestawała być wiarą, a w pojęciu Giertrudy zmieniała się w jakieś widmo chłodne i straszne. W chwilach więc, kiedy owo widmo w jej wyobraźni brało górę nad wszystkiemi innemi widziadłami, nieszczęśliwą dziewczynę ogarniała niepojęta trwoga, jakieś niejasne, bolesne poczucie swych obowiązków i zdawało jéj się, że ów wstręt, którym ją klasztor przejmował, i ów duch oporu przeciwko woli rodziców i starszych był wielkim grzechem, i w duszy przyrzekała odpokutować zań, zamykając się dobrowolnie w tych murach.
Istniało prawo, iż żadna dziewczyna nie mogła zostać zakonnicą wprzód, zanim ją wybadał kapłan, zwany wikarym zakonnic, lub jaki inny duchowny, posiadający na to upoważnienie; prawo to miało na celu zapobieżenie nadużyciom rodziców i przekonanie się, iż wstępująca do klasztoru z własnéj woli wyrzeka się świata. Takie badanie nie mogło się wszakże odbyć inaczéj, jak tylko po upływie roku od chwili, kiedy osoba życząca sobie wstąpić do klasztoru podała do wikarego prośbę na papierze, wyrażającą owo żądanie. Te same zakonnice, które przyjęły na siebie niegodziwe zadanie doprowadzenia Giertrudy do tego, aby z jak najmniejszą świadomością tego, co czyni, całém swém życiem rozporządziła według ich życzeń, skorzystały z jednéj z tych chwil, o których mówiliśmy wyżéj, aby ją zmusić do przepisania i podpisania podobnéj prośby. W celu łatwiejszego osiągnięcia swoich zamiarów nie omieszkały wmawiać w nią i powtarzać, że ostatecznie jestto tylko nic nie znacząca formalność, która (i to było prawdą) nie mogła miéć żadnego znaczenia i żadnych następstw za sobą pociągnąć, gdyby nie poparło ją dalsze postępowanie i inne kroki, które już zależały zupełnie od woli Giertrudy. Pomimo to wszystko, jeszcze prośba być może nie doszła do miejsca swego przeznaczenia, a już nieszczęśliwa dziewczyna pożałowała gorzko tego, że ją podpisała. Potém obwiniała siebie za to, iż mogła tego żałować i tak ubiegały jéj całe dnie i miesiące na ustawiczném pasowaniu się z prądami dwu, tak odmiennych, uczuć. Przez czas długi ukrywała swój postępek przed towarzyszkami, to z obawy, aby nie podać na sprzeczne sądy i naganę tak chwalebnego postanowienia, to znowu wstydząc się wyjawić im, iż popełniła niedorzeczność. Wreszcie zwyciężyło pragnienie wynurzenia się przed kimś, zasiągnięcia rady, usłyszenia wyrazów, wzbudzających nadzieję i otuchę. Istniało inne jeszcze prawo, to mianowicie, iż młoda osoba nie mogła być badaną przez wikaryusza przedtém, nim choć trochę nie poznała świata, to jest nim nie spędziła chociażby tylko jednego miesiąca poza murami klasztoru, w którym się wychowała. Rok już upłynął od chwili, gdy prośba podaną została, i Giertrudą otrzymała zawiadomienie, że wkrótce klasztor opuści i powróci do rodzicielskiego domu, aby w nim ów miesiąc przepędzić i poczynić wszystkie kroki potrzebne do dalszego postępu i zakończenia sprawy, którą już napisaniem prośby rozpoczęła. Książę i reszta rodziny zdawali się uważać całą tę rzecz za tak pewną, jak gdyby już spełnioną została, lecz Giertruda wcale odmienne zamiary ukrywała w swéj główce i zamiast zaciągać nowe zobowiązania, przemyśliwała tylko nad tém, w jaki sposób dałoby się najskuteczniéj i ów pierwszy krok unieważnić. W tak ciężkiém strapieniu postanowiła opowiedziéć o wszystkiém jednéj ze swych towarzyszek, najbardziéj odważnéj, rezolutnéj dziewczynie, która gotowa była zawsze pospieszyć z radą dobrą i stanowczą. Otóż ta towarzyszka namówiła Giertrudę, aby listownie zawiadomiła ojca o swém nowém postanowieniu, na odwagę bowiem powiedzenia mu prosto w oczy: nie chcę, biedaczka nie zdobyłaby się nigdy. A ponieważ rady bezinteresowne na tym naszym świecie bardzo się rzadko zdarzają, więc i doradczyni Giertrudy zapłatę