Nabob/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
W Bordighera.

Tak jak powiedział pan Joyeuse, w kancelaryi sędziego śledczego, Paweł de Géry powrócił z Tunisu po trzechtygodniowej nieobecności. Trzy tygodnie nużące wśród intryg — niecnych zasadzek wykombinowanych nienawiścią wszechpotężną Hemerlingów. — Błąkał się nieustannie po salach różnych urzędów — po ministerjach, po całym tym niezmierzonym gmachu Bardo mieszczącym pod jednym dachem — wszystkie urzęda stanu, poddane pod władze jednego pana, czuwającego również nad stajniami i nad haremem.
Zaraz po przybyciu na miejsce Paweł dowiedział się, że Izba sądowa zaczęła rozpatrywać bez rozgłosu, proces Jansonleta, proces przegrany, przed rozpoczęciem.
Kontuary Naboba zamknięte na placu Marynarskim kufry i kasy poplombowane — statki przymocowane w przystani — straż koło pałaców. Wszystko to zapowiadało niezaprzeczenie śmierć cywilną.
Ani jednego obrońcy — ani jednego przyjaciela wśród tej żarłocznej zgrai. Nawet kolonia francuska zdawała się zadowoloną z upadku człowieka, który im zagradzał drogi, teraz dla nich otwierające się.
Próbować nawet zdawało się nadaremnem obronić tę ofiarę przed potęgą beya. Jedynie o tem mógł marzyć de Géry — aby cośkolwiek uratować z mienia przyjaciela.
Zabrał się więc do dzieła z gorliwością nie dającą się niczem odstraszyć. — Te miny słodkie a fałszywe — te kiwania głowami nad nieszczęściem bliźniego — te ręce w krzyż założone, wyzywające fatalizm — gdy tu tylko kłamstwo ludzkie działa. To wszystko nie robiło wrażenia najmniejszego na Pawle znającym prawo — a kodeks Tunezyjski jest tylko kopią skrzywioną Francuzkiego.
Za pomocą pilności i niesłychanych wysileń — i mimo intryg Hemerlinga mającego ogromne wpływy w gmachu Bardo udało mu się ustrzedz od konfiskaty pieniądze pożyczone przez Naboba, kilka miesięcy temu i na piętnaście milionów uratował dziesięć przed łapczywością Mohammeda.
Tymczasem, rano tegoż dnia, w którym sumy miały mu być wyliczone — odebrał depeszę o unieważnienie wyborów. Natychmiast poleciał do pałacu by przyjść nim tam dostaną wiadomość i powracając z tamtąd z wekslami na dziesięć milionów, do banku w Marsylii — w swym pugilaresie — minął się z ekwipażem Hemerlinga zaprzężonym trzema mułami, które pędziły jak szalone. De Géry zrozumiał tę rzecz odrazu — i czuł niebezpieczeństwo, że gdyby został tylko kilka godzin w Tunisie — weksle podpadałyby konfiskacie — i popędził wprost zamówić sobie miejsce na małym statku włoskim odpływającym do Genui. Tam już nocował nad brzegiem, i dopiero uspokoił się aż zobaczył daleko po za sobą białe mury Tunisu.
Wpływając w przystań portu Genueńskiego, doznał niemiłego wrażenia — minął się z yachtem o fladze Tunezjańskiej — aż mu krew uderzyła do twarzy, był pewnym że to pogoń za nim — i zaraz sobie przedstawił te wszystkie zatargi, jakie będzie musiał przechodzić z policyą włoską. — Ale nie, yacht kołysał się spokojnie przy kotwicy — majtkowie zajęci czyszczeniem pomostu, ruszali się nieustannie, jakby oczekiwali przybycie jakiejś ważnej osoby.
Paweł niemiał ciekawości zapytać kogo mianowicie oczekują — i udał się przez miasto do stacyi kolejowej z której się wyjeżdża do Marsylii. — Droga idzie brzegiem morza, położenie urocze — ale przebywa się tunele wązkie i niebezpieczne — i o wypadek nie trudno, pędząc po nad tem błękitnem wód zwierciedle.
