Nad Niemnem (wyd. 1899)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

W Olszynce, za olchowym gajem, od którego zapewne folwark ten wziął nazwanie, na łagodnej wyniosłości gruntu, dom niewielki, drewniany, nieotynkowany, niby z kosza zieleni, wychylał się ze starych, ogromnie rozrosłych bzów i z gęstego rzędu fasoli, która, tuż przy ścianie położona, gęste i teraz kwitnące sploty zarzucała na tyki, sięgające prawie nizkiego dachu. Z tyłu domu znajdował się spory sad owocowy, prostym częstokołem ogrodzony, bez dróg i upiększeń żadnych. Z przody, za, małym, trawą i gdzieniegdzie chwastami porosłym dziedzińcem, po łagodnej spadzistości, spływały aż ku olchowemu gajowi duże i urodzajne ogrody warzywne. Gaj był świeży, czysty, z grubemi, cienkiemi drzewami, rzadko rozstawionemi na wilgotnej i rzadkiej murawie. Z poza drzew przebłyskiwał w płaskich brzegach płynący Niemen i ukazywało się gdzieniegdzie przeciwległe wybrzeże, okryte, jak okiem sięgnąć, gładkiem, wilgotnem pastwiskiem. Gdzieniegdzie, niby drobne obrazki w zielonych ramach, widać było zza drzew pasące się na tej zarzecznej płaszczyźnie trzody, albo pastuszków skupionych dokoła roznieconego ognia, albo nędzną, nie wiedzieć czyją, samotnie śród przestrzeni stojącą chatę. Za domem i sadem leżały gładkie pola; z obu stron warzywnych ogrodów zieleniały nizkie łąki, na których rosły grupy wierzb, a w mokrych zagłębieniach gruntu rozpierał się jasnozielony ajer (tatarak) i stały wysokie łozy, z długiemi, obwisłemi liśćmi i wierzchołkami podobnemi do aksamitnych kołpaków.
Było to miejsce ciche, skromne i prawie odludne. Z domu i całego jego otoczenia odrazu wnieść było można, że wśród średniej własności ziemskiej Olszynka była posiadłością możliwie najmniejszą. Wniosek ten potwierdzała wieś chłopska, pomiędzy łąkami do grupy wierzb przyparta. Składało ją chat kilkanaście, dość czysto i dostatnio wyglądających. Z blizkości, w której się znajdowała od dworku, łatwo było zgadnąć, że niegdyś do Olszynki należała. Był to więc dawniej mająteczek kilkunasto-chatowy, czyli znajdujący się na granicy, za która już do najdrobniejszych ułamków ziemi spływała własność mała.
Ostry chłód zapanował po niedawno spadłym gradzie; silny wiatr kołysał wierzono likami kilku rosnących na dziedzińcu topoli włoskich; deszczowo chmury szybko biegły jedna za drugą, to zasłaniając, to odkrywając błękit nieba. Jednak w Olszynce wszystkie okna domu, otoczone kwitnącą fasolą, były na oścież otwarte. Stały na nich, pomiędzy kilku mirtami i rozmarynami, kwitnąco fuksye i róże miesięczne. Na ganku jedna z ławek zastawiona była hładyszami (dzieżkami), pełnemi zsiadłego mleka, na drugiej stał, snadź naprędce tu umieszczony, kosz z sałatą i jarzynami. Długa sień, przedpokojem zarazem będąca, rozdzielała dom na dwie połowy, z których w jednej znajdowały się pokoje mieszkalne, w drugiej kuchnia i izba czeladna. W głębi sieni wielki zamek u drzwi nizkich i wązkich oznajmiał spiżarnię. Za starą szafą widać było drabiniaste schodki na strych wiodące; pod ścianami stały proste drewniane skrzynie, kosze z łoziny wyplecione, a na miejscu najwidoczniejszem — niecki pełne świeżo upranej bielizny. Miano ją zapewne na strych wynosić, ale tymczasem tu jeszcze pozostawiono. Zapach mydlin, z kuchennemi woniami złączony, napełniał sień pomimo drzwi na ganek otwartych; w kuchni trzeszczał ogień i rozlegały się głosy kobiece i dziecinne; w pokojach mieszkalnych cicho było zupełnie i tylko czasem dolatywało z nich monotonne mruczenie, z którego można było odgadnąć pracowicie uczące się dziecko.
Po sieni, kuchni i izbie czeladnej krzątała się Kirłowa. Dla chłodu i panujących w domu cugów miała na sobie rodzaj sukiennego tołubka, zpod którego widać było tylko brzeg perkalowej spódnicy. To nawet gospodarskie grube ubranie uczynić jej nie mogło grubą i niezgrabną, Z kibicią prostą, wysmukłą, o wdzięcznej linii biustu i ramion, która nadawała jej zdaleka pozór pierwszej młodości; z ogorzałą córą twarzy, mocno odbijającą od zawiązanej na szyi białej chustki; ze ślicznym warkoczem jasnych włosów, niedbale z tyłu głowy skręconym, — zaglądała ona do dzieży, w której dziewczyna miesiła żytnie ciasto, albo, przechodząc do izby czeladnej, naglądała prania bielizny, albo od płonącego w wielkim piecu ognia odstawiała hładysze, w których mleko zsiadłe zamieniło się już na twaróg, i zastępowała je coraz innemi, które z ganku przynosiła.
Miała dnia tego wiele zajęcia około trzech razem odbywających się robót: prania bielizny, pieczenia chleba i robienia serów. Była niezadowolona z siebie samej, bo takie zbieganie się na dzień jeden robót kapitalnych uważała za błąd i złe rozporządzenie się gospodarskie. Należało inaczej czas i zajęcie rozłożyć; bo tym sposobem, wszystko razem robiąc, nic się prawdziwie porządnie nie zrobi. Chodząc, krzątając się, naglądając wszystkiego, a to i owo własnemi rękami wykonywając, żale swoje wypowiadała dwóm pomocnicom, dużym i silnym dziewkom, z których jedna chleb miesiła, a druga bieliznę prała. Nie znaczyło to wcale, by te dziewczęta o cokolwiek obwiniać miała: wcale nie. Sama była winna wszystkiemu: czy zaleniła się trochę, czy też jej tak jakoś pomieszało się w głowie. A tu i Marynia pielenia ogrodów warzywnych doglądać musi, i pomocnicą jej być nie może! Ostatni ten wykrzyknik oburzył trzynastoletnią dziewczynkę, która, kosz z jarzynami tylko co z ganku przyniósłszy i zawinąwszy po łokcie rękawy starej perkalowej sukienki, zabierała się. właśnie do mycia sałaty i skrobania marchwi.
— A ja, mamo? — zawołała, — przecież ja tu jestem! Czy to tylko Marynia jest mamy córką?
Przechodząc, Kirłowa ręką gorącą od hładyszy, które w tej chwili od ognia odstawiała, pogładziła jasne, krótko ucięte włosy córki. Wszystkie one miały takie jak len jasne włosy: i ona sama, i szesnastoletnia Marynia, i trzynastoletnia Rózia, i nawet chłopcy. Nie wiedziała tylko, i nieraz nawet aż w głowę zachodziła, zkąd ten najmłodszy jej dzieciak, ta sześcioletnia Bronia, która, jak cień za człowiekiem, krok w krok za nią chodziła, wzięła swoję cygańską cerę, razem z czarnemi jak węgiel oczyma?
Było to w jej rodzinie pod każdym względem wyjątkowe stworzenie. Żadne z jej dzieci, gdy było małem, tak stale i nieustannie nie trzymało się jej spódnicy jak ten mały i czarny rozczochraniec... Tak, rozczochraniec, bo włosy dziecka nie tylko były czarne, ale i wiecznie rozczochrane; kręciły się jak wióry, i żeby nie wiedzie ile razy na dzień je czesać, zawsze wszystkie do góry powstawały, albo na śniade czoło opadały, a zpod nich, jak żużle gorejące, czarne oczy patrzyły na matkę, ciągle na matkę. I teraz oto, tuż przy jej tołubku, nieustannie z kuchni do sieni, z sieni na ganek, z ganku do izby czeladnej drepce a drepce, w starych, zrudziałych trzewikach, których tasiemki, gdyby je sto razy na dzień najmocniej związać, zawsze rozwiążą się i wloką po ziemi za malutkiemi nóżkami. W takim samym jak matka tołubku, bo, najmłodszą będąc, najłatwiej zaziębić się może, drepce i gada, tak samo nieustannie gada jak drepce, choć nikt jej słuchać ani myśli, a tylko jedna Rózia, od kuchennego stołu, na którym sałatę myje, odzywa się do niej czasem z żartobliwą przekorą, rozpoczynając sprzeczki, czy napomnienia, o które znowu ona wcale nie dba. Wtem, biedaczka, potknęła się i jak długa upadła. Zaraz przecież zerwała się z ziemi, patrząc wystraszonemi oczyma, czy przez czas jej padania matka od niej nie uciekła. Kirłowa na ziemi usiadła i spełniać zaczęła robotę Penelopy, czyli związywanie u trzewików tasiemek, które były przyczyną upadku.
