Nabob/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Z pamiętnika woźnego. Przedpokój.

Wielka uroczystość na placu Vendôme.
Na upamiętnienie swego wyboru, pan Bernard Jansoulet, nowy deputowany z Korsyki, wydawał wspaniały wieczorek, z posterunkami municypalnych strażników w bramach i u wejścia. Dwa tysiące zaproszeń rozesłano po Paryżu.
Z tytułu moich obowiązków stanąłem w przedpokoju celem wskazywania dalszych sal przybywającym dygnitarzom, których odźwierny, równie promieniejący blaskiem swych złotych galonów na mundurze, z potężną halabardą w ręku, przyjmował na schodach. Pierwszy raz byłem ubrany w wspaniały uniform, w jedwabne pończochy i w trzewiki ozdobne wielkiemi kokardami.
Jakież nieocenione postrzeżenia poczyniłem podczas tego wieczoru, jakież widziałem dziwne obejścia się między osobami równego stopnia towarzyskiego; wieleż zabrzmiało w moich uszach komplementów, w których szczerość nie chciało mi się dowierzać; wieleż odegrano komedyj przy wzajemnem spotkaniu się. Trzeba panom wiedzieć, że zacny Barreau umiał usposobić jak należy służbę, nakarmiwszy ją obficie i uczęstowawszy winem; oprócz tego, co chwila podawano nam poncz i inne napoje, a nawet lody.
Nasi pryncypałowie jednakże nie okazywali tak dobrego, jak my usposobienia.
O godzinie dziewiątej objąwszy mój posterunek, byłem nadzwyczaj zdumiony wzruszeniem malującem się na twarzy Naboba, jego dziwnem rozdrażnieniem; widziałem go doskonale, jak przechadzał się po salonach z p. Pawłem Géry. Salony były zupełnie puste. Nikt się zgoła nie przedstawił.
— Ja go zabiję! Ja go zabiję! mówił Nabob rozgniewany.
Pan Géry usiłował go uspokoić; lecz wkrótce pojawiła się sama pani i zaczęto mówić o obojętnych przedmiotach.
Wspaniała to postać ta dama Lewantu. Dwa razy takiej tuszy jak ja, — jaśniejąca wdziękami, których świetność podwyższa jeszcze djadem brylantowy; olbrzymie ramiona oślepiającej białości obciążają drogocenne kamienie; szyja kształtnie okrągła, jak cały biust niezwykle rozwinięty; talja ujęta w potężny gorset, ubrany złotemi szamerowaniami i galonami; suknia również w takież same pasy złote, ale przetykane.
Nie widziałem nigdy nic bardziej wspaniałego, bardziej świetnego.
Wygląda ona jak majestatyczny słoń, niosący na sobie wieżę strojną w girlandy i wieńce; obrazek to prawdziwie wyjęty z jakiejś ozdobnej edycji podróży po wielkim świecie.
Kiedy przechodzi opierając się na meblach — całe ciało trzęsie się; a ozdoby przy uszach, i na głowie brzęczą jakby jakie okowy.
Pomimo to ma głosik cienki, ale przenikający, nosi zawsze ze sobą wachlarz tak szeroki, jak ogon pawia, którym ją wachluje nieustannie murzynka dla utrzymania świeżości twarzy.
Pierwszy raz to dopiero ta próżniacka i dzika osóbka pokazała się w towarzystwie paryskiem, a p. Jansoulet był nadzwyczaj uszczęśliwiony i bardzo dumny, że raczyła zgodzić się na prezydowanie w tej uroczystości; co też nie szkodziło wcale tej damie, gdyż pozostawiwszy męża w pierwszym pokoju celem przyjmowania zaproszonych, udała się do dalszych salonów i zasiadła na wielkiej otomanie między dwoma poduszkami, nie poruszona, tak że patrząc na nią z pewnego oddalenia, zdawało się, że to jakiś bożek siedzący pod wielkim wachlarzem, który murzynka poruszała nieustannie jakby jaka maszynka.
Ci obcy mają szczególne upodobania!
Kiedy mię zastanowił nadzwyczajny gniew Naboba, ujrzałem lokaja, który biegł szybko po schodach, pochwyciłem go w powietrzu i szepnąłem do ucha:
— Co to jest, dla czego twój obywatel taki gniewny?
— Z powodu artykułu w Messager — odpowiedział tenże. Musiałem poprzestać na tej wiadomości, gdyż w tej chwili odezwał się dzwonek, i goście poczęli się schodzić.