W Sawonie pociąg się zatrzymuje — zapowiedziano podróżnym, że nie można było jechać dalej — gdyż naprawiają most uszkodzony. Czekano na inżyniera — robotnicy zawiadomieni telegrafem stali koło mostu.
Było to rano. — Miasto włoskie budziło się zatopione w mgle, zapowiadającej wielki upał w południe. Podróżni szukali schronienia po hotelach — lub czekali w kawiarniach — de Géry zmartwiony tem opóźnieniem, nie wiedział co zrobić z czasem — myślał o biednym Jansoulecie któremu pieniądze te mogą uratować honor i życie — myślał o ukochanej Alinie — i o tym drogim mu portreciku, który mu dała przed podróżą. — Przyszło mu na myśl żeby zamiast czekania dziesięcio godzinnego — wziąść czterokonny powóz zwany po miejscowemu calesino który tam kursuje nieustannie pomiędzy Jenną i Nicą — wzdłuż tego Rogu włoskiego; czarująca to podróż, do której wzdychają turyści, również jak zakochani, lub szczęśliwi gracze w Monaco. Furman obiecywał być w Nicy wcześnie — lecz całkiem nie prędzej zajechano niż pociągiem — oszczędził sobie tylko Paweł dreptania po trotuarach — i myśl go ta nęciła że za każdem obróceniem kół, jest bliższym celu.
Oh! cóż to za rozkosz — wśród czerwcowego ranka z miłością przepełniającą serce — pędzić tym cudnym krajobrazem — jestto upojenie nie do opisania.
Na lewo — o sto stóp niżej — morze pieniące się szumi — kłębują się bałwany — a nad nim unoszą się kłęby dymów płynących które mięszają błękitne niebo, z barwą zielonkawą wód morskich. Flagi czerwone i białe migają w przestrzeni, jak skrzydła olbrzymich ptaków — a rybacy w swych łódkach kręcących się w kółko wyglądają z tej odległości jak szpaki skalne w swych gniazdach.
Wiatr świeży od morza chłodzi powietrze parne, mięsza się z grzechotkami, i dzwoneczkami uprzęży podróżny milczy, napawając się wspaniałym widokiem gór wznoszących się na prawo — których szczyty pokryte iglastemi drzewami — zaś u stóp rozpoczynają się plantacje drzew oliwnych — starannie uprawianych.
Od czasu do czasu przejeżdża się przez małe miasteczko — a właściwie wieś pięknie zabudowaną, z urokiem wszakże starożytności. Domy ściśnięte ciemnemi arkadami okolone — wązkiemi uliczkami poprzecinane które prowadzą w doliny urozmaicone ogrodami — tam się ukazują zewsząd główki dziecięce otoczone kręconemi loczkami jak aureolą — a tu i ówdzie niosą kobiety kosze przepełnione owocami — lub przebiega kamyczkowatą drogę jakaś piękność z dzbankiem na głowie — lub przędziwem w ręku — a jeszcze niżej, znów morze się ukazuje błękitne z swą nieskończonością.
Coraz ku południowi robi się goręcej — parniej — tysiące prostopadłych promieni słonecznych, jak strzałami ostremi przeszywa wodę — piasek gorący wzbija się tumanami po drodze, za pomocą prawdziwie Afrykańskiego sirocco temperatura tropikalna, gdzie rosną daktyle, kaktusy, aloesy.
Lecz trudno było Pawłowi de Géry zachwycać się obecnie tą wspaniałą wegetacyą — musiał bowiem zamknąć oczy by ich nie postradać wśród tej drogi, która mu trochę przypomniała tę bieganinę za interesami po Tunisie — pomiędzy kręcącemi się na wszystkie strony powozami miejskiemi — osiołkami obładowanemi — Arabami w łachmanach, murzynami na wpół nagimi — i urzędnikami w pełnym uniformie. Lecz nie zobaczy on już więcej — tych ogrodów palmowych — tej architektury dziwacznej a pomimo to wspaniałej pałacu beya — z temi małemi szybkami w oknach — a drzwiami marmurowemi — rzeźbami drewnianemi jaskrawo pomalowanemi... Nie spoczną oczy jego na tym gmachu Bardo — lecz na śliczne ustronie świata, zwane Bordighera — podzielone na dwie części — jedna dzielnica Marynarska ciągnąca się brzegiem morza — druga jest miastem głównem — obie części połączone laskiem palmowym.