— Żebyś ty, Broniu, choć na moment gdziekolwiek przysiadła!...
Dziecko zaśmiało się na całą kuchnię, a potem niespodzianie, z zadziwiającą logiką swojej sześcioletniej, rozczochranej główki, odpowiedziało:
— Kiedyż ja, mamo, jeść chcę!
— Masz tobie! — wstając stęknęła Kirłowa, — godzinę temu przecież obiad jadłaś...
Dziewczynka tym razem ramiona w grubych rękawach tołubka szeroko rozłożyła i bardzo poważnie usprawiedliwiła się:
— Kiedyż ja jeść chcę!
Kirłowa wyjęła z szafy bochen razowego chleba, odkroiła zeń kawał spory, miodem posmarowała i podała małej. Ząbki, jak perełki drobne i białe, zatopiły się chciwie w czarnym i osłodzonym chlebie macierzyńskim; ale właścicielka ich, głośno przeżuwając i różowe policzki miodem sobie osmarowując, nie miej wytrwale niż wprzódy tuż przy matczynym tołubku dreptała, a tasiemki jej trzewików, znowu rozwiązane i wijące się w różne esy, ciągnęły się za nią po ziemi.
Jak tam przecież było, to było z córkami; ale co robią chłopcy? mianowicie młodszy Boleś, którego w bawialnym pokoju codzień na parę godzin matka na klucz zamyka, aby od książki odejść nie mógł? Starszy, Staś, pewno tam z chłopskiemi dziećmi po łące czy drodze hasa i powróci z czołem pełnem guzów. Ale jemu więcej wolno, bo z promocyą do czwartej klasy na wakacye przyjechał, Boleś zaś dwa lata już w drugiej klasie przesiedział i jeszcze promocyi nie dostał. Zlękła się była tego ogromnie. Na rok trzeci w tej samej klasie pozostać nie wolno. Pójdzie precz ze szkoły, i co ona z nim potem zrobi? Pojechała była do miasta i wyprosiła, wychodziła, wyjęczała dla niego pozwolenie zdania powtórnych egzaminów po wakacyach: powinien się więc do nich przygotowywać, a nie chce, bo swawolnik i leniwy — w ojca się wrodził. Cóż robić jednak? Napędzać dziecko trzeba, bo bez szkół zginie. Ile ją już ten chłopiec bezsennych nocy kosztował!
Rzecz ciekawa: czy teraz Boleś, zamknięty w pokoju na klucz, uczy się, albo pustuje? Wyszła do sieni, aby przez drzwi posłuchać, co się w bawialnym pokoju dzieje, ale w tejże chwili dał się słyszeć stuk, brzęk rozbijanego naczynia, a na dziedzińcu tętent szybkich kroków. Kirłowa, a za nią malutka Bronia i większa Rózia, na ganek wybiegły. Okazało się, że więzień, długiem zamknięciem zniecierpliwiony, przez okno wyskoczył, wazon z kwitnącą fuksyą stłukł i teraz za bramę uciekał.
Rozległy się wołania matki i sióstr, na które on przecież był głuchy; z rozrzuconemi włosami, w przeszłorocznej podartej bluzce szkolnej, co sił uciekał i w ucieczce tej ukazywał podarte podeszwy butów.
Gdyby Kirłowa na bunt ten zrezygnowała się pobłażliwie, macierzyńska powaga jej ucierpiałaby na tem wielce. Nie pierwszy-to już raz zresztą Olszynka była świadkiem podobnych skandalów. Dziewka od dieży dogoniła zbiega, który, z pogardą eskortę jej łokciami odpychając, nadąsany, ale i zawstydzony, do domu wrócił.
Kirłowa, z rozpaczą w oczach i gestach, ze skrzyni, stojącej w sieni i będącej składem przeróżnych rupieci, gruby sznur dostała.
— Chodź! — z powagą do syna rzekła i, za rękę go wziąwszy, do bawialnego pokoju wprowadziła, drzwi za sobą zamykając. Słychać było, że mówiła tam z gniewem i krzykiem, to znowu tonem upominania i przekonywania. Wyszła po chwili z twarzą w ogniu, z drżącemi trochę rękami i ustami. Widać to srogie mentorstwo, które zmuszona była do swych dzieci stosować, wiele ją kosztowało. Drzwi na klucz już nie zamykała, a na wystraszone i pytające spojrzenie Rózi odpowiedziała:
— Przywiązałam go do kanapy i kazałam uczyć się... Mocno przywiązałam...
Ale wnet uderzyła w nią troska nowa:
— Żeby tylko Staś nie zaziębił się, w taki zimny dzień latając... Dziś zrana gardło go bolało. A nie widziałaś, Róziu, w czem Marynia do ogrodu poszła?
— Marynia poszła w tołubku, ale Staś poleciał w jednej płóciennej bluzce, i mówił Rózi, że gardło go coraz bardziej boli.
— Masz tobie! — za głowę schwyciła się Kirłowa. — Poszłabym go szukać, ale czasu nie mam...
Istotnie, nie miała ani chwili czasu, bo oto i teraz we drzwiach od kuchni zjawił się młody oficyalista, „namiestnikiem“ tytułowany, jedyny jej w gospodarstwie pomcnik, który oznajmił, że ci kupcy, którzy tu tydzień temu zajeżdżali, przybyli znowu i życzą sobie zobaczyć wełnę. Ucieszyła się tą wiadomością bardzo. Miała około dwustu owiec, z których co rok sprzedawała mniej więcej dziesięć pudów wełny. Był to jedyny grosz, który wpływał do jej kieszeni w miesiącach letnich, nie licząc nabiału i warzyw, których sprzedażą w najbliższem miasteczku opędzała potrzeby domowe. Przy zbliżających się żniwach, które znacznego wydatku na robotnika potrzebują, kupcy na wełnę byli jej niezmiernie pożądani. Zapomniała na chwilę o chlebie, serach, praniu, przywiązanym do kanapy Bolku i chorym na gardło Stasiu; z wielkim kluczem wyszła z domu i skierowała się ku spichrzowi, przy którego drzwiach oczekiwali na nią przybyli kupcy.
Jednokonny ich wózek stał przy bramie; za bramą i dziedzińcem widać było ogród warzywny, na którego zagonach pracowało kilka kobiet wiejskich. W pobliżu tych kobiet, na zagonie także, siedziała młodziutka dziewczyna w sukiennym tołubku, na który spadał gruby warkocz jasnych włosów; siedziała na zagonie i podnosiła głowę ku siedzącemu na płocie młodemu człowiekowi w myśliwskiem ubraniu. Młody ten człowiek miał na plecach fuzyą, i z wielkim ożywieniem o czemś rozprawiał. Pomiędzy dwojgiem młodych ludzi leżał wielki czarny wyżeł i ponsowemi czapkami świeciło kilkoro drobnych dzieci chłopskich.
Kirłowa, patrząc na ten dość daleki, ale wyraźnie widzialny punkt przestrzeni, uśmiechnęła się. W rozmawiającej i dziecięcym drobiazgiem otoczonej parze poznała najstarszą córkę swoję i młodego Witolda Korczyńskiego. Nie miała jednak czasu przypatrywać się im długo; z ciężkością wielkim kluczem spichrz otworzyła, i we wnętrzu jego razem z kupcami zniknęła. Zabawiła tam dobry kwadrans, potem ukazała się znowu na dziedzińcu.
Wiatr zadął, silniejszy jeszcze niż wprzódy, i nizko giął szczyty topoli. Olchowy gaj szumiał, za nim przebłyskiwały burzące się fale Niemna; ciemna i gruba chmura w otoczeniu mniejszych i lżejszych sunęła samym środkiem nieba; ostry i zimny deszcz padać zaczął; Kirłowa obejrzała się na ogród warzywny, i zobaczyła młodą parę, z gromadką dzieci i czarnym wyżłem, szybko dążącą ku małemu budynkowi, który, u końca ogrodów warzywnych do płotu dziedzińca przyparty, służył za skład nasion ogrodowych. Kobiety pielące, nie wstając z zagonów, podniosły głowy i, patrząc na dziecinny drobiazg, który zapewnie do nich należał, a teraz pod dach był uprowadzany, śmiały się głośno i z uradowaniem. Kobieta pomiędzy dwoma kupcami od śpichrza ku domowi idąca uśmiechnęła się znowu, ale wnet do towarzyszy swych zagadała. W burzliwej fali wichru i deszczu, z mokremi włosami, zziębłe ręce w rękawy tołubka chowając, szła, jak zwykle, prosta, zgrabna i zdala dziwnie młodo i delikatnie wyglądająca, ale mówiła głosem podniesionym, z coraz większą energią i zaciętością; słychać ją było na całym dziedzińcu i aż w kuchni.
