Nabob/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Człowiek publiczny.

Już brzask dnia rozjaśnił wielkie okna pałacu Mora, już upał wciskał się do wnętrza, na tarasie widać było wspaniałe egzotyczne rośliny, szeregi wazonów i wazoników stanowiących rodzaj aleji.
Cały przepych i zbytek książęcego domu uwidoczniał się przy pysznem oświetleniu słońca, nadając jakąś majestatyczność milczeniu i ciszy spokojowi tej godziny południa, w której tylko jedynie nie słychać ani turkotu powozów pod sklepieniami wjazdowemi ani przetwierania wielkich podwoi w przedpokoju, ani tego nieustającego ruchu służby i innych osób, co jest podobnem do pulsacji światowego salonu.
Wiedziano, że książę aż do 3 godziny przyjmuje interesantów w ministerjum, że księżna Szwedzka, której nie wyszły z pamięci śniegi jej rodzinnego kraju, zaledwie pokazuje się kiedy niekiedy, i wychodzi z po za storów swego bawialnego pokoju; dla tego też nie zjawiał się tu nikt ani odwiedzający ani proszący, a lokaje rozproszeni po rozległym, pustym tarasie, ożywiali się zaledwie widokiem cieni ich długich nóg, i ziewali znudzeni na śmierć, daremnem oczekiwaniem.
Wyjątkowo tylko dzisiaj powóz należący do Jenkinsa, oczekiwał w rogu wielkiego dziedzińca.
Książę cierpiący od wczoraj, uczuł się jeszcze gorzej po ukończeniu śniadania, posłał więc natychmiast po fabrykanta sławnych pigułek i dla zapytania się go o stan swego zdrowia.
Książę nie doświadczał żadnego bolu, spał i jadł jak zwyczajnie; tylko miał dziwne a przerażające osłabienie i uczucie zimna, dreszczy które nie podobna: było usunąć żadną miarą, żadnym środkiem.
Nawet teraz mimo cudownie świecącego słońca, tego słońca wiosny, napełniającego łagodnem ciepłem wszystkie salony, przy którem bladły płomienie wydobywające się z kominka, jakby to było wśród najtęższej zimy; książę drżał okryty futrem, za swym parawanem i podpisując papiery podawane mu przez sekretarza grzał przy ogniu przeziębnięte, prawie skostniałe palce.
Czy rzeczywiście usposobienie klienta było bardzo niebezpieczne?
Jenkins bowiem okazał wielką niespokojność, był jakby zakłopotany, wylękły, rozglądał się na wszystkie strony, jakby w powietrzu odszukiwał powodu tego trudnego do odgadnięcia usposobienia księcia de Mora.
Słychać było trzask drzewa w kominku, szelest przekładanych papierów, głos bolejący księcia, który zawsze musiał sam przejrzeć każdy referat, gdy go podano mu do podpisu, przytem monotonne odpowiedzi sekretarza:
— Tak jest panie ministrze, albo:
— Nie, panie ministrze.
Poczem słychać było mocne drapnięcie piórem po papierze, gdy p. minister raczył położyć swój podpis.
Po za pałacem, na dziedzińcu odzywały się radośnie jaskółki, i zapewne jakiś pastuszek wygrywał na klarynecie smutną nutę piosenki stojąc na moście.
— Ale to żadną miarą być nie może — zawołał nagle minister stanu powstając. — Zanieś to wszystko Lartignes i przyjdziesz tu jutro... Nie mogę pisać... Tu straszliwie zimno... Doktorze popatrzno jaki mam puls, moje ręce są tak zziębnięte jakby je wyjął z lodu... Od dwóch dni całe moje ciało w tym okropnym stanie... Śmieszna rzecz, podczas takich gorących dni, podczas takich upałów.
— Wcale mnie to nie zadziwia — odparł tonem gburowatym Jenkins, co było jego zwyczajem.
Drzwi się zamknęły za młodym pomocnikiem ministra, unoszącym ze sobą niepodpisane papiery i dokumenta, który wprawdzie wyszedł z miną majestatyczną, ale nie mógł utaić radości z tego wypadku; miał bowiem sposobność pozbycia się choć na chwilę przykrych i uciążliwych obowiązków, a potem uśmiechała się doń swoboda użycia dowolnie swego czasu, pospacerować w aleach ogrodu tuileryjskiego zapełnionego w tym czasie damami w wielkich, eleganckich toaletach, ujrzenia młodych dziewcząt siedzących na krzesłach pod kasztanami obsypanemi kwieciem.
Młody człowiek wcale nie doznawał dreszczu, był przeciwnie w całym blasku swej młodości i siły.
Jenkins zachowując głębokie milczenie, badał swego chorego, askultował, pukał; a potem tym samym tonem gburowatym, nieprzyjemnym, wypowiedział niepokój, a głównie oburzył się na niezachowanie ściśle przepisów lekarskich.
