Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
Do czego może posłużyć trumna.

Cecylja spała w kołysce. Ona spała snem spokojnym, uśmiechnięta jak aniołek. Kiedy ukochana dziecina śpi, wtedy chodząc na palcach, aby nie zrobić najmniejszego szelestu, wznosimy oczy do nieba z błaganiem o zlanie błogosławieństwa na tę istotę, która nic złego nie zrobiła na świecie.
Martyna zbliżyła się do kolebki, przestała śpiewać!.. Nagle, jakby w tej chwili powzięła jakiś zamiar, poszła i otworzyła szufladę, wzięła wielki nóż, bardzo ostry, potem usiadła obok kołyski, w któréj spało nasze dziecię... Ujrzawszy to przypomniałem sobie wszystkie szczegóły, jakie wyczytałem w sprawozdaniu sądu przysięgłych. Była to taż sama Martyna Ferrand, która zarżnęła troje dziatek!. Teraz znowu ją napadła potworna mania zabójstwa...
Cecylja śpiąc miała buzię otwartą. Obłąkana zbliżyła się do niéj ostrożnie i przysunęła koniec noża do ustek różowych... Wpadłem do izby i wydarłszy nóż z rąk Martyny, utopiłem go dwa razy w jéj sercu.
Upadła, a krew matki oblała kołyskę córki!
Surypere przestał mówić na chwilę, łzy głos mu tamowały. Po kilku minutach milczenia zapytał go Trelauney:
— Jeżeli czujesz się zmęczonym, to możemy odłożyć na późniéj opowiadanie o reszcie twoich nieszczęść?
— Zacząłem, a więc dokończę. Jest potrzeba wynurzenia raz w życiu swych tajników serca, ja odsłaniam takowe przed tobą panie i przed Bogiem wszystko wiedzącym. Największa boleść już minęła, a potem nie będę już mówić tylko o Cecylii.
— Położenie moje było okropne; trup na podłodze i dziecię śpiące w kolebce. Dodaj pan do tego noc już zapadającą, która przeszkadzała w szybkiéj ucieczce, a pojmiesz, w jakiem zostawałem niebezpieczeństwie. Jednak podniosłem ciało Martyny, zamknąwszy oczy złożyłem go na łóżku. Następnie przykryłem ofiarę najczyściejszą bielizną, obróciłem jéj twarz do muru, gdyż śród zapadającego zmroku przejmowała mnie strachem, potem usiadłem przy zmarłéj i zacząłem rozmyślać.
Dziecina ciągle spała, a tu trzeba było uciekać, lecz jak, gdzie i w którym kierunku przez nieznane okolice? Zaawanturować się lądem, aby dotrzeć do oceanu, było to wpaść na dzierżawy francuzkie dobrze strzeżone. Puścić się brzegiem Maroni i czekać na sposobność dostania się do wiosek indyjskich to znowu groziło oddaniem siebie samego w ręce sprawiedliwości. Bo skoro morderstwo byłoby odkryte, wtedy pogoń za mną poszłaby w tym kierunku, ze wszelką pewnością i bardzo słusznie. Pozostała mi jedyna droga wodna na rzece, która brała swój początek o 20 mil od S-t Laurent, na terytoryum indyan Aramisów. Wiedziałem wszystkie szczegóły od starego negra służącego w karnym zakładzie, który uciekł z holenderskiej Guyanny.
Obok mnie trup złowrogi, nieubłagany, straszny wymagał pogrzebu. Spisaniu aktu zejścia towarzyszyły rozliczne formalności, a ja widziałem już nędzną trumnę w izbie i cztery świece w koło niéj jarzące się. Trumna! zimny dreszcz rzucił mnie na kolana kiedy wspomniałem kilką desek, mające stanowić ostatnie schronienie dla nieszczęśliwéj, którabyła moją żoną, matką méj Cecylii!
Potem zerwałem się nagle, bo przypomniałem sobie opowiadanie jakie słyszałem obiegające kolonię o jednym więźniu; nazwiskiem Bournison. W samą porę przyszła mi na myśl ta powieść, ona stała się przykładem i dodała odwagi. To prawda, że Bournisonowi udało się tylko w połowie, lecz on źle się wziął do rzeczy i mimo niedogodności jego improwizowanéj barki, zdołał zyskać ze 20 mil na morzu, kiedy został spotkany i zabrany przez galeotę, która go odprowadziła napowrót do karnego zakładu. Łódź Bournisona nie była czem innem, tylko trumną zwyczajną.
Z powodu nagłości ucieczki i prawdopodobnie nieznajomości prawa równowagi, puścił się na morze w trumnie płaskiéj, to jest w takiéj jaką znalazł, siedząc sam we środku. Jednakże ile możności nieporuszając się w swym improwizowanym statku, przepędził cztery dni na łasce morskich bałwanów.