za nią sama sobie wymierzyła, nie oszczędzając niebogi i żartując w sposób boleśny z jéj nierozsądnego i bezmyślnego kroku. Treść owego listu układało wspólnie cztery, czy też pięć, przypuszczonych do tajemnicy, towarzyszek, potem Giertrudą przepisała go skrycie i został przesłany za pomocą bardzo sprytnie obmyślanego sposobu. Giertrudą z wielkim niepokojem oczekiwała na odpowiedź, która wszakże nie nadeszła. Tylko w dni kilka po owym wypadku, przełożona przywoławszy ją do swéj celi, z wyrazem tajemniczości i zmartwienia objawiła, iż książę jest na nią mocno zagniewany, że widocznie musiała jakąś wielką winę popełnić i dała jednocześnie do zrozumienia, iż byle tylko w przyszłości chciała błąd swój naprawić, to może miéć nadzieję, że ojciec jéj wszystko to puści w niepamięć. Nieszczęśliwa dziewczyna zrozumiała i nie śmiała pytać o więcéj.
Nadszedł wreszcie ów dzień oczekiwany z takiém upragnieniem i z taką trwogą zarazem. Chociaż Giertrudą wiedziała dobrze, że idzie na walkę, jednak opuszczenie klasztoru, w którego murach przez całe osiem lat była zamkniętą, szybka jazda w powozie, napawanie się widokiem pięknéj okolicy i powrót do rodzinnego domu, wszystko to razem napełniło ją niewymowną radością. Co zaś do walki, to już biedaczka, z pomocą swéj doradczyni obmyśliła wszystko i ułożyła cały plan postępowania. Albo zechcą mnie zmusić — myślała sobie — a ja będę niezłomną; będę pokorną, uległą, cichą, lecz nie zgodzę się za nic, przecież chodzi o to tylko, aby po raz wtóry nie powiedzićé: tak, a ja tego nie powiem. Albo dobrocią i pieszczotami zechcą na mnie wymódz przyrzeczenie; i ja téż będę dobrą, jeszcze lepszą, niż oni; będę płakała, będę błagała, wzruszę ich serca, ostatecznie, nic nie wymagam innego, o nic mi więcéj nie chodzi, jak o to tylko, aby mię nie poświęcali dla swoich celów. Ale, jak to się często zdarza z podobnemi przewidywaniami, ani jedno z nich, ani drugie się nie sprawdziło. Dzień po dniu upływał, lecz ani ojciec, ani ktokolwiekbądź z rodziny nie przypomniał jéj nawet o prośbie, nie mówił o jéj postanowieniu; nikt jéj nie groził, nikt jéj nie błagał, aby przyrzeczenie spełniła. Rodzice byli jacyś smutni, zamyśleni, obchodzili się z nią ozięble i szorstko, nie wymieniając wszakże powodu, dla którego tak postępują. Znać było tylko, że patrzą na nią jak na niegodną, występną córkę, zdawało się, iż cięży na niéj jakaś tajemnicza klątwa, która dzieląc ją od reszty rodziny pozwala jéj zbliżać się do niéj po to tylko, aby tém dotkliwiéj czuć mogła straszne swe osamotnienie. Na krótko i to w pewnych godzinach bywała przypuszczaną do towarzystwa rodziców i najstarszego brata. Te trzy osoby zdawał się łączyć serdeczny stosunek, zwiększający jeszcze gorycz osamotnienia, w którém pozostawiano Giertrudę. Nikt do niéj nie przemówił pierwszy, a kiedy nieboga odważała się czasem wtrącić jakieś nieśmiałe słówko do ogólnéj rozmowy, to albo udawano, że tego nie słyszą, albo odpowiadano na nie roztargnioném, pogardliwym, lub karcącém spojrzeniem. Wówczas, kiedy nie mogąc już znieść dłużéj tak strasznego, tak upokarzającego obejścia, usiłowała je zmienić, błagając o odrobinę litości i serdecznego ciepła, przypominano jéj zaraz w sposób niewyraźny, lecz aż nadto dla niéj zrozumiały owę niedotrzymaną obietnicę, dawano jéj do poznania, że byt jeden tylko sposób wrócenia do łaski rodziców. Wskutek tego Giertruda, odtrącając owę łaskę, którą trzeba było okupić ceną tak wielkiéj ofiary, musiała znowu w sobie się zamykać, usuwać się od wszelkich oznak serdeczności, których przed chwilą jeszcze tak gorąco pragnęła i dobrowolnie wracać na swe stanowisko wyklętéj, a czyniła to z pewną zawziętością, która w oczach ludzi nadawała jéj pozór winy.