Badał on przyczyny choroby, i rad był wyczytać na pobladłej twarzy księcia dotąd starannie ukrywaną tajemnicę. Miał jednak do czynienia z człowiekiem, z mężem należącym do grona szczęśliwców, z obliczem zamkniętem, jak kufer, w którym ukryta została tajemnicza szkatuła obejmująca w sobie biżuterje, złoto i perły, jednem słowem skarb, w kufrze tym przechowane były również i pachnące miłosne bileciki i listy, miał do czynienia z wejrzeniem jasnem, pewnem, ale chłodnem, z wejrzeniem stalowem, o które rozbijają się zawsze najusilniejsze, najzręczniejsze badania.
— Pan się mylisz, panie doktorze, odparła Jego ekscelleneja spokojnie... W niczem nie zmieniłem moich przywyknień.
— Przeciwnie, zaszła tu nadzwyczajna zmiana — zawołał doktor nie posiadając się z gniewu.
Przekonamy się jednak że tym frazesem przekroczył granice dyskrecji i starał się to złagodzić...
— Potrzeba się mieć na baczności, odparł głosem już daleko słodszym. Doktor nie jest czarodziejem, nie jest magikiem. Potęga kropli Jenkinsa wprawdzie podtrzymuje siły człowieka, ale zawsze ustępują one w miarę wieku, w miarę darów wrodzonych natury, która na nieszczęście, nie jest znowu wszechmocną ale wyczerpującą się.
Książę przerwał głosem nerwowym:
— Bardzo dobrze wiesz panie Jenkinsie, że nie lubię wcale frazesów. To nie z tego punktu należało panu zacząć swoje badanie. Chcę wiedzieć co to jest? Dla czego doświadczam nadzwyczajnego chłodu?
— Jest to skutek anemii, wyczerpania się... skutkiem wypalenia się oliwy w lampie.
— Cóż czynie należy?
— Nic. Potrzeba bezwzględnego spoczynku... Jeść, spać i nic więcej... Gdybyś pan mógł wyjechać i pozostać jakiś czas w Grandbois...
Mora wzruszył ramionami.
— A Parlament? A Izby? A Rada? Nie, nie, niepodobna myśleć o tem!
— W każdym jednak razie, mości książę, potrzeba się hamować...
Wejście woźnego przerwało rozmowę Jenkinsa. Wszedł na palcach, jakby tańczył, oddał na tacy jakiś list i kartę ministrowi Stanu, ciągle drżącemu z zimna, chociaż stał przy kominku.
Widząc list, barwy szarej, kształtu oryginalnego. Irlandczyk zadrżał mimowolnie, tymczasem książę zdarł kopertę i czytał z uśmiechem na ustach, z lekkim rumieńcem zdrowia na twarzy, jakiego wywołać nie mógł suty ogień na kominie.
— Mój drogi doktorze, trzeba koniecznie, za jaką bądź cenę...
Woźny stał wyprostowany i czekał.
— Co to takiego? zapytał książę. — Ach! karta... Wprowadź do galerji... Zaraz tam przyjdę...
Galerja księcia de Mora, otwarta dla zwiedzających dwa razy w tygodniu, była dla niego terenem neutralnym, gdzie mógł się widywać z rozmaitemi osobami, nie zobowiązując się do niczego i nie kompromitując.
Kiedy woźny wyszedł, książę dodał:
— Mój dobry Jenkinsie, już uczyniłeś raz prawdziwy cud. Pragnę z całej duszy powtórzenia takowego. Podwój dozę swoich perełek, wynajdź co nowego co tylko ci się podoba... Ale koniecznie potrzeba, abym był rzeźkim w tę Niedzielę... Czy pan słyszysz?... Potrzeba bezwarunkowo, abym był ożywionym.
I przy tych słowach jego palce gorączkowo mięły list.
— Strzeż się, mości książę, odparł Jenkins bardzo blady, z przyciętemi ustami, nie chciałbym pana przerażać jego niezwyczajnym stanem zdrowia, jego bardzo niebezpiecznem osłabieniem, jednak mój obowiązek jako doktora nakazuje mi zwrócić księcia uwagę...
Mora uśmiechnął się uśmiechem hardym, zuchwałym...
— Twój obowiązek a moje przyjemności są to dwie przeciwne rzeczy, mój dzielny doktorze. Pozwól mi zrujnować zdrowie, jeżeli mi to sprawia satysfakcję zupełną.
Otworzyły się nagle drzwi ukryte pod obiciem i pojawiła się śliczna blond główka, postać księżnej zdawała się być jak wykwitem, jakby postacią mgły w tych koronkach.
Szybko zbliżyła się:
— Cóż to mi powiedziano?... Wcale nie wychodziłeś?... Ależ strofujże go pan, panie doktorze. Czy podobna aby znowu tak był machinalnie posłuszny. Patrz pan. Wyśmienicie wygląda.
