Najnowsze tajemnice Paryża/Część czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Pojedynek Riazisa.

Tego wieczoru o jedenastej, Trelauney pojechał do klubu cudzoziemców, gdzie spodziewał się spotkać Riazisa. Gra była ożywiona. Na stoliczkach bawiono się w ekarte lub w rumel-pikietę. Przy wielkim stole ciągniono lancknechta lub bahkara, Riazis Ciągnął lancknechta.
— Do bicia 60,000 franków zawołał.
— Banko! odpowiedział Trelauney.
Dostojnik zbladł usłyszawszy głos dobrze znany, który zawsze dlań był złowrogi. Pociągnął dwie karty i zawołał: Pan przegrałeś!
— Oto są 60,000 franków, — rzekł Tralauney, rzucając na stół kilka paczek banknotów. — Naprzód płacę lecz dodaję, żeś pan zeszachrował ciągnąc woltę.
Na taki zarzut powstał szmer między obecnemu Riazis odsunął krzesło, na którem siedział i stanąwszy naprzeciw Trelauney’a, krzyknął z zaciśniętemi zębami:
— Zeszachrowałem? Czy znajdzie się kto inny oprócz pana, coby śmiał zrobić mi ten zarzut!
Nikt się nic odezwał.
— I cóż? bo ci panowie nie dojrzeli, tylko ja jeden.
— Pan mi odpowiesz za tę zniewagę.
Trelauney odparł z zimną krwią: miałem właśnie toż samo powiedzieć i jeszcze dodał: gdybym miał więcej świadków pańskiego postępku, tobym panu odmówił zaszczytu skrzyżowania broni zemną; lecz ponieważ sam jeden dostrzegłem jego zręczność w kartach, muszę więc przyjąć skutki wyzwania.
Świadkowie byli natychmiast wybrani; pojedynek miał się odbyć rano o dziesiątej godzinie w lasku Węseńskim, w dolinie Gravelles.
Jakoż przybywszy na plac oznaczony, świadkowie znaleźli bardzo dogodne miejsce w drugiej alei lasku. Panowie ci nie uważali, iż nie daleko ztamtąd leżał pies nieżywy. Przemierzono pałasze, każdy z przeciwników swój otrzymał. Kiedy ciągnęli sekundanci losy o wybór miejsca, Trelauney z miną obojętną odszedł kilka kroków. Zatrzymał się przed zdechłym psem i włożył koniec pałasza między zęby padliny; obracając go w pysku, oraz dotykając nim języka i podniebienia, jeszcze pianą pokrytego.
— Na miejsca panowie! zawołał jeden świadek.
Końce pałaszów zetknięto nawzajem.
— Zacznijcie panowie!
Muzułmanin usiłował wytrącić pałasz lordowi, ale ten przez silne uderzenie udaremnił zamiar przeciwnika. Riazis zgrzytnął zębami, a był wtedy okropny. Napróżno chciał dosięgnąć piersi Trelauney’a, ale jego żelazo zawsze się znalazło aby zasłonić miejsce zagrożone, jego pałasz zdawał się podwajać, a stal giętka i ostra W jego ręku, wystarczyła mu za najlepszy pancerz. Nareszcie Trelauney zdecydował się na krok stanowczy, bo zrobiwszy półobrotu i odsłaniając niby piersi, dał pole przeciwnikowi do natarcia, który też poskoczył z wyciągniętym na sztych orężem. Wtedy lord z całej siły uderzeniem, wyrzucił mu pałasz z ręki o kilka kroków i mocno ciął muzułmanina w ramię i piersi.
Natychmiast przybiegli sekundanci, ujrzawszy krew obficie płynącą. Rany Riazisa zdawały się że nie być ani głębokie ani śmiertelne. Jeden świadków zbliżył się do Trelauney’a i rzekł doń cichu:
— Milordzie, zapewne nie chciałeś go zabić!
— Och! szepnął Trelauney, — ten człowiek i tak już jest trupem.