Zajęty moim obowiązkiem wywoływania nazwisk zaproszonych nie zwracałem zgoła na nic uwagi.
Było to zadanie nie lada, ponieważ u pana Jansoulet bywali prawie sami cudzoziemcy — Turcy, Egipcjanie, Persi, Tunetańczycy — nic dziwnego, że nieraz słyszałem i śmiechy, gdy wymówiłem fałszywie jakie nazwisko.
Nie mówię tu wcale o Korsykanach, których była największa liczba, gdyż przez czas czteroletniego pobytu w Kasie terrytorjalnej przywykłem już do tych dziwnych nazwisk, dodając zarazem do nazwisk, i nazwy ich miejsca pobytu, jak: Paganetti de Porto-Vecchio; Bastelica de Bonifacio; Painatchi de Barbicaglia.
Z przyjemnością wygłaszałem sylaby włoskie, modulując głos stosownie do ich harmonji, i uważałem po tych dzielnych wyspiarzach, jak byli oczarowani przyjemnością znajdowania się pośród tak doborowego towarzystwa na stałym lądzie.
Ale z Turkami, z tymi paszami, begami, effandymi — miałem daleko więcej trudności; musiałem wymawiać ich nazwiska zupełnie odwrotnie — ponieważ p. Jansoulet, ze dwa razy zwrócił moją uwagę, abym baczniej słuchał nazwisk podawanych przez gości, i wymawiał je tym sposobem właściwiej i naturalniej.
Uwagi te, wymawiane głosem donośnym w przedpokoju, wielce mię obrażały, i przeszkadzały nadto, abym się podobał parweniuszowi, którego położenie nie było wcale do pozazdroszczenia, nie spoczywał on na różach, ale na okrutnych kolcach.
Od godziny dziesiątej do wpół do pierwszej dzwonek nie ustawał, i powozy podjeżdżały pod kolumny domu, zaproszeni wysiadali i wchodzili. Byli to deputowani, senatorowie, radcy państwowi, radcy municypalni, którzy zdawało się że przychodzą więcej na jakieś zebranie akcjonarjuszów, niż na wieczorek światowy.
— Co to miało znaczyć?
Sam tego nie rozumiałem, ale wytłumaczył mi jednem słowem szwajcar Niklaus:
— Czy uważasz pan, panie Passajou — mówił do mnie ten dzielny sługa, stojący wprost mnie z wielką halabardą — czy pan uważasz jak mało dam mamy na wieczorze?
Rzeczywiście tak było, a zauważyliśmy ten wypadek tylko my dwaj — nikt więcej. Za każdym razem, jak otworzyły się drzwi, i wszedł ktoś z gości, słyszałem Naboba zapytującego się: — Co to — pan sam?
Zaproszony tłumaczył się jąkając:
— Moja żona jest cokolwiek cierpiącą... Najmocniej żałuję tego...
Po czem wchodził drugi powtarzał prawie to samo, jakby się wszyscy zmówili na jedno.
Skutkiem nieustannego powtarzania w przedpokoju tego wyrazu: „pan sam“ służba zaczęła sobie pokpiwać; lokaje i strzelcy zapytywali się nieustannie jeden drugiego:
— Pan sam tylko?
Uśmiano się też wesoło.
Pan Niklaus, jako człowiek już wytrawny i doświadczony, uważał, że ta nieobecność kobiet jest faktem ja kimś nienaturalnym.
— To niezawodnie skutkiem artykułu w Messager.
Wszyscy nieustannie mówili o tym artykule; skoro tylko zgromadzili się goście, natychmiast ciągnął jeden drugiego ku framudze okna i pytał:
— Czy pan czytałeś?
— To straszliwe!
— Nic zgoła nie wiem, i nie wiedziałem.
Wszakże wolałem nie przyprowadzać ze sobą żony.
— Ja uczyniłem to samo. Mężczyzna może bywać wszędzie nie kompromitując się.
— Zapewne. Tymczasem kobieta...
Poczem oddalali się z szapoklakami pod pachą, z tym wyrazem dumy mężów, którym nie towarzyszyły małżonki.
Cóż to za artykuł, co to za dziennik taki, który zagroził człowiekowi takiego używającego wpływu? takiemu bogaczowi?