— Tak, odpowiedział książę śmiejąc się wesoło. Wejdź księżno, rzekł do żony, która wychyliła się tylko z za portjery.
— Nie, nie, przeciwnie zabieram cię ze sobą. Mój wuj d’Esting przysłał mi cała klatkę ptactwa z wyspy. Ach jakież to cudowne, co to za rozmaitości kolorów! A przytem tak samo czułe na chłód, jak ty książę.
— Ha! więc pójdę się przypatrzeć. Jenkinsie bądź łaskaw zaczekaj tu na mnie. Przyjdę.
Przy tem spostrzegłszy, że ciągle trzyma jeszcze list w swych rękach, obojętnie rzucił go do koszyka, i wyszedł za księżną, z zimną krwią, jak prawdziwy mąż przywykły do rozmaitych zaehceń małżonki.
Jakiż to cudowny, czarodziejski robotnik, jakiż fabrykant najdelikatniejszych pieścidełek, mógłby nadać twarzy ludzkiej, te prawdziwie stalową siłę ruchliwości i elastyczności?
Nic wspanialszego nad tego wielkiego pana tonącego po uszy w rozpuście, rozpłomieniającego się samą myślą przyobiecanych rozkoszy i równocześnie tak słodkiego, tak uroczyście czułego w obec swojej towarzyszki życia, nic też niemniej godnego podziwu, jak ten Doktor troskliwy, uśmiechający się na widok wchodzącej małżonki księcia i równocześnie po jej odejściu szalejący z wściekłości, zdolny do podania trucizny lub do pchnięcia sztyletem.
Jenkins na chwilę stał bez ruchu, potem obejrzawszy się do koła, i widząc drzwi zamknięte z obu stron, zbliżył się krokiem tygrysa do kosza przepełnionego papierami, następnie zaś do szufladki tajemniczej biurka, w której tkwił złoty kluczyk, jakby mu mówił tonem dość obojętnym:
— Można mię poruszyć!
Jenkins rzeczywiście zakręcił kluczykiem w zamku tajemniczej skrytki.
Na wierzchu, leżał liścik, bilecik, woniejący, pachnący, misterny, powabny, czarujący. Więc to prawda, nie zawiódł się, uczucie zazdrości, podyktowane miłością nie oszukało go. Więc nareszcie ta zuchwała piękność, to dziewczę dumne, nieprzystępne... uległo.
Dla czegóż nie jemu, Jenkinsowi?
On ją kochał oddawna, od lat dziesięciu, a może i więcej, on nie drżał nigdy tak jak książę. Wszystkie te myśli przebiegały mu po głowie, jak strzały wypuszczone z łuku przez kogoś, co nie czuł wcale znużenia.
Zgnębiony, z rozdarłem sercem, z okiem zalanem krwią stał nieporuszony, wpatrując się w kopertę barwy stalowej, delikatną jak najcieńsza tkanina jedwabna, której jednak nie miał odwagi otworzyć, aby nie stracić ostatniej illuzji, ostatniej nadziei, aby nie dać przystępu do serca okropnemu zwątpieniu, kiedy szelest otwierających się drzwi w obiciu dał mu poznać, że ktoś wchodzi, i w tej też chwili zawołał:
— A! to ty Jansoulet, jakim sposobem wszedłeś tutaj?
— Jego Ekseellencja kazał mi zaczekać w swoim pokoju, odpowiedział Nabob, niezmiernie dumny z tego, że mu pozwolono tak familijnie dostać się do apartamentów księcia, zwłaszcza w godzinie, w której tenże nie przyjmował nikogo.
Było niewątpliwym faktem, że książę czuł rodzącą się sympatją dla tego barbarzyńcy. Z wielu względów książę lubił awanturników zuchwałych, śmiałych i mających szczęście. Czyliż takim nie był?
Zresztą Nabob bawił go. Jego akcent, jego maniery światowe, eleganckie przy nadmiernej tuszy, jego pochlebstwa dość trywialne, jego niby znajomość życia, jego dziwny nieraz sposób zapatrywania się na rzeczy i czyny, wszystko to niezmiernie bawiło księcia.
Nakoniec Nabob, mimo wszelkich wad i nieobycia się ze światem, umiał się rzeczywiście bawić, przegrywał w klubie olbrzymie sumy z obojętnością trudną do określenia, i nigdy wcale w Ecarté nie pytał się o cenę punktu. Lubił też go i za to, że kiedy potrzebował sprzedać jaki obraz, który mu się wcale nie podobał, miał w nim zawsze bardzo chętnego i dobrego kupca.
W ostatnich czasach zabiegi Naboba rozbudziły współczucie w księciu, podziwiał tę cierpliwość walczenia z przeciwnemi prądami opinii, tę walkę nieustanną z przeszkodami.
Na korzyść i na pochwałę księcia można powiedzieć, że zgoła niepodchlebiał tłumowi, i że nigdy nie dał się kierować opinią ulicy.