Targowała się z kupcami, którzy jej dawali po ośmnaście rubli za pud wełny, a ona żądała po dwadzieścia. Coraz głośniej i energiczniej dowodziła przymiotów swego towaru; powoływała się na Korczyńskiego i innych sąsiadów, którzy za tę cenę wełnę swą sprzedawali; przysięgała na dzieci, że taniej nie odda. Tak doszła aż do ganku; kiedy jednak na nim stanęła, twarzą ku dziedzińcowi zwrócona, nagle umilkła, a potem wykrzyknęła:
— A toż co?
Drogą pomiędzy gajem olchowym a warzywnemi ogrodami szybko jechała i już ku otwartej bramie dziedzińca zawracała zgrabna, błyszcząca od szkieł i posrebrzeń, przez cztery piękne konie ciągnięta karetka. Konie były w angielskiej uprzęży, na koźle siedział brodaty stangret i młody lokaj, w zielonej, pozłacanemi taśmami szamerowanej kurcie. Poznała karetę i konie Różyca. Kupcy na widok przybywającego grzecznie oświadczyli, że do odjazdu gościa na zakończenie interesu czekać będą. Ale Kirłowa nie słyszała tego, co mówili. Zmieszała się tak, że przywiędłe policzki i drobnemi zmarszczkami porysowane czoło okrył aż po brzegi jasnych włosów świeży, jak u młodej dziewczyny, rumieniec.
Wielki Boże! trzy hładyszki z mlekiem zsiadłem na ławce ganku, w sieni niecki z mokrą bielizną i zapachy mydlin, a ona sama w starym tołubku i białej muślinowej chustce na szyi! Do sieni wpadła i z energicznemi gestami przywoływała dziewkę kuchenną, półgłosem rozkazując jej wnieść do izby czeladnej niecki z bielizną.
Dziewka bosa, w grubej koszuli i krótkiej spódnicy, z czerwonemi, po łokcie obnażonemi i twarogiem poplamionemi rękami, wypadła z kuchni, porwała niecki i biegła z niemi przez sień, właśnie w chwili kiedy Różyc, wysiadłszy z karetki, w progu domu stanął. Za nim, na ganku, widać było zieloną, złotym galonem oszytą czapkę i trochę hardą, a trochę drwiącą, twarz młodego lokaja.
Dziewczyna z nieckami jak wryta stanęła, szeroko oczy i usta otwierając, i, żadne mrugania ani gęsta gospodyni domu poruszyć jej z miejsca nie mogły.
Ale Różyc zdawał się wcale nie spostrzegać kłopotu, którego był przyczyną i, twarzą ku wieszadłom zwrócony, bardzo powoli, z pomocą lokaja, paltot zdejmował. Potem zwrócił się ku gospodyni, która, milcząc ze zmieszania, rękę swą na powitanie podawała. Zrazu mniemać było można, że z niejaką przykrością przyjdzie temu wykwintnemu panu ścisnąć tę opaloną, widoczne ślady blizkich stosunków z kuchnią i praczkarnią noszącą, rękę kobiecą. Przed chwilą właśnie od dotykania worów z wełną przylgnęło do niej trochę białawego pyłu, a przy zakręcaniu wielkiego klucza w zamku śpichrza gwoźdź jakiś ją zadrasnął i pozostawił długą, czerwoną kresę. Jednak Różyc, nizko pochylony, złożył na tej ręce pocałunek, nie ceremonialny, ale długi i przyjacielski. Bardzo ładne i jeszcze różowe usta Kirłowej zarysowały pośród zwiędłej twarzy uśmiech serdeczny. Otworzyła drzwi bawialnego pokoju.
— Proszę wejść, kuzynku, bardzo proszę; tak cieszę się, że cię widzę... tak dawno u nas nie byłeś.
Widać było, że cieszyła się istotnie. Ale zaledwie przestąpiła próg pokoju, rumieniec znowu zalał jej twarz i czoło. Na kanapce, przed rozłożoną książką, siedział nadąsany, jak piwonia czerwony Boleś, z nogą do nogi kanapy przywiązaną. Ten okropny chłopiec, wyskakując przez okno, rozlał atrament i w kilku miejscach poplamił nim pomalowaną na czerwono podłogę. W dodatku, tuż przy jej tołubku znalazła się znowu Bronia, czarna rozczochrana Bronia, ze swemi utrapionemi tasiemkami od trzewików, które ciągnęły się po ziemi. Mniejsza już o te tasiemki, ale chłopca odwiązać trzeba, choćby dlatego, że siedzi na jedynem miejscu, na którem z gościem zasiąść ona może!
Pobiegła ku kanapie, przysiadła na ziemi i drżącemi trochę rękami rozwiązywała sznurek, który sama, z przebiegłością więziennego dozorcy, w mnóztwo węzłów tyła splątała. Różyc i tego jej kłopotu zdawał się wcale nie spostrzegać. Nachylił się do Broni, pytając: czy zdrowa? i dlaczego sobie czarnych oczu lepiej nie umyła? — a potem nawet wziął dziecko na ręce i, w oba miodem osmarowane policzki ucałowawszy, zwolna znowu na ziemi postawił.
Podniesienie tego małego ciężaru sprawiło mu widać zmęczenie, bo ręką powiódł po drgającem czole i głęboko odetchnął. Binokle opadły mu na piersi. Uśmiechał się do dziecka, ale wyraz oczu jego był smutny.
Nakoniec uwolniony z więzów chłopiec, czerwony i zawstydzony, w kształcie ukłonu szasnął przed gościem nogami, z pokoju wypadł i drzwi za sobą ze stukiem zatrzasnął. Różyc, trzymając ciemną rączkę dziewczynki, zwrócił się do Kirłowej:
— Ta faworytka moja wyrośnie na niepospolicie piękną kobietę; zobaczysz to, kuzynko. Już ja się na tem znam!
— Zawsze jesteś łaskaw na tego małego rozczochrańca, kuzynie, — z ponętnym uśmiechem odpowiedziała Kirłowa; ale oczy jej miały ciągle wyraz roztargniony, a postawa była wahającą się i zmieszaną. W małej bawialni postrzegła nieporządki, które ją zawstydzały. Kwieciste perkalowe pokrycia skromnych sprzętów swawolni jej synowie poplamili piaskiem i atramentem; pył okrywał, stojącą pomiędzy oknami, mahoniową komodę, i była to już wina Rózi, do której codzienne sprzątanie mieszkania należało.
Z pośpiechem zamykała drzwi, przez które widać było sypialny pokój, dwoma usłanemi łóżkami, toaletą mahoniową, wielkiem lustrem i rzeźbami przyozdobiony. Łóżka były czyste i nawet ozdobnie usłane, a staroświecka, wyprawna jej toaleta stanowiła sprzęt dość osobliwy i kosztowny. Ale Kirłowa pamiętała dobrze o tem, że sypialnia, nawet najozdobniejsza, nie powinna ukazywać się oczom gości. Cóż kiedy w tym domku były po stronie mieszkalnej tylko cztery pokoje: bawialny, sypialny, dziecinny i mała jadalnia, w której teraz sypiali chłopcy i kilka kur siedziało na jajach! Nie podobna było w takiej ciasnocie zachować wszystkich przepisów przyzwoitego urządzenia domu!
Właśnie w chwili, kiedy drzwiami, otwierającemi się z jednej tylko strony, widok sypialnego pokoju przed gościem zasłaniała, Różyc rękę jej zdjął ze starej żelaznej klamki i, zatrzymując ją w chudych, ale jak atłas białych i gładkich, dłoniach, z uśmiechem zaczął:
— Widzę, kuzynko, że przyjazdem swoim sprawiam ci zawsze kłopot, i to mnie martwi... Będę w tym wypadku, o! tylko w tym wypadku, lepszym od ciebie, bo zupełnie otwartym, i poproszę, abyś mnie szczerzej uważała za krewnego, przed którym nie czuje się potrzeby ani ukrywać czegokolwiek, ani czegokolwiek się wstydzić... Bobrze, kuzyneczko? Proszę powiedzieć, że tak nadal będzie. Dobrze?... — Rękę jej ciągle w dłoniach trzymając, mówił to z tak serdecznem połączeniem żartu i czułości, że Kirłowa, uradowana i ujęta, znowu po brzegi włosów zarumieniona, ręce jego mocno ściskała.
— Dziękuję ci, Teosiu — zaczęła, — bardzo dobry jesteś... Ale ja, widzisz, mam dawne, o! dawne przyzwyczajenia, których nigdy pozbyć się nie mogę...
