Przejdź do zawartości

Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.
Niedyskretni Kaimani.

Im więcéj się oddalałem, tém okolica w roślinność była uboższą. Żadnego śladu uprawy dostrzedz nie mogłem, ptastwo rzadko się pojawiało, bo ono lubi pola obsiane. Z tego powodu czułem brak pożywienia, a to wcale Cecylii podobać się nie mogło. Ale gdy niema bażantów to i kura dobra, w braku jaj na miękko, trzeba było poprzestać na rybach. I teraz mój sznurek cudów dokazał, kiedy go wędką opatrzyłem, a na przynętach mi nie zbywało. Zastawiałem więc na noc wędki, a w dzień je wyjmowałem. Pewnego wieczoru gdym się oddawał temu ważnemu zatrudnieniu, ukryty zawsze za krzakami, ujrzałem małą tratwę drzewa, kierowaną przez dwóch ludzi mówiących po francuzku. Nie tylko w kolonii ale i St. Laurent prowadzą znaczny handel drzewem, poszukując tego materyału w dość odległych stronach, bo nadbrzeżni krajowcy sprzedają go za kilka litrów wódki, koszta zaś transportu wodą są prawie żadne. Nic przeto dziwnego, żem spotkał na rzece Maroni dwóch współziomków.
Na Maroni jak i wszędzie moi rodacy lubią z sobą gawędzić; to też dwaj zuchy płynąc, głośno rozprawiali o wiosce zkąd wczoraj wyruszyli i gdzie niezbyt gościnnie byli przyjęci. Wioska nazywająca się Tapanani nie bardzo ich zachwycała, jak zauważyłem z nieprzychylnych wyrażeń mych ziomków. Niedługo tratwę straciłem z oczów, ale z ich rozmowy wyciągałem wniosek, że mi pozostaje minąć jeszcze jednę nieprzyjazną siedzibę ludzi, nim dotrę do celu méj podróży na wodzie.
Dwa dni jak zwykle upłynęły; żadnego śladu chałup ani domów nie dostrzegłem. Zacząłem już być spokojniejszym, kiedy dnia trzeciego z rana, na zakręcie rzeki ujrzałem dymy, które oznajmiły blizko znajdujące się mieszkania krajowców. Była to wioska Tapanani. W tém miejscu rzeka rozdziela się na dwie odnogi, które stanowią granicę posiadłości holenderskich. Po za tą wioską rzeka przybiéra nazwisko Awy i oba brzegi należą znowu do Francyi. Dowiedziałem się tych wszystkich szczegółów z książek branych z biblioteki zakładu karnego. Śledziłem nawet bieg rzeki według atlasu zrobionego przez Jezuitów w roku 1674. Nędzna wioszczyna mocno mnie niepokoiła, nie obawiałem się dzikich, ale miejsca w którem przebywają biali, gdzie są zawiązane stosunki handlowe z miastami Guyanny, należało mi starannie unikać. Ukryłem więc znowu moją barkę i postanowiłem minąć Tapanani śród najczarniejszéj nocy.
We dwa dni potém, znajdowałem się u indyan z pokolenia Boni, które bezwiednie zostawało pod władzą Francyi. Mogłem na prawdę uwierzyć, że gdybym czuł w sobie żądzę panowania, to naczelnik owego plemienia byłby mnie zrobił swoim, następcą i spadkobiercą władzy, tak mu się moja kuchnia spodobała. Chciał on abym pozostał śród jego żon, dopóki żyć będzie, ale tak piękne projekta wcale w mój rachunek nie wchodziły. Radbym był z duszy żeby moja Cecylka księżniczką została, lecz natychmiast i pod strefą więcéj umiarkowaną, oraz żeby używała więcéj komfortu niż mogła się spodziewać między témi poczciwcami.
Dobry indyanin dowiedziawszy się z wielkim żalem, że nie mogę czekać na jego zgon i że muszę odjechać jak najprędzéj, rozwinął wszelkie środki pokuszenia, — jednak bezskutecznie, co widząc całował mnie w same usta śmiejąc się i płacząc. Taka serdeczność z powodu jego zębów kaimanowskich, strachu mnie napędziła. Potem zdjął ze szyi pierścień ukuty z żelaza i takowy mnie ofiarował. Czytałem opowiadania podróżnych widocznie przesadne i sądziłem chwilowo iż etykieta wymaga, abym nosił ten książęcy prezent przez nos przewieszony, lecz skończyło się na strachu, gdy włożył mi go na palec mówiąc:
— Kółko ocala!
Pojąłem, iż mi dał talizman chroniący od niebezpiecznych spotkań i polecenie naczelnikom rozmaitych plemion, które się na méj drodze znajdowały.