Widząc w galerji postać Naboba, który obok swej dobroci w twarzy, miał i jakiś dziwny rys niedołęstwa, Mora nie chciał go przyjąć tak publicznie, lecz przeciwnie kazał mu udać się do swego pokoju.
Jenkins i Jansoulet wymienili ze sobą kilka wyrazów zwykłej grzeczności. Ich wielką niegdyś przyjaźń osłabiło i oziębiło wiele rozmaitych okoliczności. Jansoulet odmówił już kilka razy subsidjów na popieranie zakładu dzieci w Bethleem, co ma się rozumieć zwaliło cały ciężar na ramiona Doktora Jenkinsa. Wściekły z takiego obrotu sprawy, był jeszcze bardziej wściekły, że nie mógł otworzyć listu Felicji przed wejściem tego barbarzyńcy.
Nabob ze swej strony nie mógł zgoła przewidzieć czy Jenkins będzie chciał być obecnym rozmowie, jaką poprowadzi zapewne z księciem co do alluzji haniebnych zamieszczonych w Messager, bo rzeczywiście nie miał pewności, czy te potwarze nie osłabią usposobienia i życzliwości wielkiego pana, a rzecz to niezmiernie ważna we względzie potwierdzenia jego wyboru jako deputowanego.
Przyjęcie jakiego doznał w galerji uspokoiło go cokolwiek. Właśnie wszedł książę, a podając mu rękę rzekł:
— Cóż tam mój biedny Jansoulet, wyobrażam sobie coś pomyślał o tem wszystkiem. Paryż pięknie ci zapłaci za twoje przybycie. Krzyków co niemiara, krzyków dyktowanych nienawiścią i gniewem.
— Ach, mości książę, gdybyś pan wiedział...
— Wiem, wiem, czytałem, odpowiedział minister, zbliżając się do ognia.
— Jestem przekonany że WKs. Mość nie wierzy tym haniebnym potwarzom... Zresztą... przynoszę dowody...
Wielką ręką, drżąc z wzruszenia Nabob zaczął przewracać papiery w grubym pugilaresie, który trzymał pod pachą.
— Nie trzeba... Nie trzeba... Jestem doskonale poinformowany... Wiem, że to winno temu nazwisko, ze biorą cię za kogo innego, który mieszkał tu w Paryżu w tym czasie...
Nabob niezmiernie się zadziwił, otworzył usta osłupiały, książę nie mógł powstrzymać się ze śmiechu:
— Minister Stanu wie o wszystkiem... Ale bądź spokojny... Będziesz rehabilitowany... Rehabilitowany za jednym razem...
Jansoulet wydał westchnienie jakby się pozbył ciężaru.
— Ach! Mości książę, wyrazy twoje sprawiają mi rzetelną radość. Już zacząłem tracić wiarę w samego siebie. Moi nieprzyjaciele są tak potężni. W takich razach nie można rachować na powodzenie. Wszak to Merquier miał polecenie złożyć raport o dokonaniu mojego wyboru...
— Merquier! Do licha!
— Tak jest, Merquier, osoba zostająca na żołdzie Hemmeriinga, ten brudny obłudnik, który nakłonił na swoją stronę baronową, z tej prostej przyczyny, że jego religja nie pozwala mu trzymać muzułmanki, jako swojej ulubionej...
— Dobrze, dobrze...
— Ależ drogi książę, pan sam byłbyś mocno rozgniewany... Pomyśl pan tylko co tacy nędznicy mogą ze mną wyprawiać... Już od tygodnia należy mi się rehabilitacja, a tymczasem naumyślnie powstrzymali sesją, ponieważ widzą w jak okropnem znajduję się położeniu, że tym sposobem cały mój majątek może być zrujnowany, że Bey czeka właśnie na to jedynie, czy ma mi zwrócić wszystko, czy nie? Mam tam 80 miljonów. Mości książę, tutaj już mi braknie funduszów... Bardzo mało mi pozostaje...
Otarł grube krople potu zlewającego mu czoło.
— A zatem, zawołał książę ożywiony, ja to zrobię, że będziesz natychmiast rehabilitowany. Napiszę, aby raport o twoim wyborze przyspieszono, i jeżeli będę mógł pójść na posiedzenie...
— Wasza ekscellencja chory? zapytał Jansoulet, głosem pełnym współczucia, jakie nie było wcale komedją.
— Nie... jestem trochę osłabiony... Brakuje nam krwi, jak mówi Jenkins, lecz przyrzekł, że nam ją powróci... Wszak tak Doktorze?
Irlandczyk, który wcale nie zdawał się słyszeć, zrobił gwałtowny ruch...
— Do djabła! Ja co mam za dużo krwi...
I Nabob rozwolnił swój krawat, aby mógł swobodniej odetchnąć, był bowiem czerwony i blizki apopleksji, tak go wzruszyła rozmowa z księciem.
— Gdybym mógł WKs. Mości oddać jej choć w części...