— Niechże ci więc te przyzwyczajenia bróżdżą w stosunkach z innymi, ale nie ze mną — żywiej niż zwykle zawołał Różyc. — Zresztą — dodał — powinnaś wiedzieć, że tyle już widziałem i zaznałem wszelkiego rodzaju zbytków, iż mnie największe bogactwa zadziwić nie mogą. Gdybyś była taką, jakiemi zwykle bywają kobiety bogate, mniej-bym się czuł do ciebie pociągniętym...
Zupełnie już ośmielona, z figlarnym błyskiem oczu, który zdradzał, że niegdyś, w pierwszej może młodości, zalotność nie była zupełnie dla niej obcą, zauważyła:
— Lubisz rozmaitość, kuzynku, i temu-to widać względy twoje zawdzięczam!
Siadając obok niej na kanapie, z uśmiechem odpowiedział:
— Jestem, moja droga kuzynko, wielkiem nic-dobrego; choruję od objedzenia się marcepanami i z uszanowaniem spoglądam na chleb razowy...
— O! — zawołała, — bardzo trafne nazwanie dla siebie wymyśliłeś! Trzeba rzeczywiście być wielkiem nic-dobrego, aby tak ślicznie urządzić się ze wszystkiem...
— Otóż to — potwierdził, — otóż tak obchodź się ze mną zawsze! Jesteś jedyną w świecie osobą, która mi w oczy gorzkie prawdy mówi. Z początku mię tem zadziwiłaś, a potem zachwyciłaś. Obciąłbym, abyś mnie więcej jeszcze łajała. To coś nakształt uczucia owych dawnych pokutników, którym się zdawało, że za każdem uderzeniem dyscypliny jeden grzech spada im z pleców...
— Gdyby wszystkie twoje grzechy z pleców ci zrzucić, trzebaby pęki silniejszej niż moja, — zaśmiała się Kirłowa.
Śmiech jej przecież, z początku swobodny i trochę rubaszny, topniał w żalu, który napełniał jej oczy. Wzięła rękę krewnego i, patrząc mu w twarz, zapytała:
— Cóż? jakże? czy nie chorowałeś bardzo w tych czasach? może już obejrzałeś swoje majątki? A z tem okropnem przyzwyczajeniem?... wiesz! co słychać? Może choć trochę starasz się przezwyciężać?...
Różyc uśmiechnął się niedbale, ale zarazem i przyjaźnie:
— Tyle mi naraz pytań zadałaś, moja droga spowiedniczko, że nie wiem na co wpierw odpowiadać. Nie chorowałem gorzej, a nawet, ponieważ jedyną chorobą moją jest nieopisana apatya, mam się trochę lepiej niż zwykle, bo znalazłem coś, co mnie w ostatnich czasach trochę podniecać zaczęło. Majątków swoich nietylko jeszcze nie obejrzałem, ale mię sama myśl o tych oględzinach w rozpacz wprawia: wiesz dobrze dlaczego. Lenistwo nieprzyzwyciężone, zupełne do podobnych rzeczy i ludzi nieprzyzwyczajenie, nakoniec, i najbardziej może, wieczne i nieodparte pytanie: poco?
— Nakoniec i najbardziej — z żywością przerwała, — to twoje dziwne, okropne, z paskudnego tego świata, w którym żyłeś, przywiezione przyzwyczajenie...
Zaśmiał się głośno.
Kirłowa brwi zmarszczyła i, energicznie ściśniętą ręką o dłoń drugiej uderzając, zawołała:
— Śmiej się, ile chcesz, a ja zawsze powiem, że to jest jakaś niesłychana i niewidziana okropność. Już nasi chłopi lepsi, co się po prostu wódką upijają...
— Niesłychana i niewidziana rzecz dla ciebie, moja kuzynko, i dla was wszystkich w odludnych kątach żyjących; ale na szerokim świecie rozpowszechnia się to bardzo, staje się prawie chorobą epidemiczną...
Kirłowa bystro zmęczonemi oczami na niego popatrzyła:
— Czy nie mogłeś uniknąć tej epidemii? Zkąd ją wziąłeś? Nigdyś mi jeszcze o tem nie mówił?
— Bardzo prosto — odpowiedział. — Pojedynkowałem się, i byłem raniony w taki sposób, że cierpiałem okropnie... Z początku zadawano mi znaczne dozy narkotyku dla zmniejszenia bolów, a potem już do niego przywykłem... Jedyne to już wyjście, przez które uciekam od ciężkiej nudy, od upadku sił i może jeszcze od... czegoś podobnego do rozpaczy!
Przykrył binoklami oczy, w których przebiegły gorączkowe błyski. Ona słuchała go ze zdziwieniem i ciszej niż wprzódy wymówiła:
— Pojedynkowałeś się: Jezus, Marya! I to więc prawda, że pojedynkowałeś się! Z kim? o co?
Z ostrym, nerwowym śmiechem gość odrzucił plecy na tylną poręcz kanapy. Po drgającem czole i dokoła śmiejących się ust przebiegła mu błyskawica cynizmu, gdy odpowiedział:
— Z kim? Mniejsza o to! O co! Wiesz? o ścierkę!
Kirłowa obie dłonie do głowy podniosła.
— A niechże dyabli wezmą ten wasz wielki świat, na którym rosną takie szkaradzieństwa i takie trucizny! Wolę ja już być głupią parafianką, gęsią, owcą, a takiego wielkiego świata nie znać!
— I masz słuszność, — krótko odrzekł Różyc.
Słowa te ułagodziły ją w mgnieniu oka. Z powagą mówić zaczęła:
— Ponieważ, kuzynie, zwierzyłeś się przede mną ze wszystkiem, uważałabym się za podłą, gdybym ci pobłażała i przytakiwała...
Urwała i zmieszała się trochę, bo uczuła nagle, że w mowę jej wplątywać się zaczęły wyrażenia grube, które sama dla siebie za niewłaściwe uważała. Tych wyrażeń i pewnych szorstkich dźwięków głosu nabrała w ciągłej styczności ze służbą, z parobkami, z robotnikami, a tak przytem była żywą, że uniknąć ich nie mogła nawet wtedy, kiedy tego najbardziej chciała.
— Jak wprzódy w swoim domu, tak teraz w swojej mowie, coś nieeleganckiego spostrzegłaś, prawda? — zapytał przybyły.
Zarumieniła się znowu trochę, ale wnet, od siebie myśl odwracając, z zamyśleniem wymówiła:
— Dziwna rzecz! Jesteś jednak i dobry i rozumny... To tak zupełnie wygląda, jakby w jednym człowieku było dwóch ludzi...
Różyc w rękę ją pocałował.
— Powiedziałaś jak filozof. Widzisz, to ta dwoistość jest kluczem do odgadywania wielu na świecie zagadek...
Splotła ręce na kolanach i kołysała głową w obie strony.
— Wiesz co, kuzynie? — zaczęła, — zdaje mi się, że byłbyś daleko szczęśliwszym, gdybyś się tak bogatym nie urodził.
— Albo — przerwał — gdybym się był urodził bardzo głupim.
— Jakto? — zapytała.
— Zgadnij — zażartował, i z ciekawością na nią patrzał.
Przez chwilę myślała.
— Cóż to tak trudnego do odgadnięcia?! Gdybyś był głupcem, nie dbałbyś o nic i do końca hulałbyś sobie wesoło; a ponieważ, choć późno, do rozumu przyszedłeś, zrozumiałbyś coś zmarnotrawił i stracił.
Śmiał się.
— Nie masz pojęcia, kuzynko, jak lubię z tobą rozmawiać. Zupełnie rozumne rzeczy wypowiadasz w taki sposób.
Zamyślili się oboje. Kobieta roztargnioną stawać się zaczęła. Przypomniała sobie swoje dzisiejsze roboty i interesa i pomyślała: czy też chleb wsadzono już do pieca: czy kupcy na wełnę nie zniecierpliwili się czasem i nie odjechali? Wstała z kanapy, a zupełnie jednocześnie z nią podniosła się z ziemi, siedząca dotąd u jej kolan, Bronia.
— Każę zaraz podać herbatę...
Różyc, z żywem poruszeniem, upewnił, że herbaty nigdy prawie nie pija. Popatrzyła na niego trochę przenikliwie, a trochę ze zmieszaniem. Po chwili jednak śmiało rzekła:
— Mówisz nieprawdę. Herbatę lubisz i pijasz jej wiele... wiem o tem od męża... Ale raz już spróbowałeś naszej i wiesz, że nie jest tak wyborną, jak ta, do której przywykłeś.
Różyca prawdomówność jej widocznie bawiła i ujmowała.
