Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Magnetyzer.

— Czy pan wierzysz w spirytyzm? — zapytała baronowa.
— Wierzę w to, o czem własnemi oczami się przekonywam, odpowiedział oficer.
— Lecz cóż to jest naprawdę spirytyzm?
— Jest wiedzą która wierzy że duch mimo opuszczenia ciała zostaje na ziemi. Duch zachowuje swą osobistość; nie jest on jeszcze dosyć czystym, aby się wzniósł w wyższe sfery, znajduje się więc między nami, on nas widzi, chociaż go nie widziemy. Niektórzy ludzie przez życie cnotliwe i za pośrednictwem modlitwy, mogą być w komunikacyi z duchami, ztąd owe zjawiska których często nadużywają szarlatani.
— Więc w téj chwili, — zapytała panna Charmeney — na około nas...
— Tańcują duchy ludzi, którzy jak my tańcowali! wielkie damy z ubiegłych epok, które wykonywały różne robotki dla sprzedania ich na korzyść biednych. Tak jest panno Charmeney, jedne mają dla nas sympatyą, drugie usiłują obłąkać i przeszkadzać nam.
— A zatem człowiek, który popełnił zbrodnię?...
— Krok za krokiem ścigany jest przez widmo swéj ofiary i kto wie, czy to natrętne zjawisko nie jest tém co nazywamy wyrzutem sumienia? Pamiętam, iż widziałem w więzieniu S-t Lazare kobiétę, która zabiła swe własne dziecko... Otóż zdawało się jéj iż słyszy całą noc jęczenie dziecięcia. Wtedy zrywała się z przestrachem i z wytrzeszczonemi oczami śledziła w ciemnościach — została obłąkaną!
W czasie opowiadania p. Saulles, baronowa uczuła dreszcze ją ogarniające, śmiertelna bladość twarz jéj okryła.
— Noc!... wyjąkała z obłąkaniem — to jest rzeczywiście... noc!....
Co ci jest matko? zapytała przerażona Jadwiga.
W téj chwili służący zapowiedział: pan kawaler de Pulnitz!
Między zebranemi gośćmi nastąpiło poruszenie, wywołane przybyciem magnetyzera. Postać jego wysmukła, wystające policzki, długie i cienkie wąsy podniesione i aż do brwi sięgające, nadawały mu pozór mefistofelesa. Pod wysokiem czołem dwoje ócz bardzo małych, błyszczały jakimś ogniem elektrycznym. Może z wyrachowania, kawaler de Pulnitz przedstawił się w salonie baronowéj na kilka minut przed uderzeniem północy.
— Co nam okażesz nadzwyczajnego kawalerze? zapytał Robert Kodom.
Zegar uderzył, wydzwaniając dwunastą godzinę.
— Nie wiem jeszcze, — odpowiedział magnetyzer wodząc wzrokiem na około i zwracając się do baronowéj dodał: — czy zegar pani idzie dobrze?
— Doskonałe.
— Zatrzymam go! Kawaler de Pulnitz wyciągnął dłonie ku zegarowi: młotek który już pięć razy uderzył, spadł na dzwonek wydawszy ton niemiły bo fałszywy; usłyszano wtedy jakby coś pękło w zegarze, a obie skazówki spadły na kominek.
Ogólne przerażenie ogarnęło wszystkich, którzy przed chwilą patrzeli na magnetyzera z śmiechem.
— To cudowne! szepnął bankier.
— Przeciwnie to jest rzecz bardzo zwyczajna, odparł Pulnitz z uśmiechem, który dozwolił ujrzeć szereg zębów białych i kończastych. Mój kolega Humme medium amerykański, uznaje to doświadczenie za fraszkę.
— Ale pan obiecałeś nam posiedzenie magnetyczne.
— Bez wątpienia.
— Nie będzież panu potrzebną, jaka osoba sensytywna?
— Znajdziemy bez wątpienia kogoś w tym domu. Pomiędzy pannami jest niejedna, któréj system nerwowy i limfatyczny, bardzo może być do tego przydatny. Zresztą wkrótce się o tem dowiecie.
Kawaler de Pulnitz upatrzył jeden stolik okrągły.