Gorąco nie do zniesienia. — Konie bez sił prawie — skłoniły podróżnika do zatrzymania się godzin parę — dla wypoczynku — stanął przed ogromnym hotelem — których kilka stało w rzędzie — a które od listopada służyły zwykle arystokracyi kosmopolitycznej, za pobyt zimowy. Ale o tej porze roku w hotelach cisza — jak wymiótł niema nikogo, również wille wszystkie pozamykane, story w oknach pospuszczane.
Prowadzono przybyłego długiemi kurytarzami, chłodnemi, bezludnemi — aż do salonu położonego ku północy — z którego drzwi prowadziły do dalszych pokoi.
Firanki białe, dywan — komfort wszędzie tak wymagany przez Anglików podróżujących — Właściciel hotelu otworzył okna by pokazać pyszny widok gór, chcąc tym sposobem zachęcić gościa, do dłuższego pobytu.
Szczególny spokój panował w tym ogromnym hotelu, ani służby — ani kucharzy — ani portiera — wszystko to zjawiało się dopiero porą zimową — szczęściem dla Pawła de Géry że on tu miał tylko parę godzin czasu by oczom dać od piasku i gorąca wypocząć.
Położył się na kanapie — i patrzył na cudny krajobraz do okien zaglądały z terasy wierzchołki drzew oliwnych i pomarańczowych — tu i ówdzie rysowały się piękne wille — z nich najwięcej zwracająca uwagi willa Maurycego Trotta bankiera, odznaczająca się bogatą a fantastyczną architekturą, i wspaniałością palm.
Mieszkanie bankiera zajmował obecnie pewien sławny rzeźbiarz nazwiskiem Bréhat, chory na piersi, i ten zawdzięczał przedłużenie życia; wspaniałomyślnej ofiarności pana Trotta oddającego mu na czas nieograniczony swoje pomieszkanie.
Właściciel hotelu, gdzie stał de Géry, był bardzo dumny z tego sąsiedztwa, umierającej wielkości. Nazwisko Bréhat było dobrze znane Pawłowi — słyszał o nim nieraz w pracowni Felicyi Ruys, która mówiła o rzeźbiarzu z uniesieniem.
Myślał obecnie przez chwilę o pięknych rysach Felicyi, którą ostatni raz widział w lasku Bulońskim wspartą na ramieniu księcia Mory. — Co się też stało z biedną tą dziewczyną, skoro brakło jej, znakomitej podpory? Ta nauczka posłuży jej pewno na całe życie.
Wspominając Felicyę, jakby szczególnym zbiegiem okoliczności, na przeciw niego w ogrodzie pomiędzy krzewami biegała wyżliczka biała, zupełnie podobna do tej jaką posiadała Felicya, na którą wołała Kadour. Taż sama sierść połyskująca, ten sam pyszczyk różowy. Paweł podszedł do okna i przypatrywał się zwierzęciu, które nasunęło mu różne widziadła smutne i miłe z niedalekiej przeszłości.
A może też to wpływ tej cudownej iście natury, nasunął mu przed oczy te obrazy dlań słodkie. — Pomiędzy te drzewa pomarańczowe i cytrynowe z złotem i owocami — pomiędzy te pola zasłane fiołkami, złudzeniem wywołane postacie Aliny i Felicyi błąkały się wśród tych cudów i bogactwa przyrody.
W marzeniach zatopiony — posłyszał, że drzwi się otworzyły i zamknęły w przyległym pokoju, ktoś tam mieszkał widocznie — gdyż lekki szelest sukni doleciał do jego ucha — — następnie rozcinanie kartek książki, nie zbyt ciekawej, bo westchnienie przeciągłe, zamienione w ziewnięcie dało się słyszeć.