— Moja wina! — zawołał; — złapałaś mnie na kłamstwie. Wszelkiej rzeczy niesmacznej lękam się jak ognia...
— Trzeba było tak powiedzieć odrazu: poco kłamać? I bez tego już pewno nakłamałeś w życiu jak ostatni faryzeusz. Przyniosę ci więc konfitur, bo o konfiturach moich nie będziesz mógł powiedzieć, że są niesmaczne. Nauczyłam się niegdyś przyrządzać je od Marty Korczyńskiej... Niewiele ich zwykle smażę, ale lepszych pewno w swoim Wiedniu nie jadłeś.
Prędko wyszła z pokoju, a razem z nią, tuż przy tołubku, podreptała Bronia, w ręce klaszcząc i wołając:
— Konfiturzki będą! konfiturzki! i ja, mamo, chcę konfiturzek.
Z całej, dość osobliwej, rozmowy dwojga krewnych, dla tej małej rozczochranej, czarnookiej istotki ten jeden wyraz posiadał sens zrozumiały.
W gruncie rzeczy, oprócz szczerej chęci uczęstowania krewnego, Kirłowa pałała żądzą zajrzenia na drugą stronę domu. Musiało tam coś w jej nieobecności zepsuć się, czy nie zupełnie udać, bo do bawialnego pokoju doszedł po chwili podniesiony nieco głos, którym przemawiała do służących. Potem jeszcze zamieniła, już w sieni, kilka słów z kupcami i nakoniec do bawialnego pokoju weszła, niosąc na tacy kilka napełnionych konfiturami spodków. Tuż obok niej, potykając się co chwila o rozwiązane tasiemki trzewików, przydreptała Bronia. Za nią Rózia wniosła talerz pięknych malin i miałki cukier w staroświeckim, kunsztownie wyrobionym, kubku. Takie kosztowne i piękne przedmioty, jak mahoniowa komoda pod ścianą, dwa olejne portrety na ścianie, tualeta z wielkiem lustrem i rzeźbami, srebrny, osobliwego kształtu, kubek — dziwnie odbijały na skromnem aż do ubóstwa tle tego domu, przypominając zarazem że gospodyni jego pochodzi ze starego i niegdyś bogatego rodu.
Postawiwszy na stole maliny i cukier, Rózia, poważnie prostując się, z jasnemi, krótko uciętemi włosami, które przy każdem jej kroku w górę nieco podlatywały, wyszła z pokoju. Matka szepnęła jej coś o bieliźnie, kupcach i Stasiu.
Różyc prędko i z pewną gwałtownością w ruchu ręki, podnoszącej do ust łyżeczkę, jedząc konfitury, mówić zaczął:
— Wyborne, istotnie wyborne! Przepadam za słodyczami, i paru godzin obejść się bez nich nie mogę! Więc nauczyłaś się smażyć konfitury od panny Marty Korczyńskiej... od tej oryginalnej starej panny?... Bardzo to szanowna osoba, skoro takie umiejętności posiada... Ale, à propos, dawno widziałaś pannę Justynę!
Kirłowa, wkładając w ciemną rączkę Broni spodek, na który położyła trochę konfitur, żywo odpowiedziała:
— Zdaje się, że nikt jej tak niedawno, jak ty, kuzynku, widzieć nie mógł. Przyjechałeś tu przecież z Korczyna.
— Zkądże wiesz?...
— Słyszałam jak o tem w kuchni mówił twój lokaj, i przyznam ci się, że zła jestem na ciebie za to ciągłe jeżdżenie do Korczyna...
— Naprzód nie ciągłe, bo byłem tam dotąd zaledwie kilka razy, a potem, czegóż zła jesteś?
— Wiesz o tem dobrze, — sarknęła.
— Łaj mię więc — odpowiedział, — pozwalam i nawet proszę. Ale cóżem ja temu winen, że panna Justyna bardzo mi się podoba?
— Otóż to! — zawołała, — dla ciebie i tobie podobnych jedna jest tylko ważna rzecz na świecie: podoba się, albo się nie podoba; zresztą nic.
— Masz słuszność, — odrzekł.
— Ale powiedzże mnie — z coraz większą irytacyą wołała, — z czego ona, na nieszczęście swoje, tak bardzo ci się podobała? Przystojna: to prawda; ale tysiąc piękniejszych widziałeś pewno na świecie. Kokietką nie jest...
— Otóż to, — potwierdził Różyc.
— Edukowali ją wprawdzie krewni, ale znowu ta edukacya nie jest tak bardzo świetną...
— Otóż to, — powtórzył.
— Od czasu historyi z Zygmuntem Korczyńskim stała się bardzo poważną, nie stroi się, nie kokietuje mężczyzn, nie szczebiocze...
— Otóż to, — raz jeszcze wymówił.
— Więc cóż? Wy tam przecież na świecie do wcale innych kobiet przywykliście i dla wcale innych głowy tracicie!
Przestał jeść konfitury, których prędko zjadł bardzo wiele, i, o poręcz kanapy plecy opierając, z na wpół żartobliwą, a nawpół szczerą powagą mówić zaczął:
— Przedewszystkiem masz wiedzieć, że takie kryształowe jak ty osoby wcale się na takich rzeczach nie znają. My tylko... wiesz? nicponie, wiemy dobrze, dlaczego do tej lub owej kobiety pociąg czujemy... Rozumiesz? Pociąg czyli instynkt, który daje nam wiedzieć, że z tą właśnie kobietą wychylić możemy, w pełnem tego słowa znaczeniu, kielich rozkoszy... Otóż i rumienisz się teraz jak pensyonarka... Ach! ach! Cóż to za boska rzecz taki rumieniec na twarzy matki pięciorga dzieci!
Rumieniła się istotnie, po swojemu, dziewiczo, płomiennym i świeżym rumieńcem, ale, przezwyciężając zawstydzenie, poważnie rzekła:
— Nic nie szkodzi. Mów wszystko. Chcę wiedzieć, co myślisz o Justynie...
— Zatem — mówił dalej, — na pierwszem miejscu stoi tu pociąg czy, jaśniej dla ciebie wyrażając się, sympatya. Do panny Justyny uczułem odrazu sympatyą... wyznaję nawet, że bardzo żywą... Masz słuszność, że wiele piękniejszych znałem na świecie, a nawet zdrowie i majątek na całopalenie przed niemi składałem... Ale w tym kontraście czarnych włosów i szarych oczu, jaki się znajduje u panny Justyny, w jej kibici, ruchach etc., etc., jest coś takiego... słowem... passons, ty tego nie zrozumiesz... ta dziewczyna ma temperament,, upewniam cię, ma nawet wiele temperamentu...
Passons! — powtórzyła Kirłowa, — cóż dalej?
— Dalej jest to właśnie, co przed chwilą wyliczyłaś. Kokietek, szczebiotek, hysteryczek, prawdziwych i fałszywych księżniczek miałem dosyć, zanadto; toujours des perdrix nie było nigdy dewizą moja. Dla zmiany, widać, zacząłem przepadać za zdrowiem ciała i duszy, czego najlepszym dowodem jest ta admiracya i rzetelne przywiązanie, które dla ciebie, kuzynko, powziąłem.
Parę razy zdjął binokle i znowu niemi oczy zasłonił. Znowu też machinalnie zaczął jeść konfitury. Nagle, przerywając sobie jedzenie, zaczął:
— Dziś, naprzykład, siedziałem obok niej przy obiedzie. Dopóki dawałem jej do zrozumienia to i owo, okazywała się chmurną i odporną, prawie nie odzywała się, nie patrzyła na mnie... Zmieniłem taktykę i zacząłem z tonu objektywnego: ożywiła się natychmiast i rozmawiała bardzo przyjemnie. Opowiadała mi o naturze otaczającej Korczyn, o jakimś parowie nadniemeńskim i wcale pięknem, przywiązanem do niego, podaniu ludowem — w taki sposób, że byłem... byłem prawdziwie zajęty. Bardzo, bardzo jest rozsądną, i kiedy mówi o takich rzeczach, które ją zajmują, ma takie ogniki w oczach i coś takiego w układzie ust... Tylko... szturmem jej wziąć nie można... Dyplomacyi cnota potrzebuje... i jest to jedyną jej przywarą, a zarazem i najsilniejszą ponętą...
Kirłowa była tak zamyślona, że ostatnich słów krewnego zdawała się nie słyszeć. Nagle podniosła głowę i tonem takim, jakby znakomitego odkrycia dokonywała, rzekła:
— Kuzynie! jeżeli Justyna tak bardzo ci się podoba, ożeń się z nią...