O, jakże dalece ta bolesna rzeczywistość niepodobną była do owych obrazów radosnych, które już od tak dawna wymarzyła sobie Giertruda i które dotychczas napełniały jéj duszę! Miała nadzieję, iż we wspaniałym; pełnym gości domu rodziców, wolno jéj będzie zakosztować uciech światowych, lecz omyliła się srodze. Klauzura i tu była również ścisłą jat w klasztorze; o przejażdżkach w powozie mowy nawet nie było, a kurytarz, który łączył pałac z pobliskim kościołem, usuwał i ten jedyny powód do wychodzenia z domu. Towarzystwo było jeszcze mniéj liczne i urozmaicone, jeszcze bardziéj smutne i nudne, niż w klasztorze. Skoro tylko ktoś z gości do pałacu przybywał, Giertrudą musiała chronić się aż na najwyższe piętro i tam zamykać się w swoim pokoju ze starą służącą; tu również przynoszono jéj obiad w dnie, kiedy do stołu księcia zasiadało grono zaproszonych gości. Cała służba w postępowaniu i mowie naśladowała przykład i stosowała się do woli pańskiej, a Giertrudą, która już ze względu na swe usposobienie, w stosunku z nią chciała stanąć na stopie pobłażliwéj i poufałéj wyższości, a nawet teraz, znalazłszy się w tak smutném położeniu i zapominając chwilami, że jest panią, zniżała się aż do starania się o jéj względy, czuła tém silniejsze upokorzenie, widząc, że i ci nawet ludzie okazują jéj jawne lekceważenie, niepozbawione wszakże pewnej chłodnéj, uniżonéj grzeczności. W całém tém gronie służby jeden tylko paź, którego powierzchowność i układ wyróżniały od reszty jego towarzyszy, okazywał Giertrudzie głęboki szacunek i zdawał się uczuwać dla niéj wielką, szczerą litość. Spostrzegła to odrazu. Ze wszystkiego, co dotychczas najbardziéj przypominało ów świat urojony, który się w jéj wyobraźni wytworzył, i ze wszystkiego co najwięcéj zbliżało się do zaludniających go postaci, było postępowanie i powierzchowność tego młodzieńca. Stopniowo, w usposobieniu Giertrudy zaszła pewna zmiana, czuła to jakiś spokój, to jakąś trwogę nieznaną dotychczas i wcale niepodobną do téj, któréj doznawała poprzednio; zdawało się, iż odkryła przedmiot dziwnéj piękności, który co chwila oczy jej ku sobie porywał, lecz na który starała się nie patrzyć, z obawy, aby inni tego nie dostrzegli. Nie uszło to baczności otaczających ją osób, zaczęto każde jéj spojrzenie, każdy krok jéj szpiegować i pewnego poranku, jedna ze służących zeszła ją w chwili, kiedy pośpiesznie składała papier, na którym własną ręką napisała to, czego bodajby nigdy była nie pisała. Po chwilowém szamotaniu się papier pozostał w ręku służącéj, która go zaraz do księcia zaniosła.