Nie wiedział dobrze, czy on śni, czy też na jawie to się działo — lecz teraz na prawdę znużenie go ogarnęło, i zasnął — i mamidła bujnej wyobraźni skoncentrowały się w sen — w bardzo piękny sen...
Śniło mu się, że już jest po ślubie z Aliną — i podróżuje z swoją młodą małżonką — że się kochają bardzo — i siedzą przy śniadaniu, w tym pięknym pokoju w Bordighera, z widokiem na przepyszne góry. Lecz nagle Alina robi smutną minkę — oczy jej śliczne zachodzą łzami, i wskazując paluszkiem na drzwi mówi mu: „Wiesz, Felicya jest za temi drzwiami... Już wiem, nie będziesz mnie kochał“ A on jej odpowiadał: „Felicya tu? ale co za myśl? „Ale tak, tak ona tam jest“. I cała drżąca pokazywała na sąsiedni pokój — zkąd dolatywał zaciekły krzyk Felicyi wołającej psa: „Kadour tu! Kadour tu! Kadour!
Zbudził się i stanął równemi nogami na podłodze, rozczarowany — wszystko było snem — złudzenie uleciało — pokój był pusty.
Ale... coś tam w tym przyległym saloniku na prawdę hałasuje — słychać nieustające szczekanie psa — i pukanie do drzwi. — Proszę otworzyć — wołano z korytarza — to ja Jenkins.
Paweł nie chciał wierzyć swoim uszom — co Jenkins tu? Ale cóż on tu robi? — Ktoż mu też odpowie — podszedł pod drzwi. Lekkim krokiem przeszedł ktoś przez pokój — i odsunął z niecierpliwością zasówkę — nic nie odpowiadając.
— No, nareszcie znalazłem panią, rzekł Irlandczyk wchodząc — po ośmiu dniach nieustannego poszukiwania — szalonego, mogę powiedzieć — z Genui do Nicy — z Nicy do Genui... Wiedziałem, żeś pani nie mogła odjechać jeszcze, bo Yacht był ciągle w przystani... I już się zabierałem zwiedzić i splądrować wszystkie hotele, kiedy przypomniałem sobie tego Brehata... Domyśliłem się, że pani go zechce odwiedzić — i on powiedział, gdzie pani mieszka.
Ale do kogo on mówił — co za upór w milczeniu — nakoniec posłyszał Paweł ten miły, piękny głos tak mu dobrze znany.
— Więc cóż tak dziwnego panie Jenkins, że tu jestem.
Chociaż nie widział, lecz przeczuwał pogardę na twarzy mówiącej.
— Przybywam pani przeszkodzić do tej podróży nie mającej sensu.
— Co za szaleństwo! ja przecież mam w Tunisie zamówioną robotę. I muszę tam jechać.
— Ależ moje dziecko...
— Już ja dziękuję za tę opiekę ojcowską, — panie Jenkins...
— A ja pani mówię, że trzeba być skończoną, waryatką, żeby do takiego kraju bez opieki jechać, jak się jest młodą i piękną.
— I czy ja to nie jestem zawsze sama?
— Przecież ja bym mógł pani towarzyszyć.
— Pan?... tu się zaczęła śmiać na wszystkie tony swego sarkastycznego głosu. — Pan?... A Paryż? a klijenci pana — cóżby poczęli bez cudownego swego Cagliostro!... A to dobre — za nic w świecie.
— To ja i tak pojadę za panią — gdzie się tylko obrócisz — rzekł stanowczo doktor.
Nastąpiła chwila milczenia.
Paweł wyrzucał sobie swoją ciekawość — lecz mimo to takowa przykuwała go do tego miejsca, z którego mógł wszystko słyszeć; Mógł się nareszcie przekonać, czy ta światowa artystka była przewrotną, czy tylko nieszczęśliwą.