Różyc rękę z łyżeczką na stół opuścił, binokle zwykłym sobie prędkim, ruchem w dół pociągnął, wpół zdumionym, wpół przerażonym wzrokiem na krewną popatrzył i śmiechem wybuchnął:
— Wyborny pomysł, kuzynko! wyborny nieoceniony! — wołał. — Toż-bym dopiero niespodziankę urządził światu i samemu sobie! A papa Orzelski? Czy ja-bym tę chińską figurkę na kominku u siebie postawił? A francuzczyzna panny Justyny, entre nous, dość kulawa? Gdyby się oko w oko spotkała z moją księżną ciocią, chybaby biedna ciotka śmiertelnego ataku spazmów dostała...
Śmiejąc się jeszcze, dodał:
— Pomysł twój, kuzynko, świadczy o doskonałej dobroci twego serca i zupełnej zarazem nieznajomości świata... W takich amfibiach jak panna Justyna kochać się... bardzo można, ale żenić się z niemi — impossible...
— Amfibie! — zawołała Kirłowa, kobietę do żaby porównywać!...
— Naturalnie — przerwał Różyc. — Sama pomyśl: urodzona i nieurodzona, wychowana i niewychowana, biedna i niebiedna... słowem, nie wiedzieć kto...
Z błyszczącemi od gniewu oczyma Kirłowa zapytała:
— Więc pocóż jeździsz do Korczyna?
— Bo mnie ta niespodziewana dla mnie samego sympatya ożywia trochę, podnieca. Doprawdy, zjawiła się ona bardzo w porę, kiedym już zupełnie zwątpił o wszelkich urokach życia.
— Ale jakiż koniec? — uparcie zapytywała kobieta.
— Moja kuzynko — odpowiedział, — za mało jestem filozofem, abym myślał o końcu każdej rzeczy... Advienne que pourra... I chwila przyjemności do pogardzenia nie jest...
— Justyna nie da się zbałamucić! Przeszła już ona przez smutne doświadczenie. Znam dobrze jej charakter i sposób myślenia...
Słuchał z zajęciem; czoło i brwi mu drgały.
— Znasz ją dobrze? jesteś tego pewna co mówisz?
— Najpewniejsza.
Zamyślił się, ręką powiódł po czole, źrenice mu zaszły wyrazem dalekiego jakiegoś marzenia; Kirłowej zdawało się, że westchnął.
— Ale ty, kuzynie, naprawdę zajęty jesteś Justyną! — zawołała.
— O ile jeszcze mogę być czemkolwiek albo kimkolwiek zajęty. Wyznam ci, że sam się dziwię... Ale niepodobne do przewidzenia są kaprysy serca, czy tam nerwów...
— Więc ożeń się z nią! — ani dbając o wszystko, co przed chwilą mówił, zaczęła znowu.
Ale przerwało jej otworzenie się drzwi od sieni i głos Rózi, który zawołał:
— Mamo, Staś wrócił i ma okropną chrypkę...
Kirłowa, jak sprężyną podjęta, skoczyła i z pokoju wybiegła. Razem z nią, naturalnie, podobna do myszki, wysunęła się Bronia.
Różyc, sam jeden pozostawszy, z czołem na obie dłonie spuszczonem, słyszał z głębi domu dochodzące napomnienia przelękłej matki i odpowiedzi malca, wypowiadane głosem tak od ochrypnięcia cienkim, że podobnemi one były do najpiskliwszych tonów zepsutego fieciku. Trzask ognia, stuk siekiery, pluskanie wody, głosy kuchennych dziewek dochodziły tu przez wązką sień z drugiej połowy domu.
Na dworze pogoda stawała się cichszą i jaśniejszą. Wiatr ustawał, chmury rozbiegały się szybko we wszystkie strony nieba; przez gęste, wysokie bzy przedarł się promień zachodzącego słońca i pozłocił kwitnące na oknie skromne fuksye i róże.
Czy ten wysoki i chudy człowiek, w wytwornem ubraniu, z ufryzowanemi włosami nad wyłysiałem czołem i wiszącemi u piersi binoklami w złotej oprawie, wsłuchywał się w odgłosy tego małego domu i odgadywał z nich owo życie, które w nim płynęło wiecznie tym samym, pracowitym i skromnym, potokiem? Czy nasuwało mu ono porównania, uwagi, myśli tak dotąd nieznane, jak nieznany dla niego był cały rozległy rząd podobnych istnień?
Wydawał się głęboko zamyślonym w chwili, gdy Kirłowa, wracając do małej bawialni, w zakłopotaniu swem zapomniała nawet o zamknięciu drzwi sypialnego pokoju. Nie mysślała już także o przedmiocie przerwanej przed kilku minutami rozmowy.
— Syn mi zachorował — ze zmartwieniem rzekła, — gardło ma słabe. W przeszłym roku dostał tak silnego zapalenia, że doktora wzywać musiałam. Lękam się, aby znowu nie było to coś złego, i kazałam Rózi, aby lipowego kwiatu przygotowała.
Trwoga i zgryzota czyniły twarz jej daleko starszą, niż była przed kwandransem. Różyc rękę do niej wyciągnął.
— Biedna ty moja kuzyneczko! — rzekł; — ileż ty mieć musisz pracy, trosk i zmartwień z tym małym mająteczkiem, z dziećmi...
Do głębi ujęta, usiadła obok niego na kanapie, policzek oparła na dłoni i o wszystkiem, co ją obchodziło, mówić zaczęła. Rada może była, że znalazła w krewnym współczującego jej powiernika. Opowiadała mu, jak przed laty dwunastu, we cztery lata po wyjściu za mąż, spostrzegłszy, że w Olszynce wszystko szło bez żadnego ładu i dozoru i że blizka groziła im ruina, wzięła się sama do gospodarstwa i interesów. Dla kobiety była to rzecz niezwykła, ale nie święci garnki lepią. liczyła się u sąsiadów i sąsiadek, szczególnej u Korczyńskiego i Marty; z każdym rokiem przybywało jej energii i umiejętności: i jakoś to poszło i idzie, wcale dobrze nawet idzie; tylko z wychowaniem dzieci bieda.
— Pięcioro — mówiła, — pomyśl tylko, kuzynie, na tym kawałku ziemi, który około tysiąca rubli dochodu przynosi... Trzebaż to wykarmić, ubrać i czegokolwiek nauczyć.
O edukacyi córek już ani marzyła. Sama je nauczyła, czego mogła, a zresztą niech dobremi gospodyniami będą! Ale synów kształcić pragnęła i do szkół ich oddała, marząc, że jeden z nich gospodarzem na ÓOszynce zostanie, a drugi w świat, z zawodem jakim pójdzie. Ale szkoły drogo kosztują. Biedna matka czasem sobie włosy z głowy wydziera, przemyśliwając: czem i jak za nich zapłaci? Dotąd znajdowała źródła i środki, ale nie jest pewna, czy tak do końca będzie. Lada niepowodzenie, lada klęska w gospodarstwie: a jej najdroższe nadzieje przepadną! Tymczasem robi co może, i gdyby tylko Bolek większej ochoty do nauki nabrał, a Staś tak często nie chorował... Ot, jaka bieda! jeden zdrów, ale nie bardzo zdolny; drugi zdolny i chętny, ale słabego zdrowia.
Wszystko to opowiadała z policzkiem na dłoni opartym i gęsto, gęsto w tej chwili, zmarszczkami okrytem czołem. Końce jej ładnych ust opuszczały się czasem w dół, rzucając na dolną część twarzy dwie głębokie brózdy.
— Ile ty lat masz, kuzynko? — zapytał wpatrujący się w nią ciągle Różyc.
— Trzydzieści cztery — z niejakiem zdziwieniem odpowiedziała.
— Czy wiesz o tem, że kobiety w twoim wieku i tak jak ty urodzone używają jeszcze życia na własną rękę, błyszczą w świecie, chwytają w locie różowe godziny wesołości i szczęścia?
Niedbale kiwnęła ręką:
— Mniejsza o to! inne ja rzeczy mam na głowie...
I dalej jeszcze opowiadałaby o swoich biedach i nadziejach, gdyby Różyc jej był nie przerwał.
Powoli, z przestankami, bo znużenie ogarnia i go już poczynało, mówić jej zaczął o zupełnej swojej niezdatności do osobistego zarządzania Wołłowszczyzną; o tem, że nie podobna mu w tych stronach osiedlić się stale; że pragnie i potrzebuje koniecznie kogoś do zarządzania majątkami, i chciałby, aby tym kimś był mąż jej, Bolesław Kirło.
— Układ ten — mówił — byłby korzystnym dla stron obu. Wołłowszczyzna pod zarządem życzliwego krewnego zaczęłaby prosperować i większe dawać dochody; krewny zaś otrzymywałby za pracę wynagrodzenie, które-by znakomicie podniosło pomyślność jego rodziny: parę tysięcy rocznej pensyi, tantyema od zwiększających się dochodów i inne różne zyski, które teraz on, Różyc, leni się przypominać sobie i wyliczać...