Na nieszczęście służba zatrzymywała mię na miejscu nie mogłem zejść do czeladniej izby, ani nawet do sali wstępnej, ażeby zasięgnąć wiadomości, aby porozmawiać z forysicami, lokajami i strzelcami, których widziałem stojących na stopniach schodów i słyszałem jak dowcipkowali z przechodzących gości.
Myślcie sobie co chcecie, o tych ludziach; lecz mówię wam z doświadczenia: wszystkim bez wyjątku ta gawiedź najemnicza przypina łatki.
Jakże tu się nie śmiać, widząc n. p. przechodzących margrabstwo de Bois-l’Héry po tem wszystkiem co się słyszało — o ich toaletach, o ich sposobie ubierania się.
Albo ci państwo Jenkins, tak czuli wzajemnie, tak zgodni, szczególniej doktor, z prawdziwą troskliwością kazał żonie okryć się koronkową narzutką, aby się przypadkiem nie przeziębiła na schodach. Ona zaś uśmiechnięta, bardzo elegancko ubrana, strojna cała w aksamitach, wysoka jak tyka, do tego z wlokącym się za nią ogonem olbrzymim po schodach, opierała się na ramieniu męża, jakby chciała mówić:
— Jakże mi tu dobrze!
Kiedy tym czasem wiedziałem, że od śmierci Irlandki, jego prawej małżonki, doktór przemyśliwał nad tem, jakby się uwolnić od ciężaru, który gniótł go niby klamra żelazna, a poślubić młodziutką panienkę. Stara znajoma niech sobie płacze, niech spędza dni i noce na wyrzekaniu i załamywaniu rąk.
Żartownisie pluli na stopnie schodów, a potem śmiali się do rozpuku, gdy widzieli, jak damy bogatemi trenami wycierały ślinę.
Wchodzą dwie damy, małżonka gubernatora i mała, przysadzista Korsykanka, z gęstemi i grubemi brwiami, białemi ząbkami, z twarzą błyszczącą i podbródkiem czarnym — wyglądała jakby zasmolona; prawdziwy pasztet, śmiejąca się nieustannie, sapiąca tylko wówczas, gdy jej maź patrzył na inne kobiety, także pochodzące z Lewantu — ale nie tak piękne, jak nasza dama lewancka; lub też na żony tapicerów, jubilerów, dostawców — w toaletach przekonywających, że nic sobie zgoła nie żałują.
Nareszcie pomiędzy zaproszonymi było kilka stadeł urzędniczych z kasy terrytorjalnej w sukniach pomarańczowego koloru, wedle mody już dawno zapomnianej, lub też inne szastające się po salonach, chodzące szybko młócące piętami po froterowanej posadzce.
Co chwila Cassagne, Laporte, Grandoalet obnoszący tace — opowiadali nam o nowych śmiesznych scenach.
— Ach moi kochani! żebyście widzieli tych śmiesznych oryginałów... mężczyźni nie wychodzą z bufetu. Damy siedzą w około wachlują się i milczą jak strute ryby.
Cała młodsza służba była dla mnie tak uprzejmą, tak grzeczną pod względem częstunku z piwnicy, — że, wkrótce mój język ociężał, a moi koledzy mówili w swym malowniczym stylu:
— Wujaszek troszkę się zaprószył.
Szczęściem, że nie zjawił się już żaden Effendy, którego nazwisko należało wywołać, bobym niezawodnie długo się temu opierał, tem więcej, że lustra tańczyły około mnie, tysiące błyszczało gwiazd promiennych i cała posadzka, jak góry lodowe w Rossji, zdawała się być nadzwyczaj ślizką i skośnie położoną.
Świeże powietrze, a głównie po kilka razy powtórzone oblewania przy pompie, zaradziły chwilowej niedyspozycji, i skoro powróciłem do przedpokoju — już wszystko było w porządku.
Po pewnym czasie, — wszedłszy do szatni, zastałem moje siostrzenice i moich siostrzeńców w krawatach odwróconych, z włosami rozczochranemi, oddających się z zapałem wychylaniu kieliszków.
Wszystko to krzyczało, każdy mówił o artykule w Messager, który opowiadał i ujawniał straszliwe tajemnice życia i zajęć Naboba, jakim się oddawał, kiedy pierwszy raz mieszkał w Paryżu.
Był to już trzeci atak, trzecia serja opowieści Messager’a wydrukowana od tygodnia, i ten filut Moessard był tak złośliwym, że każdym razem przysyłał Numer Dziennika pod opaską do placu Vendôme.