Każdy z walczących wsiadł do swego powozu w towarzystwie swego sekundanta. Doktór opatrzywszy rany muzułmanina, uznał za obowiązek odprowadzić go do mieszkania. Wieczorne gazety, wymieniwszy tylko początkowe litery nazwisk, opowiedziały szczegóły odbytego z rana pojedynku. Robert Kodom dowiedział się o tym wypadku dopiero w Antwerpii.
Kiedy udało się mu ułatwić ucieczkę baronowej Remeney, natychmiast pospieszył do Antwerpii w towarzystwie Wandy i Maryanny. Stanęli w hotelu Europejskim o dziewiątej wieczorem. Wanda była ciągle posępną.
— Co ci jest? pytał się jej Robert.
— Mam smutne przeczucia.
— Dajże pokój! — zawołał bankier, — wygraliśmy partyę....
— Jestem znękana, — odparła Wanda z westchnieniem. — Marzę niekiedy uciec z dala od kontynentu, w głąb dziewiczej Ameryki, skryć się w jakiej tęsknej pustyni.
W tym momencie dało się słyszeć wycie na podwórzu hotelu.
— Co za myśl tobą powodowała, ażeby za brać tego psa, — rzekła Wanda z urazą.
Robert uśmiechnął się i rzekł:
Bomarsund jest moim najlepszym przyjacielem. Jeżeli jest zażartym, to tak go przyzwyczajono i nie można tego brać mu za występek, Bomarsund sam obstoi za pięciu ludzi odważnych, kiedyby szło o obronę jego pana.
Jak on wyje przeraźliwie?
— Podróż koleją do której nie jest przyzwyczajony, taki skutek wywarła. Zapukano do drzwi, poczem służący wszedł i położył nakrycie na trzy osoby. Wkrótce przyniesiono kolacyę.
— Słuchaj droga, — rzekł Kodom zjadłszy z półkopy ostryg, — jeżeli spełniemy zamiar osiedlenia się w Ameryce, Bomarsund będzie wybornym stróżem, będziem go żywić dziećmi dzikich Indyan!....
Bankier zaśmiał się śmiechem nienaturalnym. Potem wstał i chodził po pokoju często pocierając ręką po czole.
— Cóż to? mówił do siebie, — cóż mnie się także stało? szczególne osłabienie mnie napadło, nigdy tego nie doświadczałem.
I uczuł dreszcz w całem ciele straszny dreszcz, bo śmiertelny!
...... W tym samym czasie, zaszła scena niezwyczajna w porcie Antwerpii, obok debarkaderu parowca, który przewoził z jednego brzegu na drugi pasażerów przybywających drogą żelazną z Gandawy. Wiele osób czarno ubranych szło wybrzeżem i udało się na pokład trzech masztowca hrabia Flandryi. Kontroler klasyfikując ładunek na tym okręcie, odłożył na bok skrzynie należące do Roberta Kodom. Skrzynie te zdawały się mu zbyt lekkie, uprzedził więc o tem kapitana okrętu. Kapitan odniósł się ze swoją wątpliwością do komisarza portowego, ten przyzwał sąd, poczem otworzono jedną skrzynię. Znaleziono niej kulę laną otoczoną wieńcem kapslów. Wezwany oficer z arsenału portowego, po dokonanym rozbiorze, znalazł wszystkie kule napełnione piorunującym merkuryuszem.
Po wyprowadzonem śledztwie, okazało się: że składający ładunek, zabezpieczywszy go w towarzystwach za wartość, której towary ani w dziesiątej części nie miały, dla pokrycia tego oszustwa, chciał w powietrze wysadzić okręt z całą osadą i pasażerami do Indyi płynącymi. Zbrodnia zamierzona, była tym straszniejszą, ze nietylko zginęliby podróżni, osada okrętu, ale nadto z powodu pożaru wszczętego w czasie wybuchu, wszystkie okręta stojące spalone i sam port byłby na zniszczenie narażony. Publiczność pamięta długo takie nieszczęścia, więc też na sprawcę ich straszna kara została prawem przewidziana.
Nazajutrz bardzo rano, Robert Kodom był w hotelu Europejskim przyaresztowany. Zuchwały zbrodniarz, ani na chwilę nie zadrżał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.