— Byłoby to szczęście prawdziwe dla nas obu, odparł Minister Stanu... Dla pana, ponieważ jesteś zanadto gwałtowny i potrzebujesz nawet w tej chwili koniecznego spoczynku i spokoju. Strzeż się Jansoulet. Nie daj się tak łatwo poruszyć, nie unoś się, bo ci grozi niebezpieczeństwo... Pamiętaj, że teraz jesteś człowiekiem publicznym, że stoisz na estradzie, że z daleka patrzą na ciebie, i żaden twój ruch nie ujdzie niczyjej uwagi. Dzienniki wyrządzają ci niesprawiedliwość, nie czytaj ich jeżeli nie jesteś zdolnym ukryć wzruszenia, jakie powodują pisane tam artykuły... Nierób tego co ja zrobiłem z tym niewidomym na moście la Concorde, z tym okropnym artystą wygrywającym na klarnecie, który mi od dziesięciu lat rozrywą uszy, codziennie wyjątkami z Normy. Już używałem rozmaitych sposobów, chciałem go przekupić i opłacić pieniędzmi, groziłem. Nic nie pomogło. Policja! Ba! może to pomoże. I cóż, w takim razie nowy postęp, nowa idea w społeczeństwie, równouprawnienie, przywileje człowieka i t. d. Dzienniki opozycyjne natychmiast to pochwyciły, rozpoczynając bajkę: Szewc i Finansista... książę i klarnet... Musiałem zatem zrezygnować... Wreszcie był to błąd polityczny, jaki popełniłem z braku zmysłu dyplomatycznego... Nie powinienem był dać poznać po sobie, że ten człowiek jest dla mnie nieznośny...
Każdego rana wychodzi ze swej nory z psem, i natychmiast odzywa się do otaczających go: „Idźmy pograć trochę księciu panu.“
Nie opuści ani jednego dnia. Ot naprzykład jeżeli tylko otworzę okno, w tej chwili daje się słyszeć piekielna muzyka, pomimo pluskania wody, pomimo huku przejeżdżających powozów... Otóż, ten dziennikarz z Messager, jest pańskim klarynetem, jeżeli tylko dasz mu poznać, że muzyka jego nuży pana, niezawodnie postara się o nowy koncert... Ale, ale, przypominam panu, mój drogi deputacie, że masz posiedzenie o godzinie 3-ej, trzeba zatem abyś jak najwcześniej tam się udał.
Poczem zwracając się do Jenkinsa mówi:
— Pan wiesz, kochany doktorze, o co cię prosiłem przed chwilą. Perełki koniecznie dla mnie na pojutrze... ale w dozie podwójnej...
Jenkins zadrżał, jakby kto wylał na niego cały kubek zimnej wody...
— Bardzo dobrze drogi książę, damy je panu niezawodnie... tak, tak, dostaniesz je książę, choćby mię miała minąć nagroda Derby...
Ukłonił się i wyszedł z uśmiechem na ustach, był to śmiech, szczerzenie zębów prawdziwego wilka. Nabob z kolei pożegnał także Morę, z sercem wypełnionem uczuciem wdzięczności, lecz nie chciał jednak zdradzić się, że go przyrzeczenie księcia nie bardzo uspokoiło; wątpił zawsze o łasce książąt.
Minister Stanu pozostał sam przy ogniu, i jakkolwiek był ubrany w futro, dygotał z zimna, a palce mu tak dalece drżały, że list Felicji, który właśnie trzymał, trząsł się jak liść osikowy.
— Dla deputowanego, który potrzebuje aby przedewszystkiem wybór jego potwierdzono, położenie takie jest niezmiernie ambarasownem. Podobnie jak małżeństwo które po dopełnieniu formalności u notarjusza, potrzebuje jeszcze błogosławieństwa kościoła.
Położenie Naboba było jeszcze trudniejsze, bardziej denerwujące, gdyż do tego dołączały się potwarze i szykany drukowane, obiegające obecnie w tysiącach egzemplarzy, czytane przez kolegów ukradkiem, z uśmiechem ironicznym na ustach.
W pierwszych dniach przechadzał się tam i napo wrót, przebiegając po kurytarzu, zaglądając do biblioteki i bufetu, do sali posiedzeń, jak i inni jego koledzy, uszczęśliwiony że może własnemi oczyma przypatrywać się tym wspaniałym salom i błąkać się po labiryncie kurytarzy.
Jego ruchy, jego cała postawa zdradzała coś niezwykłego, pewien rodzaj niedowierzania.
Czuł że nad nim rozciągnięto kontrolę, że go pilnują.
Skoro wszedł na chwilę do bufetu, do tej wielkiej sali, jasnej, z otwartemi podwojami na ogród prezydentury, czuł się nieco śmielszym, tu bowiem przed tym obszernym stołem wyłożonym marmurem, na którym stały rozmaite napoje i potrawy, deputowani pozbywali się swego urzędowego charakteru; dumni członkowie parlamentu rozmawiali z pewną poufałością przyjacielską, mając ma się rozumieć na względzie, że może jutro nowy artykuł Messagera zdradzi jakąś świeżą tajemnicę Krezusa.