Pewnego jasnego poranku opuściłem Bonisów, odprowadzony przez mieszkańców całéj wioski, kobiéty i mężczyzn, aż do początku niezmiernie wielkiéj doliny. Kobiéty na znak pożegnania robiły jakieś figury na czole i na ustach; tak samo żegnały moją córeczkę; naczelnik wskazał palcem kierunek, którego stanowczo trzymać się powinienem. Poszedłem w drogę nie obéjrzawszy się na czarnych, jak człowiek ufający sobie, niczem nie wzruszony. Na prawdę nie mogłem się oprzeć przykremu uczuciu, ale nie było czasu na sentymenta, przerwałem więc odważnie formy grzeczności przy pożegnaniu tam używane.
Ośm dni następnych szedłem bez odpoczynku, oprócz czterech do pięciu godzin w nocy, potrzebnych do snu dziecinie, która nadto przyzwyczaiła się drzymać na mych ramionach. Przechodziłem przez bagniste piaski, zdawało się, że ich końca nie będzie... Brak owoców, korzeni i ptaków, ztąd dla Cycylji brakło pożywienia. Szczęściem że okolica w żółwie obfitowała i Petronella-Cecylka nie gniewała się gdym jéj dał żółwia pieczonego: małe jéj ząbki wyrosły na duże. Aby zaś nie stracić rachuby czasu w ciągu téj długiéj przechadzki, każdy ubiegły dzień karbowałem na kiju, na wzór karbujących przy liczeniu snopków.
W końcu tego strasznego tygodnia, znowu ujrzałem zdala roślinność, lecz dostać się do niéj nie było rzeczą tak łatwą jak z Paryża do Pautin jadąc omnibusem. Piasek i woda panowały tu; doły błotniste następowały kolejno i bez końca; trzeba było je zręcznie przeskakiwać, chybienie jednego kroku mogło nas z dzieckiem pogrążyć w kałuży, taka zaś kąpiel nie była dla mnie a tém więcéj dla mojéj małéj zachęcającą.
Sztuki gimnastyczne przezemnie dokonywane trwały aż do zapadnięcia nocy, lecz nakoniec mogłem usiąść na trawniku, a piérwszém mojem zajęciem było przygotowanie pożywienia, o co się Cecylka dopominała. Zapaliłem więc duży ogień i jak zwykle upiekłem jéj żółwia. Zrobiło się nagle ciemno jakby w teatrze; tymczasem kiedy pieczeń dymiła przy węglach, urządziłem łóżko dla dzieciny, którą tylko głód wstrzymywał od zaśnięcia. W tém pojawiły się o kilka kroków od ogniska, dwie straszliwe paszcze najeżone zębami z wyraźną intencyą, zaproszenia się do naszéj uczty, dla zaostrzenia apetytu, aby potem schrupać obiadujących.
Było to stado kaimanów przechadzających się dla użycia wieczorem świeżego powietrza. Zapach pieczeni bezwątpienia do nas ich sprowadził i dopatrzyłem w ich oczach okrągłych, bardzo bystrych, że pragnęły posunąć swą znajomość z nami aż do poufałości, bez zwykłych w takich razach ceremonii. Nie czekając przeto na skutki takiéj zażyłości, zawinąłem się gracko, tak że w mgnieniu oka porwałem dziecię na ramię i nasze jedzenie, a potem drapnąłem jak mogłem najśpieszniej przez las, aby zmylić pogoń naszym nieproszonym gościom, coby się nieudało w bagniskach, bo tam właśnie są oni u siebie. W lesie byliśmy bezpieczniejsi, zasłonieni przez nieprzebyte jeziora i klomby lianów, oraz wijących się roślin. W prawdzie zasłonieni, lecz również mając drogę utrudnioną.
Małżonkowie zrobili nam zaszczyt towarzyszenia przez część drogi; słyszałem drapanie ich twardych pazurów po zeschłych gałęziach, ale idąc tak z kwadrans, nareszcie postanowili uwolnić nas od téj grzeczności, co mi wiele na sercu ulżyło. Dalsza podróż nie była bardzo przyjemną i łatwą, lecz trzeba było iść dla wynalezienia miejsca, gdziebyśmy mogli noc przepędzić. Szedłem więc jeszcze długo i z trudnością, aż nareszcie wynalazłem kawał suchéj skały, która zdolną była zasłonić nas od wiatru.
Umieściłem mą dziecinę w jednym załamie, i osłoniłem jak mogłem najlepiéj, lecz strzegłem się zapalić ognia, pomnąc na odwiedziny kaimanów, owych nieproszonych gości. Nadto ogień śród nocy przywabia nietoperze i owady. Upadający ze zmęczenia, wraz z córką spiesznie pragnęliśmy spoczynku. Moja mała już spała, położyłem się przy niéj i wkrótce twardo zasnąłem. Noc mieliśmy okropną. Przenikliwy wiatr szczypał nie dozwalając snu spokojnego, marzyliśmy prawie konwulsyjnie. Już chciałem wstać i iść daléj aż do wschodu słońca, lecz utrudzenie przykuło mnie do ziemi.
Ze świtem zostałem nagle zbudzony przeraźliwym krzykiem méj córki. Paluszkiem pokazywała mi lewy policzek krwią zbroczony: zanosiła się od płaczu, gdyż bardzo cierpieć musiała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.