Po chwili dodał: — Jeżeli nic przeciwko takiemu układowi nie masz, droga kuzynko, pomów o nim z mężem. Niech przygotuje kontrakt, umowę, czy tam coś podobnego, i przywiezie mi do podpisania. Za parę miesięcy będzie mógł objąć rządy majątków od teraźniejszego rządcy, który stał się zupełnie już niemożliwym.
Kirłowa słuchała z uwagą; potem dość długo milczała i myślała. Widać było, że perspektywa wskazana jej przez krewnego uśmiechała się do niej prawie rajskim powabem. Odpocząć po kilkunastoletniej ciężkiej pracy, gospodarstw o w Olszynce ulepszyć, synom i młodszym córkom staranne wychowanie zapewnie, — co za złote marzenie! Niczego nad to na ziemi nie pragnęła. Ale po długim namyśle wyraz głębokiego smutku twarz jej pokrył. Głową przecząco wstrząsnęła.
— Dziękuję ci — zaczęła zcicha, — dziękuję, ale to być nie może... Ja... ja nigdy nie zgodzę się na to...
Widziała, że patrzył na nią ze zdziwieniem, więc ze spuszczonemi powiekami, tak prędko, jakby pilno jej było pozbyć się tego przedmiotu rozmowy, ale zarazem, z częstem wahaniem się głosu, mówiła:
— Byłoby to dla nas wielkiem szczęściem, i rozumiem dobrze, że właśnie dlatego propozycyą tę zrobiłeś... ale, widzisz... dla ciebie nie wynikłoby z tego układu nic dobrego... jest to ostatni już twój fundusz... trzeba, aby ktoś zajął się nim na dobre, a Boleś... mój mąż... gdzie tam! ani myśleć o tem nie można!
Nagle pochwyciła jego ręce i podniosła ku niemu wzrok pełny trwogi i prośby.
— Tylko — zawołała — nie myśl o nim nic złego! Ja wcale nie mówię, że jest on nieuczciwym, czy coś podobnego. Wcale nie! Nic przecież złego nikomu nie zrobił, i człowiek to dobry, poczciwy...
— Więc dlaczego? — pytał Różyc?
— Dlaczego? Mój drogi kuzynie, każdy człowiek ma swoje wady; wiesz o tem dobrze. I on je ma... pracować nie może... Gdybyś wiedział wszystko: jak go wychowywali i jak pierwszą młodość swoję przebył, sam-byś przyznał, że są to tylko nałogi... Ojciec jego, mając ten tylko folwarczek, trzymał się wiecznie pańskich klamek, od komina do komina jeździł i syna z sobą woził. W szkołach trzy klasy tylko skończył i zaraz za dojrzałego obywatela uchodzić zaczął. Potem, kiedy ożenił się ze mną i moim posążkiem długi zapłacił, ja sama starałam się wyręczać go we wszystkiem i kłopoty od niego usuwać... Tak już przywykł... ale z temi przyzwyczajeniami jakżeby on mógł tak wielkiej pracy podołać? Podjąłby się może, ale wiem, że nic-by dobrego z tego nie wynikło... Nie chcę. Wolę już tak, jak jest! Proszę cię na wszystko, abyś jemu o tym projekcie nigdy nie wspominał i sam o nim nie myślał — proszę...
Różyc wpatrywał się w nią, niby w ciekawe zjawisko.
— Moja droga, — zaczął, — ty kochasz tego człowieka!
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Jakże? — zaczęła. — Poszłam za niego z miłości; nikt mię nie zmuszał: owszem, rodzice sprzeciwiali się, familia odradzała, i kilku innym dla niego odmówiłam. Czy ty, kuzynie, wyobrażasz sobie, że my, tak jak wy, tam na waszym wielkim świecie, dwadzieścia razy w życiu kochać i przestawać kochać możemy?
— Dwieście razy, — poprawił.
Ale ona, tej żartobliwej poprawki nie słysząc, mówiła dalej;
— Nabiera się przecie przyjaźni i przywiązania do człowieka, z którym choć czas jakiś przeżyło się szczęśliwie. Zresztą; dzieci!... Mój kuzynie, jeżeli ożenisz się kiedyś i będziesz ojcem, zrozumiesz jaki to węzeł!
— Z tem wszystkiem, nie chcesz, abym twemu mężowi powierzył...
— Nie! — żywo zawołała, — nie chcę, stanowczo nie chcę, bo on-by nie podołał i wyniknęłaby z tego szkoda dla twoich majątków... wiem o tem!
Różyc wstał. Niejaka zdolność do współczucia i sympatyi istnieć jeszcze musiała w tym apatycznym i chorym człowieku; bo wyraz, z jakim patrzył na krewną, był bardzo podobny do wyrazu uwielbienia.
— Cóż robić? — rzekł, — kiedy tego żadną już miarą nie chcesz... Ale musisz przynajmniej pozwolić — dokończył, obie jej ręce w swoich trzymając i w twarz jej patrząc z widoczną nieśmiałością, — abym ponosił koszta wychowywania twoich synów, dopóki... dopóki nauk nie skończą, albo dopóki ja reszty majątku nie stracę...
Przy ostatnich wyrazach próbował uśmiechnąć się żartobliwie, ale nerwowe drgania tak mu wstrząsały czołem, brwiami i ustami, że twarz jego przybrała wyraz bolesny, prawie tragiczny.
— Proszę — dokończył ciszej, — proszę...
Stała chwilę ze spuszczonemi oczyma, promiennie zarumieniona i milcząca. Może ze swemi także przyzwyczajeniami w tej chwili walczyła, dobrodziejstw od nikogo przyjmować nie chcąc. Dwie duże łzy wypłynęły z jej spuszczonych powiek i w pięknie zarysowanych przywiędłych policzkach przeciągnęły wilgotne brózdy. Ale wnet potem podniosła na krewnego spojrzenie pełne głębokiej wdzięczności.
— Dziękuję — rzekła zcicha, — i przyjmuję... od ciebie! zresztą, dla dzieci... wszystko...
Pocałował obie jej ręce, a gdy się wyprostował, twarz jego wydawała się daleko spokojniejszą niż wprzódy, choć pociemniała jakoś i bardzo była zmęczoną.
— Zrobiłaś mi prawdziwą łaskę... Na ciemnej przestrzeni, którą ciągle widzę przed sobą, będę miał choć jeden punkt jaśniejszy... O szczegółach, tyczących się tych kochanych chłopców, pomówimy innym razem. Teraz muszę już jechać...
Spojrzał na zegarek.
— Już przeszło sześć godzin jak z domu wyjechałem.
— Mój Boże! — westchnęła Kirłowa, — a więcej niż sześć godzin trudno ci się obejść bez...
— Bez czego? — nazwijcie choć raz po imieniu! po prostu, przez usta ci przejść to nie może, co?
Próbował znowu żartować, ale było coś rozpaczliwego w geście, jakim dłoń po ciele przesunął, i wymówił:
— Trudno, niepodobna!
Ona z boleścią na niego patrzyła.
— Wiesz co? — rzekła, — jedyny dla ciebie ratunek byłby w ożenieniu się z kobietą rozsądną, szlachetną i którą-byś kochał.
— Wracasz do swego...
— I ciągle powracać będę! — zwykłym sobie ruchem ściśniętą ręką o dłoń uderzając, zawołała, i z wesołem znowu spojrzeniem dodała: Ce que femme veut, Dieu le veut. Francuzczyzna moja pewno tak samo kulawa jak u Justyny, ale przysłowie sprawdza się często. Zresztą, najlepiej po prostu mówić: Gdzie dyabeł nie może, tam babę pośle... Zobaczysz, że ja cię namówię...
Przy drzwiach jeszcze, ściskając mu rękę, mówiła:
— Jak tylko złapię swobodną godzinę, sama do ciebie przyjadę, i znowu o tem pomówimy. I jeszcze coś na myśl mi przyszło. Jeżeli chcesz dla Wołłowszczyzny prawdziwie dobrego rządcy, zrób tę propozycyą Korczyńskiemu. To, to ale! Doskonały gospodarz, jak wół pracowity i perła uczciwości — mówię ci, perła... spróbuj...
On niedbale machnął ręką. Widać było, że śpieszył się z odjazdem i że wszystko na świecie obchodzić go przestawało; ale Kirłowa zbiegła z ganku i przy stopniu karety, zgrabnym ruchem uczepiwszy się jego ramienia, szepnęła mu jeszcze do ucha:
— Myśl o tem, co mówiłam ci o Justynie. Kpij z cioci księżny i ze wszystkich światowych głupstw! Łajdactwo cię nie uszczęśliwiło, spróbuj poczciwego życia!...
Jakkolwiek zobojętniały i znużony aż do bezsilności, zaśmiał się gość połową drgających ust.