Równie też i sami deputowani byli dlań nieznośni.
Przybywali oni gromadą, wdzierali się do sali „Straconych kroków“, przebiegali ją, w rozmaitych kierunkach, to rozmawiając między sobą, to prawiąc komplementa Ministrom, jakby z wielkich ich pugilaresów i portfelów miały wypaść już gotowe prebendy i synekury.
Przedewszystkiem zaś atakowali pana Jansoulet, obsypując go fałszywemi i obłudnemi powinszowaniami, domagając się rozmaitych rzeczy trudnych do urzeczywistnienia, żądając obietnic, wstawienia się, protekcji, czego żadną miarą uczynić nie mógł. Czasami tak był tem utrudzony, znużony, obarczony, że z przyjemnością siadał na ławce i przez cały czas posiedzenia nie poruszał się wcale.
Mimo to wszystko miał jednak przyjaciela w Izbie, a mianowicie deputowanego świeżo wybranego z Deux-Sevres, który nazywał się M. Savigne[1], ubogi człowiek, bardzo podobny do tego bezbronnego zwierzęcia i zdyskredytowanego, którego nosił nazwisko; miał bowiem i włos rudy a cienki, spojrzenie lękliwe, i chód podrygujący.
Bojaźliwy, nigdy nie wymówił jednego wyrazu niezająknąwszy się, jakby mu brakło głosu, jakby wedle przysłowia miał kluski w ustach, które połykał przy zakończeniu rozmowy; pytano się ogólnie co spowodowało wybranie tego niezdary do zgromadzenia narodowego, jakaż to ambicja kobieca rzuciła tego idjotę na ławy deputowanych.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, a raczej dziwną ironią losu, mocno zaniepokojony oczekiwaniem na zatwierdzenie swego wyboru Jansoulet, wybrany został przez 8. biuro do wyrobienia rapportu o elekcji Deux-Sevres, i pan Savigne nieustannie uwijał się około tego cudzoziemca wspaniałej postawy, z wyrazem niezwykłej dobroci na ustach, podobnej do łagodności dziecięcia.
Pracując nad sformowaniem rapportu o wyborze z Deux-Sevres, Nabob pomijał wiele podań protestujących. Zapewne p. Savigne nie mógłby znaleźć bardziej pobłażliwego, bardziej wyrozumiałego sprawozdawcy nad Naboba, który dobrze wiedział i rozumiał, jakie to męczarnie przechodzi jego kolega dotąd równie nie zatwierdzony. W wielkim portfelu, jaki miał u księcia Mora, już od dawna spoczywał wykończony rapport.
Jakiekolwiek były pierwsze próby jego obowiązków publicznych, zawsze przecież pocieszające wyrazy księcia Mory, były dla niego jakby promieniami ożywczego słońca; czuł to doskonale ten południowiec przywykły do wrażeń; nierównie też przyjemnem mu było wygłaszanie jego nazwiska przez woźnego Ciała Prawodawczego.
Powóz grubego Hemmerlinga, pokazał się tuż przy kratach wielkiego dziedzińca.
— Nieprzyjaciel. Baczność!
Rzeczywiście przechodząc przez salę Straconych kroków spostrzegł on finansistę rozmawiającego na uboczu z Merquier, tym właśnie, który miał zdawać rapport, a nie zrażony tym widokiem, śmiało przesunął się koło nich z wyrazem tryumfu na twarzy, jakby mówił:
— No i jakże tam idzie moja sprawa:
Poczem zachwycony swoją zimną krwią, skierował się do biur, do obszernych i wysokich sal, otwartych po prawej i po lewej stronie długiego kurytarza, w których wielkie stoły pokryte zielonem suknem, z fotelami olbrzymiemi, ciężkiemi a jednostajnemi, miały jakiś charakter monotonności nużącej wzrok.
Zaczęto się gromadzić.
Grupy osób zajmowały miejsca, rozmawiając, gestykulując, witając się, ściskając wzajemnie ręce, poruszając głowami, wszystko to odbijało się na szybach jasno oświetlonych jak prawdziwe chińskie cienie.
Byli między zgromadzonymi i tacy, co chodzili z pochylonemi głowami, samotnie, jakby ciężar obowiązków trudnych przygniatał ich do ziemi, jakby głębokie myśli wiły się nieustannie w ich wysokich czołach i ryły bruzdy. Inni jeszcze szeptali coś do siebie, powierzając sobie wzajemnie tajemnice nadzwyczajnej wagi, z palcem na ustach, z okiem wytrzeszczonem, jakby pod wpływem strasznej, niesłychanej wieści.