Administracya miejscowa obecnie nie spodziewając się tak prędko ustania epidemii, przygotowała znaczną ilość i rozmaitych wymiarów trumien. Złożone one były na strychu nad zakrystyą; wiedziałem o jednym dymniku, przez który mogłem tam wejść bardzo łatwo. Drabiny znajdowały się przy każdym murze, gdyż wszędzie w S-t Laurent stawiano nowe budynki. W dziesięć minut przystawiłem drabinkę, w kilka zaś byłem już na dachu. Wciągnąłem za sobą drabinę, aby nie dostrzeżono mojéj tam bytności, i dzięki latarni, w którą się zaopatrzyć nie przepomniałem, mogłem z rozwagą wybrać między tuzinem tych grobowych mieszkań, jedno dla mnie najprzydatniejsze.
Wróciwszy z mą zdobyczą do szopy przed kilku tygodniami wystawionéj, przyrządziłem jak mogłem najlepiéj ten nadzwyczajny statek, na dnie którego rozciągnąłem dwie skóry, a skończywszy mą pracę, wziąłem na barki trumnę i pobiegłem do rzeki, gdzie ukryłem ją wpośród krzaków. Dziesiąta uderzyła na wieży, kiedy trzymając na rękach ciągle uśpioną Cecylkę, wraz z workiem w którym znajdowały się suchary i napój trzcinowy, przybyłem nad brzeg do méj kryjówki. Ukląkłem na piasku, aby zmówić ostatnią modlitwę za umarłą. Potem umieściłem najwygodniej dziecinę, okrywszy ją ciepłemi chustkami; tym sposobem spoczywając we środku mego małego statku, który dobrze się trzymał na wodzie, zasłonięta była od wiatru i przykrości takiej podróży.
Nakoniec oskrzydliwszy dziecinę nogami, wsparty na dwóch burtach łódki, puściłem ją z biegiem rzeki. Otóż płyniemy w imię Boże! Zgarbiony żeglując ku morzu, starałem się trzymać prawego brzegu z powodu koniecznéj ostrożności. Łodzie wielkich okrętów stały po stronie francuzkiéj gdzie woda głębsza, lecz moja barka podobna do łupiny orzecha, nie wymagała tego, bo dostateczną głębokością dla niéj były dwie stopy wody, więc każdy jéj kierunek był dla mnie dogodnym; czasami tylko doświadczyłem wstrząśnięcia, co przypisywałem podwodnym skałom. Minąłem St. Louis bez wypadku, wybiła wtedy jedenasta. Mogłem rozróżnić światełka w mieście, a niekiedy dał się słyszeć okrzyk szyldwacha, — kto idzie! — co mnie trochę zaniepokoiło. Rzeka Maroni jest bardzo dogodną dla żeglugi.
Wiatr ciągnący z lądu i z morza przedstawia znakomite korzyści; doświadczeńszy odemnie marynarz byłby umiał spożytkować takie zmiany, ja też przyrzekłem sobie zrobić żagiel na pierwszym przystanku, teraz najwięcéj mi chodziło o zyskanie na czasie, dla tego pracowałem z całéj siły wiosłami, a tak jednostajnie aby nie przebudzić malutkiéj. Mój Boże! myślałem, jak ona zdoła wytrzymać tę przeprawę, ona co była przyzwyczajona do pieszczot, i wszelkich wygód dziecinnego życia? W tych to ponurych godzinach Bóg jest najwyższą ucieczką... Przypomniałem sobie, że to była właśnie pora w któréj ptaki wylęgają pisklęta, miałem też przy sobie krzesiwo do zatlenia w potrzebie ognia, cieszyłem się więc naprzód, iż będę mógł uraczyć moją córkę jajami na miękko, skoro się tylko przebudzi.
Potem, jak zostanie zdziwiona, ujrzawszy się na wielkiéj rzece, ona co nie była daléj jak przy płocie domu. A jéj matka! gdy się o nią zapytał Ach jej matka!... popędzałem łódkę, ażeby odegnać myśli, które mnie niepokoiły.
Już nocne cienie blednąc zaczęły; słabe fosforyczne światełka zwiastowały świt dzienny, świegotanie ptasząt rozpoczęło się śród gałęzi. Niebo w tych stronach zwykle ciemno szafirowe, osrebrzyło się na widokręgu. Rośliny nad brzegiem wód zaczęły drgać listkami, jak budzący się ze snu, który poziewając ręce wyciąga. Cecylia spała ciągle! jakby mi chciała oszczędzić swego podziwienia i kłopotów w chwili kiedy oczki otworzy.
Mój mały statek muskał wody jak jaskółka. Nagle dzień zajaśniał, żywo, promienisto jak sztuczne ognie. Nurt rzeki przeszkadzający biegowi méj wątłéj barki, teraz silniéj uderzać zaczął. Słyszałem groźne grzechotanie, które wkrótce się wyjaśniło. Rodzina rekinów, głodna bezwątpienia, ciągle nam towarzyszyła. Odpiąłem więc wiosło i uderzyłem niém z całéj siły w sam łeb dowódcy prowadzącego bandę, drzewo się ześlizgnęło po łuskowatéj skórze potwora, który nawet nie poczuł mego uderzenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.