— Nie rozumiem powodu, decydującego pana do prześladowania mnie swoją osobą.
— Bo kochałem Cię Felicyo, i kocham.
— A ja panem pogardzam — i mam słuszne powody. — Jesteś pan wcieleniem hipokryzyi i kłamstwa. Uciekam przed wspomnieniami przeszłości — chcę zapomnieć o ludziach, którzy mnie naprowadzili na złe drogi — ale ci przynajmniej postępowali otwarcie. A pan jesteś stokroć gorszym od nich, a maską pokrywasz swe zbrodnie — i uchodzisz za wzniosłego Jenkinsa, za poczciwego Jenkinsa, za dobrodusznego Jenkinsa, a jesteś i byłeś pan potworem.
Głos jej stawał się świszczącym, wydając te obelżywe wyrazy. — Paweł sądził, że one wywołają oburzenie — wybuchy gniewu u tego gwałtownego człowieka. Ale nie — odpowiedział cicho słodkim tonem:
— Oh! jesteś okrutną... Ale słuchaj mię, proszę — mówiłaś mi nie raz, że ci zbrzydło nazwisko, które nosisz — że chciałabyś mieć męża, któryby czuwał nad tobą — i zmazał swoim imieniem wstrętne Cremnitz, uwłaczające Ci. — To są twe własne słowa, wtenczas nie byłem wolny — lecz dziś wszystko się zmieniło — więc powiedz, czy chcesz zostać moją żoną?
— A żona pana? zawołała młoda dziewczyna — podczas gdy Paweł stojący za drzwiami zadawał sobie to samo pytanie.
— Żona moja nie żyje.
— Jakto? pani Jenkins umarła? Czy to być może...
— Nie znałaś pani kobiety, o której mówię — straszne węzły połączyły mnie z nią — mając lat dwadzieścia pięć miałem do wyboru dwie rzeczy — albo iść do więzienia, albo poślubić pannę Strang, starą i brzydką, siostrę lichwiarza, która ofiarowała zapłacić me długi — i dać kapitał na ukończenie medycyny. Wybrałem więzienie — lecz miesiące upływały — wyczerpała się moja cierpliwość — i ożeniłem się z panną Strang, zazdrosną straszną złośnicą Żyłem między temi potworami — bo i brat lichwiarz mnie szpiegował — tyranizował ze swej strony. Żeby choć pieniądze było osiągnąć — dla których zrobiłem tę podłość ożenienia się — lecz tych nie było. Zasłużona kara mnie dotknęła. Stary Strang umarł nagłą śmiercią, zrujnowany. Wtenczas wstrętną mi żonę umieściłem w szpitalu z jej remautyzmami — a sam uciekłem do Francyi z tej Irlandyi, gdzie tyle zawodów bolesnych mnie spotkało.
Obecnie, szczęściem jestem już wolny — wszystko się skończyło.
— Tak mój panie... lecz ta druga żona, ja o tej mówię — tak dobra, tak słodka jaką ją wszyscy znamy.
— Z dwojga złego, to już wolałem tamten stosunek, gdzie byłem nienawistnym bez ogródek — tu to udawanie przed nią i przed światem jest torturą z niczem niezrównaną — zerwałem te pęta — bo w sercu mam miłość inną — i jej hołdować postanowiłem życie całe w przyszłości. — Nic nie mam w duszy oprócz Ciebie, ni innej myśli — tylko o Tobie.
— To wszystko jest cudowne — ale cóż pan zamyślasz zrobić z panią Jenkins.
— Rozwód już rozpoczęty — powinien byłem czekać końca sprawy — lecz w obec niebezpieczeństwa, że mogę Cię na zawsze utracić Felicyo — że mógłbym Cię więcej nie widzieć. — Oh! jak się dowiedziałem o Twojej ucieczce — jak przeczytałem ten napis na drzwiach twego mieszkania „do wynajęcia“, myślałem, że zmysły postradam — powiedziałem sobie, że już koniec musi być raz na zawsze tym komedjom, udawaniu — że jedynie pozostaje mi gonić za mojem szczęściem, które mi uprowadzałaś ze sobą. Ty Felicyo wyjechałaś z Paryża — i ja to uczyniłem — u Ciebie wysprzedają wszystko — to samo dzieje się w tej chwili u mnie.