Wyróżniali się pomiędzy nimi prowincjonaliści głośniejszemi wykrzykami, strojem odwiecznego kroju, wielkiemi trzewikami podkutemi, i w ogóle szezególnem ekscentrycznem zachowaniem się, jak to zwykle bywa w każdym narodzie i w każdym kraju.
Dawniejszemi czasy ten hałas, ten szelest, ten ruch, te ciche szepty i głośne, lub urywane rozmowy ogłuszały Naboba, dziś on sam przyjął udział w tych zebraniach gwarnych i zasiadłszy przed stolikiem z olbrzymim portfelem czytał rapport napisany przez Pawła Géry, a cała publiczność słuchała jakby oczarowana.
Przekonano się, że rapport był ścisły, energiczny, wypowiadał śmiało zdania i opinie, tak że kiedy nareszcie przywołano pana Savigne, ten stawił się drżący, z otwartemi ustami, jak kryminalista pochwycony na gorącym uczynku, jak student przytrzymany na spłatanym świeżo figlu.
Wymowa pana Jansoulet wywarła na nim niezwyczajne wrażenie; oczarowała go ta jasność myśli, ten ton pewny.
— Przyjdź do siebie kochany kolego, odezwał się Jansoulet, ale deputowany 8-ej dzielnicy niezdolnym był do zebrania myśli.
Skoro Jansoulet po ukończeniu sprawozdania wyszedł z Izby Ciała Prawodawczego, odprowadzony aż do powozu przez swych kolegów najżyczliwiej dla niego usposobionych, było już około godziny 6. po południu.
Wyśmienita pogoda, słońce uroczo zachodzące nad powierzchnią zwierciadlanej Sekwany, wabiły silnego plebejusza do spaceru.
Na moście la Concorde odesłał ludzi i z papierami pod pachą stał długo wpatrując się w głębie fal.
Nigdy jeszcze, a przynajmniej bardzo dawno, nie doświadczał czegoś podobnego.
Wzruszając ramionami, z kapeluszem zsuniętym cokolwiek na tył głowy, w pozycji człowieka politycznego, który odczuwając ciężar obowiązków, nadmiar spraw, pozwala sobie nieco odetchnąć, odpocząć, bo zdaje się że mu paruje głowa, jak komin fabryczny buchający dymem i parą pod koniec dnia, — szedł śmiało wraz z innymi podobnymi do siebie dygnitarzami, którzy widocznie powracali z posiedzenia w owym wielkim gmachu stojącym naprzeciw kościoła Św. Magdaleny.
Na przejściach i ulicach dawało się słyszeć nieustannie:
— Oto deputowani.
Jansoulet doznawał radości; radości prawdziwie dziecinnej.
Nagle dało się słyszeć:
— Messager, wydanie wieczorne!
Głos ten wychodził z kiosku, w załomie mostu, zapełnionego obecnie stosami świeżemi drukowanej bibuły, przy której zajęte były dwie kobiety składając i falcując wielkie arkusze dziennika.
Prawie wszyscy deputowani kupili po jednym numerze, przechodząc przez most, i wnet też poczęli czytać w nadziei, że znajdą wydrukowane swoje nazwiska.
Jansoulet jednak nie miał odwagi zrobić tak samo przeszedł nie kupiwszy gazety.
Później jednak zatrzymał się, mówiąc do siebie:
— Czyliż człowiek żyjący publicznie nie powinien być wyższym niż nędzne paszkwile, czy może podlegać słabostkom zwykłych śmiertelników? Jestem dość silny do przeczytania wszystkiego coby wydrukowano.
Wrócił się tedy i kupił numer dziennika tak, jak i inni jego koledzy. Rozwinął go bardzo spokojnie, właśnie w miejscu, gdzie się znajdował artykuł Moessard’a.
Rzeczywiście Moessard i w tym numerze pomieścił nowy paszkwil. Zawsze tej samej treści i tytułu: Chińszczyzna; na dole zaś widać najwyraźniej literę M.
— A! A! rzekł — człowiek publiczny, pewny siebie i chłodny jak marmur, z uśmiechem pogardliwym na ustach.
Lekcja udzielona mu przez księcia Mora dotychczas brzmiała mu w pamięci, a gdyby nawet zapomniał o niej, to przenikliwy pisk klarynetu mógłby ją mu przypomnieć. Tylko, że wszelkie nasze obliczenia, wszelkie zamiary zbyt pospiesznie ułożone, zależą nieraz od nieoczekiwanego wypadku; dla tego też i Nabob nagle poczerwieniał jak burak, — matka jego, staruszka Franciszka tym razem była przedmiotem nikczemnego pocisku, wmięszana została do skandalicznej opowieści o łodzi kwiatowej.
Przekonał się, że ten Moessard, wie i zna jego czułe strony, przeczuwa, gdzie należy uderzyć, aby cios był trafny i skuteczny.
— Uspokój się Jansoulecie! uspokój!
Powtarzał to sobie po tysiąc razy, nadaremna przestroga, gdy krew gorąca, krew południowa wre w żyłach i kipi.