Niepodobna opisać, ani wyobrazić sobie przerażenia Giertrudy, kiedy usłyszała odgłos kroków ojca: nadchodził ów groźny, ów straszny rodzic, aby karać córkę występną. A gdy go ujrzała z chmurą na czole, z owym nieszczęsnym papierem w ręku, wołałaby była znaleźć się w téj chwili nie tylko w klasztorze, ale choćby w grobie, byle się ukryć przed jego wzrokiem. Książę nie mówił wiele, lecz każdy wyraz jego był straszny: kazał ją zamknąć natychmiast w jéj pokoju pod strażą téj saméj służącéj, która jéj pismo wydarła; wszakże był-to tylko początek kary, z postawy ojca, z jego mowy córka odgadła, że zawisła nad nią inna jeszcze kara tajemnicza, niedająca się przeniknąć, lecz straszna nad wszelki wyraz.
Pazia wypędzono natychmiast i jemu także zagrożono czémś okropném w razie, gdyby się kiedy odważył komukolwiek choć słówko szepnąć o téj całéj sprawie. Dając mu to ostrzeżenie książę dwa razy silnie go w twarz uderzył, aby w ten sposób odebrać mu wszelką ochotę chwalenia się z owéj miłosnéj przygody. Nie trudno było wynaleźć jakiś powód, usprawiedliwiający w oczach świata wyprawienie ze służby pazia, co zaś do córki, to książę objawił, że nie opuszcza swego pokoju, dlatego, że jest cierpiącą.
Giertrudę więc przejętą wstydem i trwogą, dręczoną wyrzutami sumienia zamknięto teraz z ową kobietą, świadkiem jéj winy, przyczyną jéj nieszczęścia, którą tak strasznie nienawidziła. Kobieta ta równąż nienawiścią odpłacała Giertrudzie, raz dlatego, iż z jéj powodu widziała się skazaną na Bóg wie jak długie więzienie, powtóre i głównie, iż przez całe życie musiała przechowywać tak groźną, tak niebezpieczną tajemnicę.
Stopniowo pierwszy zamęt tych uczuć okropnych zaczął się uspakajać w duszy nieszczęśliwéj dziewczyny, lecz natomiast każde z nich z osobna opanowując całą jéj istotę, tém większéj nabierało grozy i tém silniéj ją dręczyć poczęło. Jaką być mogła owa kara tajemnicza, którą jéj ojciec zagroził? Tysiące strasznych i dziwnych przypuszczeń cisnęły się do jéj niedoświadczonéj, żywéj wyobraźni. Kara, która jéj się wydawała najbardziéj możliwą, było odesłanie jéj napowrót do klasztoru w Monzy, myślała o swojém doń przybyciu, o tém, że już nie jako pani dumna i wszechwładna tam się ukaże, lecz jako grzesznica, zasługująca na wzgardę! że tam pozostanie zamknięta, by odpokutować winę, że pogardzać nią będą! To, co taki obraz bolesny miał w sobie najbardziéj gorzkiego, była owa obawa pogardy. Nieszczęsny list, z każdym Wyrazem, z każdą kropką, z każdym przecinkiem, stał jéj ciągle przed oczami, wyobrażała sobie, jak musiał nań patrzyć, jak go rozważał ów nieprzewidziany czytelnik, tak dalece niepodobny wpaść w którego był przeznaczony, wystawiała sobie, że mógł wpaść w ręce matki, brata, obcych nawet osób, a w porównaniu do cierpień, które jéj myśl ta sprawiła, wszystkie inne męczarnie błahemi niemal się wydawały. Postać tego, kto był pierwszą przyczyną całéj katastrofy, także często pojawiała się w wyobraźni nieszczęśliwéj, aby tém silniéj ją dręczyć; a jakże dziwnie musiał odbijać jego obraz od wszystkich tych innych groźnych, nieubłaganych, bezlitosnych, okropnych widziadeł. Lecz może właśnie dlatego, iż go od nich nie mogła oddzielić, że nie mogła, choćby przez jednę nawet chwilę zatrzymać się na nim, ogarnęła ją bolesna świadomość związanych z nim następstw, stopniowo obraz ten zaczął blednąć w jéj