Najnowsze tajemnice Paryża/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Wściekły człowiek.

— I któżby powątpiewał, że jest uśpiona, widząc jej wielkie otwarte oczy, słysząc odpowiadającą bez wahania, na robione zapytanie, ktoby uwierzył że jest obłąkaną. Po wyjściu z merostwa, ubrano Ludwikę w ślubną suknię. Pulnitz stał koło niej i ciągle jej dawał rozkazy. Ludwika uklękła obok Raula przed ołtarzem, zapalono świece, organy zabrzmiały pod sklepieniem świątyni, zapach kadzideł działał nie tylko na zmysły ale i na ducha obecnych. Kiedy ksiądz włożył pierścionek na palec Ludwiki, kawaler Pulnitz ujrzał z podziwieniem łzy płynące po jej bladych licach.... Po skończonej ceremonii ślubu, wrócono do zamku; tam Pulnitz wziąwszy Jana pod rękę, rzekł doń pocichu:
— Ona już nie śpi!
— Co to znaczy? zapytał Jan wzruszony.
W istocie był to nadzwyczajny wypadek, albowiem sen magnetyczny dawno ustał, a Ludwika mówiła i działała jak najnaturalniej. Pulnitz zbliżył się do niej i zapytał:
— Ludwiko, czy śpisz jeszcze?
Nowozaślubiona obejrzała się na około z zadziwieniem i rzekła:
— Spałam bardzo długo i miałam sny okropne. Och! ileż się napłakałam, ileż wycierpiałam!..... Wyobraźcie sobie: śniło się mi, że porwano moje dziecię, potem zamknięto mnie w strasznem więzieniu, gdzie mnie bito i prześladowano.
Wziąwszy za rękę Raula i ścisnąwszy ją serdecznie, mówiła dalej:
— Śniłam także, iż ten którego kochałam i który jest teraz moim mężem, odmówił mnie zaślubić, bo się wstydził mojego pochodzenia. Już nie wiem co mi za sny chodziły po głowie. Dzisiaj w kościele, kiedy zagrano na organach, dreszcz mnie ogarnął: kadzidło mnie upoiło, jak w owym dniu, kiedym postępowała pierwszy raz do kommunii... Wzniosłam więc myśl do Boga, ofiarując mu moje życie, moje szczęście. Wtedy łzy mi popłynęły, pojęłam że wszystkie moje cierpienia, były tylko okrutną grą mojej wyobraźni.
Serce Jana biło gwałtownie.
— Jest ocalona! rzekł mu Pulnitz, — lecz ani słowa o tem. Trzeba żeby nie wiedziała, że była obłąkaną....
Każdy zajął swoje pokoje. Jan pytał się służącego co zaszło z Madziarem.
— Pan baron odjechał wczoraj, mówiąc że udaje się do Antwerpii.
Jan zrozumiał, że Węgier udał się w też tropy za Wandą.
Riazis leczył się z ran odniesionych w pojedynku, które z wielkiem podziwieniem lekarzy, bardzo wolno się goiły. List pisany przez Wandę odebrał już w łóżku. Zaledwie przeczytał doniesienie o grożącem niebezpieczeństwie, natychmiast zrzucił z siebie kołdrę, kazał mocno powiązać bandaże i spiesznie się ubierać, co bardzo zadziwiło lokaja. Kiedy ten wykonywając rozkaz, podał mu w końcu paleto, muzułmanin nagle się obrócił i krzyknął:
— Ty mnie zdradzasz!
— Ja? jaśnie panie.
Riazis strasznie wtedy wyglądał. Oczy wyszły mu na wierzch czoła, usta pianę toczyły.
— Tak ty mnie zdradzasz, — wołał Riazis zrzucając z komina kosztowny zegar. I zaczął biegać po pokoju i krzyczeć niemiłosiernie:
— Jestem otoczony zdrajcami, szpiegami..... chcą mnie zgubić.... Mordercy! mordercy jesteście. Ja jestem przewódzcą, ja trzeba mi być posłusznym... ja wszechmocny, kiedy powiem zabić, to zabijają....
Słysząc to lokaj przywołał drugich na pomoc. Wszedł inny służący.
— Czego chcesz — zapytał muzułmanin — ty chowasz sztylet.... i ściskając pięście gryzł je, krzycząc: ach jak cierpię! jak cierpię....
Lokaj podał mu szklankę wody. Widok jej powiększył jego wściekłość.