W pierwszej chwili miał zamiar zawołać powóz i wsiąść do niego, chcąc się uwolnić od irytacji, chciał uniknąć tego ruchu, który zamiast uspakajać, jeszcze bardziej rozdrażnia.
Niepodobna jednak tego uczynić w obecnej chwili.
Cały plac zajmowały powozy, karety, amerykanki, a świat paryski używał w pełni spaceru, przejeżdżając powoli w zbitych tłumach, tak że od przedmieścia św. Germana aż do ulicy Royal i Rivoli trudno było przecisnąć się swobodnie.
Nabob tedy z dziennikiem w ręku, lubo nie myślał wcale, skierował się z przyzwyczajenia do klubu, w którym najczęściej spędzał wieczory.
Był to jeszcze człowiek publiczny, ale rozmawiający głośno z sobą samym, zirytowany, rozdrażniony, wygłaszający groźby i przekleństwa, lecz już głosem łagodnym. Przypomnienie matki nadało mu tę niezwykłą słodycz.
Gdyby ona to przeczytała, gdyby mogła dowiedzieć się o podobnie nikczemnym kroku... Jakąż karę wynaleść na tego nędznika, na tego płatnego, najemnego pisarka...
W takim stanie dostał się aż do ulicy Royal pomiędzy tłumy zakwefionych kobiet, dzieci, bawiących się i śmiejących, towarzyszących swoim matkom lub piastunkom.
— Nagle na samym zakręcie pokazał się faeton, zawieszony na wysokich kołach, coś w podobieństwie wozu do siana; na tyle faetonu, siedział skurczony mały groom, przed nim dwie osoby.
Nabob podniósł głowę i wydał krzyk.
Obok dziewczyny z włosem rudawym, ubranej w mały kapelusik, z twarzą nałożoną pudrem i karminem, siedzącej z zaniedbaniem na poduszkach powozu, leżał w połowie, opierając się o bok kabrjoletu i kierując koniem Moessard, piękny Moessard.
Koń, znakomity biegun, o cienkich, ale muskularnych nogach, biegł szybko.
Jansoulet na raz zapominając o wszystkiem, i o lekcji ks. Mory, i o swej godności deputowanego, zrobił szalony skok i pochwycił za uzdę konia swoją potężną ręką.
— Precz! krzyknął Moessard, którego twarz pozieleniała i pożółkła na widok Naboba. Precz, albo...
— Czy puścisz mego konia, opasie!
— Batem go! Zuzanno. To Nabob.
Usiłuje zebrać lejce, lecz koń staje dęba, rzuca się z taką silą, że lada chwila może rozbić misterny powozik i wyrzucić siedzących w niem na bruk. Panna doprowadzona do wściekłości, jak to zwyczajnem jest u podobnych jejmościanek z przedmieścia, wymierza Nabobowi dwa ciosy w twarz. Cios ten wprawia go w wściekłość.
— Wysiadaj na miłość boską! krzyczy elegant.
Powozy zatrzymują się i każdy ciekawie spogląda zatamowawszy oddech, tym czasem dwie potężne ręce wstrząsały faetonem....
— Wyskocz! Wyskocz!... przecież widzisz, że wywróci kabrjolet... Jakaż to siła!
Dziewczyna z pewnem zachwyceniem przypatruje się olbrzymowi.
Zaledwie Moessard dostał się na bruk, zanim zdołał schronie się na trotoar, dokąd już nadbiegały figury w czarnem kepi, Jansoulet rzuca się na niego, a pochwyciwszy za kołnierz, jak królika za uszy, nie zwracając uwagi na protestacje
, na jęki... mówi:
— Tak, tak, ja cię nauczę rozumu, nędzniku. Przedewszystkiem jednak postąpię z tobą tak, jak się postępuje z zwierzętami niechlujnemi... I grubiańsko zaczyna go wycierać po twarzy dziennikiem, który trzyma w ręku...
Wyrywają wreszcie Moessarda z rąk olbrzyma posiniałego z gniewu, ledwie dyszącego... Gdyby go jeszcze dłużej potrzymał, byłby go udusił...
Walka skończona, Nabob poprawia zmiętą bieliznę i papiery dotyczące sprawozdania o wyborze pana Savigne, które o mało, że nie wysunęły się do rynsztoku.
Kiedy policjant zbliżył się do niego celem zażądania nazwiska, Nabob wyrzekł z nie kłamaną dumą:
— „Bernard Jansoulet, deputowany z Korsyki.“
Człowiek publiczny.
Wtenczas dopiero przypomniał sobie, kim był.
W inny sposób, niktby nie wiedział o jego godności, a przynajmniej nie domyśliłby się, że ten olbrzym z taką łatwością wywracający powóz i walczący z Moessardem, jak zwykły parobek, mógł być deputowanym.





  1. Dydelf torbiasty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.