— Oto co znaczy prawdziwie rzeczy po imieniu nazywać! Dobrze: przyjedź do Wołłowszczyzny; o wszystkiem pomówimy.
Zaledwie karetka wytoczyła się za bramę, Kirłowa do domu wpadła, w kuchni i izbie czeladnej kilka rozporządzeń wydała i pobiegła do pokoju, w którym znajdowali się synowie. Tam trafiła na gwarną scenę. Swawolny Boleś i niedomagający Staś zawzięcie bawili się z najmłodszą siostrą, strasząc ją niby tupaniem nóg i hukaniem nad samemi jej uszami; ale, z tołubka swojego rozebrana i więcej niż kiedy rozczochrana, Bronia znała się dobrze na podobnych żartach i, udając tylko, że się lęka, z zanoszącym się śmiechem w różne kąty uciekała. Naprawdę przelękły się tylko siedzące w kotuchach (kojcach) kury, — które, przecież stanowisk swoich nie opuszczając, z postawami pełnemi powagi, wniebogłosy gdakały. Uspokojona trochę o syna, — boć nie mógł czuć się bardzo chorym, skoro bawił się tak wesoło, — Kirłowa kupców do bawialnego pokoju wprowadziła i po krótkiej jeszcze z nimi sprzeczce prędko, z niejakim nawet rozmachem pióra, umowę napisała, zadatek pieniężny wzięła i, chwilę jeszcze bardzo grzecznie o urodzaju i cenach na zboże porozmawiawszy, na ganek wyszła.
Na dworze zimny wiatr, przez dzień cały szalejący, zupełnie ustał, powietrze było chłodne jeszcze, ale ciche i mniej ostre. Daleko, gdzieś na krańcu zaniemeńskich pastwisk, słońce zachodziło powolnie i jaskrawo, ulewą świateł napełniając przezroczysty gaj olchowy, zza którego rzadkich pni widać było pstrą trzodę, na przeciwległem wybrzeżu rzeki rozsypaną. Z wilgotnej łąki, która spływała ku szarzejącej w pobliżu wiosce, od wód stojących, których istnienie zdradzały jasno-zielone ajery i ciemne kołpaki łozy, dochodziło przeciągłe i coraz bliższe ryczenie krów. Ścieżką, która środkiem łąki biegła, od dworu do wsi, szła gromadka kobiet, które od pielenia ogrodów warzywnych powracały. Był to wijący się pośród zielonej przestrzeni sznur jaskrawych chustek kobiecych, pensowych czapek dziecinnych i szybko migocących stóp. Sposób w jaki ta ścieżka wydeptaną była, opowiadał o częstych i licznych stosunkach, zachodzących pomiędzy niewielkim dworem i niedługim szeregiem chat. Teraz także z gromadką powracających do wsi kobiet i dzieci rozminęło się kilku chłopów, do dworu dążących.
Kirłowa, na ganku stojąc, zdaleka ich spostrzegła. Wiedziała z czem przychodzą, ale w tej chwili nie mogła cierpliwie czekać nadejścia gospodarzy, którzy potrosze byli jej wspólnikami, bo obrabiali w Olszynce część gruntów, najbardziej od dworu oddaloną, po połowie dzieląc się zbiorami z ich właścicielką. Po prostu, trudno jej było w tej chwili pozostać na miejscu. Niespokojną czuła się widocznie; ze zmarszczonem czołem i wytężonym wzrokiem patrzyła w stronę warzywnych ogrodów. Roboty dzienne były już tam zupełnie ukończone: dlaczegóż więc córka jej nie wraca? dlaczego ten ładny i żywy chłopak, tak często tu przebywa, ani na krok dziewczynki nie opuszczając? I ojcu jego może się to nie podobać, że codzień prawie dla Olszynki Korczyn opuszcza. I Marynia... taka młodziutka, a tak głębokie, niewymowne szczęście tryska z jej twarzy, gdy spostrzeże czarnego Marsa, który w szerokich poskokach na dziedziniec wpada, pana swego poprzedzając...
— Co ja z tym fantem pocznę? — z widoczną troską, szepnęła do siebie kobieta. — Wypowiedzieć mu dom, albo niegrzecznie przyjmować go... niepodobna! Bo i za cóż? Poczciwy chłopak i syn najpoczciwszego sąsiada! Znają się z sobą od dzieciństwa: więc może to taka przyjaźń... Ale dlaczego już nie przychodzą?! Zbiegła z ganku, prędko przeszła dziedziniec i nieopodal małego spichrza za kilku bzowemi krzakami stanęła. Zobaczyła córkę, siedzącą na nizkim progu małej budowy, do której wnętrza, parę godzin temu, przed padającym deszczem uprowadzała chłopskie dzieci.
Z warkoczem lnianych włosów, opadającym na wązki tołubek, szesnastoletnia dziewczyna różowy policzek na dłoni wspierała i błękitne oczy wznosiła w górę ku twarzy stojącego przed nią towarzysza.
W myśliwskiem ubraniu, wysmukły i zgrabny, z lufą fuzyi, zza ramienia mu sterczącą, Witold Korczyński rozprawiał o czemś z ożywieniem wielkiem i częstemi, żywemi gestami. Nadawało mu to zdaleka pozór niepospolitej energii, jakkolwiek w zmęczonej trochę cerze jego twarzy znać było długą już i wytężoną pracę książkową.
Z delikatności kształtów i nerwowej ruchliwości rysów tego młodzieńca odgadnąć w nim było można dziecię chwili pełnej udręczeń serc i niepokoju umysłów. Nie rozrósł się on, nakształt dębu, szeroko i potężnie, ale we wczesnych trudach pamięci i myśli wybujał, jak młoda topól, giętka i poddająca się ruchom otaczającego ją powietrza. Czoło miał dziewicze, białe i gładkie, oczy myśliciela, a zarys ust zdradzający nadmierną czułość. W ruchach jego głowy była zbyteczna nieco śmiałość i duma; możnaby czasem rzec, że tuż, tuż, za parę dni lub godzin, wybierze się w podróż naokoło świata.
Znajdując się tu już od godziny lub więcej, wiele zapewne z towarzyszką swą mówić musiał, przyniósł dla niej książkę, która teraz leżała na jej kolanach; jednak ani ochoty do mówienia nie stracił, ani ona nie przestała go słuchać z ciekawością w ożywionych rysach i wzniesionych ku niemu oczach.
Zaniepokojone serce matki na widok tej młodej pary uspokoić się mogło. On miał pozór nauczyciela, ona — uczennicy; wyglądali jeszcze na parę dobrych przyjaciół, zgadzających się z sobą we wszystkiem i razem układających jakieś plany. Dziewczynka czyniła głową potakujące ruchy, oznaczające zrozumienie albo wysoki stopień zapału, co zdawało się uszczęśliwiać i do dalszego mówienia zachęcać młodzieńca. Kirłowa z oddalenia, w jakiem się znajdowała, słyszała tylko oderwane wyrazy: lud, kraj, gmina, inteligencya, inicyatywa, oświata, dobrobyt i t. d. Parę razy tylko do uszu jej doszły całe okresy, żywcem jakby z mądrej jakiejś książki wyjęte, a prawiące coś o pracach podstawowych i minimalnych, o poprawianiu historycznych błędów i t. d. Uśmiechnęła się prawdziwie po macierzyńsku, trochę żartobliwie, a trochę dumnie.
— Dobrze — rzekła, — kiedy tak, to dobrze! Niech sobie gwarzą o takich pięknych rzeczach!
I miała już odejść ku gankowi, ale jeszcze młoda para wzrok jej do siebie przykuła. Marynia zwolna podniosła się z nizkiego siedzenia i z powolnością ruchów, zdradzającą głębokie zamyślenie, wsunęła rękę pod ramię towarzysza. Powoli przeszli ogród warzywny i wzdłuż olchowego gaju skierowali się ku ścieżce do wsi wiodącej.
Nieraz już Kirłowa widziała ich idących w tamtą stronę. Zdawało się, że machinalnie i prawie bezwiednie ciągnęła ich tam jakaś siła uczucia i myśli. Teraz postacie ich i profile, blizko ku sobie przysunięte, plastycznie odbijały od zielonego tła gaju, pod którem przesuwały się powoli. On, więcej niż kiedy, miał pozór apostoła, wygłaszającego swe idee, i myśliciela z chmurnemi oczami pod dziecinnem czołem; ona szła z pochyloną głową, ze spuszczonemi w dół powiekami i owym zachwyconym uśmiechem na różowych ustach, który towarzyszy budzeniu się młodej myśli i woli. Za nimi szedł poważnie wielki czarny wyżeł, a przed nimi zachodzące słońce kładło na drogę szerokie szlaki różowych, ruchomych świateł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.