pamięci, coraz rzadziéj do niego wracała, odpychała go nawet, odwykała od niego. I również ani już tak długo, ani z tak wielką rozkoszą nie zatrzymywała się na owych świetnych, jasnych rojeniach, które jeszcze w klasztorze pochłaniały jéj duszę, zbyt wielką była ich sprzeczność z otaczającą rzeczywistością, zbyt słaba nadzieja uskutecznienia ich kiedyś. Jedyny pałac nie należący do zamków na lodzie, w którym Giertrudą mogła przewidywać dla siebie bezpieczne, spokojne i najbardziéj odpowiednie schronienie był klasztor i to w takim tylko razie, gdyby postanowiła zamieszkać w nim dobrowolnie, na zawsze. Takie postanowienie (o tém wątpić nie mogła) odrazu załatwiłoby i zakończyło wszystko, zmywając jéj winę i w jednéj chwili zmieniając jéj położenie. Krok ten, co prawda, zabijał wszystkie jéj najdroższe nadzieje, lecz już pierzchły sny złote, przyszłość nic oprócz goryczy dać jéj nie mogła, zmieniły się czasy i okoliczności, a w owéj przepaści, do któréj wpadła teraz, i w porównaniu z tém, czego się lada chwila mogła obawiać, myśl zostania zakonnicą, otoczoną szacunkiem, mającą władzę najwyższą w klasztorze, prawie jéj się uśmiechać zaczęła. Dwa uczucia, chociaż niemające z sobą nic a nic wspólnego, wpływały z równą siłą na zmniejszenie jéj wstrętu do życia w klasztorze: wyrzuty sumienia za popełnioną winę w połączeniu ze skruchą i popędem do nabożeństwa; i duma podżegana i drażniona ustawicznie przez owę służącą, któréj postępowanie (wprawdzie najczęścijé z winy saméj Giertrudy) z każdym dniem stawało się nieznośniejszém, gdyż, albo straszyła ją tajemniczą karą, zapowiedzianą przez księcia, albo w wyrazach pełnych szyderstwa i nienawiści wyrzucała jéj owo przewinienie. W rzadkich zaś chwilach kiedy chciała się miłą i dobrą okazać, kobieta ta przybierała ton tak protekcyjnie wyniosły, iż w porównaniu z nim znośniejszemi były same nawet obelgi. O! jakże gorąco pragnęła wówczas Giertrudą wyrwać się ze szponów swéj dręczycielki, stanąć na stanowisku wyższém nad gniew jéj i litość! Życzenie to, które nie opuszczało jéj nigdy, nabierało wtedy takiéj siły, iż byle mu tylko zadosyćuczynić, wszelka ofiara znośną i miłą jéj się zdawała.
Po upływie czterech, czy pięciu dni takiego więzienia, pewnego poranku Giertrudą podrażniona i oburzona do najwyższego stopnia postępowaniem służącéj, uciekła do najdalszego kątka pokoju i ukrywając twarz w dłonie, przez czas długi pozostawała nieruchoma, trawiona rozpaczą i gniewem bezsilnym. Wówczas uczuła nieodbitą potrzebę ujrzenia innych twarzy, usłyszenia innych wyrazów, słowem zmiany swego położenia. Pomyślała o rodzinie, o ojcu, myśl ta przejęła ją trwogą. Lecz przypomniała sobie zarazem, że od niéj zależało znaleźć w nich przyjaciół. Potém przyszła jéj na myśl jéj wina, uczuła skruchę i wstyd i chęć odpokutowania wszystkiego. W téj chwili, jak i dawniéj nie było to wprawdzie stale postanowienie, lecz nigdy jeszcze nie myślala o niém z takim zapałem. Podniosła czoło, zbliżyła się do stolika, uchwyciła za owo pióro tak fatalne i napisała do ojca list pełen zapału, a zarazem zwątpienia, nadziei i smutku, w którym błagała o przebaczenie i obiecywała wypełnić to wszystko, co tylko dla jego osiągnięcia każą jéj uczynić.





  1. Josephi Ripamontii Historiae Patriae. Decadis V. lib. VI. cap. III, pag-358 et seq.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.