— A ona... — powróciła znów Felicya do swej pierwszej wymówki — A ona! towarzyszka bez za rzutu — poświęcająca się bez granic — kobieta poszanowania godna... Gdzież ona się podzieje? Cóż ona pocznie teraz biedna! Jej prawa mnie pan chcesz oddać... Tylko piekło może wymyśleć coś podobnego... A cóż pan zrobisz z temi swojemi przydomkami: cnotliwy Jenkins, poczciwy Jenkins.
Tu się zaczęła śmiać ironicznie.
Śmiechem tym, jak prętem, twarz mu smagała — lecz nikczemnik odezwał się jeszcze słodko:
— Oh! dość tego — nie drażnij mnie, nie śmiej się tak — bo to doprawdy okropne. Czy to Cię nie rozrzewnia być tak bardzo kochaną — gdy widzisz, że poświęcam Ci wszystko — majątek, honory i szacunek ludzki. Spojrzyj na mnie — obecnie jestem bez maski przed tobą.
Ukląkł przed nią teraz — i błagał, by przystała być żoną jego — że on przezwycięży wszystkie przeszkody — odda pól majątku na koszta rozwodowe — i mówiąc to łkał i szlochał — i byłby może rozbroił inną kobietę takiemi dowodami miłości — lecz nie Felicya. Odpowiedziała mu zimno i z większą jeszcze wzgardą.
— To czego pan żądasz odemnie, jest niemożliwe do wykonania... nie tylko ze względu na kobietę, którą pan porzucasz haniebnie — lecz i z innej przyczyny. Kochałam księcia Mora — i więcej nigdy nikogo kochać nie będę — za zwierzenia jakie mi pan uczyniłeś, winnam była panu uczynić to wyznanie.
Paweł wiedział o tem — a przecież przykro mu było słyszeć te słowa z tych pięknych ust.
— Wiem o tem — rzekł Jenkins stłumionym głosem — mam nawet listy, które do Niego pisałaś.
— Moje listy?
— Oh! oddaję Ci je — umiem je napamięć. To takie rzeczy dopiero bolą — jak się kocha. Ale wiele ja jeszcze innych przebyłem tortur! I pomyśleć, że ja jeszcze zdrowie i życie tego człowieka musiałem utrzymywać memi pigułkami. Ale zjadł on zanadto tych perełek — mówiłem mu nie raz nawet, że lekarstwo w miarę używane tylko służyć może — ale gdzie tam, że będzie tem zdrowszy łykając je bez końca sądził głupi — więc złość mię wzięła i dawałem mu ile chciał, aż nędznik dochrapał się śmierci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Paweł odsunął się przerażony od drzwi — czyż będzie słuchał dalej tych zbrodniczych zwierzeń... Wstydził się, że słyszał za wiele...
Pukanie silne do jego drzwi uwiadomiło go, że powóz czeka. Włoch wołał na całe gardło:
Eh! signor Francese!...
W sąsiednim pokoju nastała cisza — nareszcie szeptano — przerażenie mówiących musiało być nie małe, że prawdopodobnie ktoś słyszał ich rozmowę.
Paweł de Géry zbiegł jak szalony ze schodów — chciał jak najprędzej oddalić się od tego miejsca, gdzie tyle haniebnych rzeczy słyszał.
Z poza firanek zajrzał, siedząc już w powozie — w okno; gdzie blada twarz z ognistemi oczami śledziła znikającego sąsiada. Lecz wciśnięty w głąb powozu nie dał się widzieć — i podróżował dalej, tąż samą czarującą okolicą — chcąc się rozweselić, myślał o śnie swoim dzisiejszym i o pięknej, niewinnej narzeczonej — i wyobrażał ją sobie zbierającą do fartuszka wszystkie te cudowne fiołki z Bordighera.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.