— Stolik ten będzie bardzo przydatny, mówił daléj — trzy nogi, to właśnie nam potrzeba, trzy, zawsze trzy. Wszakże na trójnogu sybille kumejskie wygłaszały swe wyrocznie. Bóstwo jest potrójne, a przecież tylko jedno. Nie wiem dlaczego utworzono 4 elementa, kiedy ich jest trzy: niebo, ziemia i woda, ogień nie jest elementem, bo ziemia wydaje ogień.
Magnetyzer stawał się coraz więcéj natchnionym; usta mu zsiniały, a jego wyrazy urywane świszczały mu w gardle.
— Zobaczmy — zawołał i porwawszy stolik, położył na nim swe ręce.
— Czy znajduje się w tym domu jasnowidząca?
Stolik przechylił się na stronę dwóch nóg, trzecią zaś podniesioną sztuknął raz o podłogę. To miało znaczyć: jest ich tu wiele.
Jasnowidząca najlepiéj usposobiona, czy znajduje się w salonie?
Stolik nie poruszył się.
Jest na pier wszem piętrze?
Stolik odpowiedział: tak. Kawaler Pulnitz odwróciwszy się wtedy do baronowéj powiedział:
— Racz pani baronowa wymienić wszystkie pokoje znajdujące się na pierwszém piętrze.
— Obok salonu budoar:
Magnetyzer zapytał się stolika.
— Czy w budoarze, czy w salonie?
Stolik został nieporuszony, nic nie odpowiedział.
Baronowa mówiła dalej: — dwie sypialnie.
— Czy w sypialniach? zapytał znowu megnetyzer, stolik nie dał żadnéj odpowiedzi.
— Następnie znajduje się garderoba...
Na zapytanie stolik się podniósł i dał znak potwierdzający.
— Dobrze, rzekł kawaler.
— Czy pan chcesz by się przekonano, kto jest w téj chwili w garderobie?
— Nie potrzebuję tego, — odpowiedział magnetyzer bankierowi i stawając naprzeciw drzwi, wyciągnął swe ręce. Widzowie zostali tem bardzo zaciekawieni, wszyscy w oczekiwaniu prawie nieoddychali. Pulnitz postąpił dwa lub trzy kroki naprzód, jakby chciał przywołać kogo, a potem cofnął się, jakby znowu pragnął przyciągnąć osobę żądaną. Otworzono drzwi na oścież i wkrótce pojawiła się w przedpokoju młoda dziewica, niby madonna uśpiona, równie nieskazitelna jak piękna, mimo jéj lic bladych, znędzniałych. Ubrana była w suknię ciemną, włosy jéj rozwiane spadały na ramiona.
Za jéj przybyciem, powstał szmer uwielbienia, a Jadwiga poznawszy Ludwikę Deslions swą protegowaną, wydała okrzyk przytłumiony. Tymczasem Ludwika zwolna postępowała, mając oczy na pół przymknięte; zdawała się walczyć z potęgą nieznaną, tak przeważny wpływ na nią wywierającą. Kawaler Pulnitz skierował ją ku fotelowi i na nim Ludwikę posadził. Teraz dotknął się jéj czoła, stając zaś naprzeciw jasnowidzącej, zapytał:
— Widzisz?
— Widzę, — odpowiedziała Ludwika drżąc cała.
— Cóż widzisz? zapytał magnetyzer.
— To okropne! szeptała: dziecię niedawno narodzone chce krzyczeć, wydziera się, lecz go zaduszają...
Baronowa Remeney blada jak trup, oparła się o ścianę aby nie upaść. Ludwika mówiła daléj:
— Wchodzi człowiek... mularz... biedna istotka, ona jest tam w murze...
Robert Kodom przyskakując zawołał:
— Dosyć panie téj sceny z melodramatu!
Kawaler Pulnitz zagłębił swój wzrok w bankiera, i rzekł:
— Czy wiesz panie, ażali ten melodramat nie jest rzeczywistością?
— Co nas to obchodzi! odpowiedział Robert Kodom, — rzeczywistość lub nie, scena ta nie może nas interesować.
Ludwika wstała i podchodząc do pani Remeney, krzyknęła z oburzeniem: — To ona!!!
— Jeszcze raz panie, — powiedział bankier — przebudź tę obłąkaną.
Ale Ludwika krzyknąwszy, skoczyła z przestrachem na schody.
Porwała ona swe dziecię, które uśpione leżało w kącie garderoby i otulając go ramionami, uciekła na ulicę...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.