— Wynieście to, wylejcie, nie chcę tego widzieć, a jednak czuję ogień w piersiach; mam pragnienie!
Służący zdumieli. „On jest obłąkany, rzekł jeden. Trzeba sprowadzić pierwszego lekarza, którego napotkasz”. Riazis znużony upadł na krzesło. Oddychał ciężko, z przerwami jak lokomotywa. Oczy miał przewrócone, widziano tylko białka krwią zabiegłe. Nareszcie wrócił służący, a z nim wszedł lekarz w peruce, podpierając się laską ze złotą gałką.
— Zobaczemy, zobaczemy — rzekł, — musimy to zbadać.
— Pić mi się chce — szeptał muzułmanin.
— Daliście mu co do picia? zapytał doktor.
— Tak panie — odrzekł lokaj, — lecz widok wody wstręt mu sprawia i do szaleństwa przywodzi.
— Ach! ach! westchnął lekarz.
Wytężyły się nerwy chorego, przaraźliwym wzrokiem patrzał na doktora. Wtem nagle poskoczył do niego, lecz doktor odepchnąwszy Riazisa, rzekł do służących:
— To jest wścieklizna.... on się wściekł!....
Przestraszeni lokaje uciekli. Wtedy doktor zamknął drzwi na zasuwki, zrzucił z głowy perukę; potem stając na przeciw muzułmanina, zapytał go:
— Poznajesz mnie?
Riazis cofnął się ze trzy kroki, oparł się o kominek i wymówił: — Suryper!...
Suryper wyprężywszy się, z rozdętemi nozdrzami, a błyskawicą w oczach, rzekł:
— Tak, to ja ten sam Suryper, któremu zamordowałeś córkę. Tak to ja przychodzę teraz patrzeć na śmierć twoją.
— Ja mam umrzeć, bełkotał muzułmanin.
— Więc ty nic nie wiesz? rzekł znowu Suryper ze strasznym śmiechem, — pałaszem którym zostałeś raniony....
— I cóż?
— Tym pałaszem był dobity pies wściekły. Dla tego to Trelauney, mój pan nie położył cię trupem na placu walki. — Ach! ach zabić cię jak szlachetnego człowieka, byłoby zgrozą. Gorączka, która cię pożera to skutek wścieklizny, ten zapał, ten ocień, który w żyłach czujesz to wścieklizna! a ja patrzę i napawam się twojem cierpieniem, ujrzę jak będziesz konać w strasznych konwulsyach.
Riazis drżał cały, patrząc z przerażeniem na Surypera. Potem skoczył aby zadzwonić, ale Suryper prawie z nadludzką siłą, powalił na posadzkę muzułmanina jak dziecko, nacisnął kolanami, na piersi, skrępował mu ręce i nogi.
Chcesz mnie ukąsić wściekły psie? o nic z tego, ja mam umrzeć dopiero jutro, razem z twoimi wspólnikami zbrodni, ty i oni zginą...
Wymówiwszy to, porwał z łóżka materace, nakrył nimi Riazisa i usiadł na nim, gniotąc go całem ciałem, dusząc kolanami. Okropna ta scena trwała z pięć minut. Potem kiedy już był pewny że muzułmanin nie żyje, rozwiązał mu ręce i nogi, posadził na krześle. Teraz przypatrywał się trupowi, a na obliczu Surypera malowała się dzika rozkosz z nasyconej zemsty. Riazisa twarz żółta, sina, oczy krwią zabiegłe i usta spienione, jeszcze bluźnić się zdawały.
Kiedy Suryper wszystko w pokoju wrócił do dawnego porządku, wtedy otworzył drzwi i przywoławszy służących, powiedział im:
— Wasz pan umarł ze wścieklizny, nie było dlań ratunku.
Poczem dobry lekarz odszedł spokojnie ze swoją peruką i laską. Na rogu ulicy wsiadł do fiakra i kazał się zawieść na ulicę Ś-go Ludwika do ogniomistrza. Dzieci w tym cyrkule bardzo były uszczęśliwione, z nowego handlarza fajerwerkami. Przyglądały się one wystawionym w oknach sklepu racom, wężom i słońcom sztucznym. Fajerwerkarz nawet puścił na podwórzu kilka rakiet, z wielką radością malców, a nawet i starszych. Mówiono powszechnie, że nowy kupiec jest dobrym sąsiadem i był lubionym przez mieszkańców na całej ulicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.