Pan Jansoulet otrzymał go dzisiejszego dnia wraz z czekoladą, i w tejże samej godzinie jego przyjaciele i nieprzyjaciele, ponieważ Nabob, jako człowiek występujący publicznie, nie mógł być obojętnym dla nikogo. — Czytali wszyscy, komentowali i interpretowali — nie chcąc podlegać kierunkowi niemoralnego człowieka.
Można było wnosić, że dzisiejszy Numer był także dobrze naszpikowany różnemi wiadomościami, bo nawet foryś Naboba opowiadał, że jego pan nie tylko w lasku bulońskim wcale się nikomu nie kłaniał, ale nawet nie zamienił ukłonów z kimkolwiek nad jeziorem, gdy przeciwnie innemi dniami spacerował z odkrytą głową jak Monarcha.
Trzech chłopców przybyło do domu spłakanych i przerażonych, których przyprowadził szkolny bedel. Uwolniono ich na kilka dni naumyślnie, aby nie słyszeli niepotrzebnych, a obrażających docinków i szykan.
Nabob był tak rozgniewany, że stłukł garnitur porcelanowy, a jak mówiono — Paweł Géry naumyślnie wyruszył, ażeby roztrzaskać czaszkę Moessardowi.
— Coby bardzo dobrze zrobił, dodał Noel, podchwytując ostatni wyraz, bo w całym artykule nie ma ani jednego słowa prawdy. Mój pan nigdy nie był w Paryżu. Z Tunisu do MarsyIji, z Marsylji do Tunisu, oto cała jego podróż. Ale ten pisarek mści się za to, że mu odmówił pożyczki 20 tysięcy franków.
— Pod tym względem mylisz się pan! odparł p. Francis, Francis Monpavona, — ten stary elegant, którego jedyny ząb sterczał w ustach, jak kieł dzika, za każdym razem kiedy mówił, któremu panienki jednak przypatrywały się z wielką przyjemnością ze względu jego eleganckich manier, trzeba być dyplomatą — mówił — należy umieć oszczędzać ludzi, którzy mogą nam pomagać, albo szkodzić. Twój Nabob za prędko odwrócił się od swych przyjaciół, po dojściu do celu swoich życzeń, a ani ja ani pan nie potrzebujemy cierpieć na tem.
Uważałem za stosowne wmięszać się do rozmowy;
— To prawda, panie Noël, że twój obywatel nie jest tym samym, co był przed wyborami. Przybrał bowiem ton i inne zupełnie obejście się. Onegdaj w kasie terrytorjalnej, zrobił nam taką scenę, tak wykrzykiwał, że się nic podobnego nikt nawet nie spodziewał. Słyszałem nawet jak wrzeszczał podczas rady zebranej w komplecie:
— Panowie kłamaliście przedemną, okradliście mię i podzieliliście się ze złodziejem!... Pokażcie mi książki sumienne, — te co przedstawiane, są jakby na żart prowadzone rachunki. — Jeżeli w podobny sposób traktował Moessarda wcale się nie dziwię, że ten odezwał się nieprzychylnym artykułem w Dzienniku.
— Ależ nareszcie — o czemże mówi ten artykuł? zapytał pan Barreau. Kto go z panów czytał?
Nikt nie odpowiedział.
Wielu chciało kupić, ale w Paryżu skandal sprzedaje się tak jak chleb o dziewiątej godzinie rano nie było już ani numeru na placu. Otóż tedy jedna z moich siostrzenic, sprytna niezwyczajnie, postanowiła odszukać go w kieszeniach licznych okryć gości, znajdujących się w szatni.
Zaraz w pierwszym znalazła to, czego szukała.
— Jest! zawołało rozkoszne dziecko z twarzą tryumfującą, wyciągając z kieszeni dziennik w czworo złożony.
— A tu drugi, dodał Tom Bois-l’Héry, który na łtasną znowu rękę odbywał z drugiej strony poszukiwania.
— Trzecie okrycie, trzeci Messager. I w każdym dalszym, jeden Numer, słowem wszyscy goście zaopatrzyli się w pismo. Rozmawiał z nimi gospodarz wesoło, przyjaźnie i z wielkiem ożywieniem, nie wiedząc, że każdy z nich byłby mógł opowiedzieć o okropnościach, jakie wyczytał w Dzienniku. Śmialiśmy się z tego do rozpuku. Należało przecież dowiedzieć się nareszcie, co obejmował ten szczególny artykuł?
— No, panie Pasajou, przeczytaj nam pan.
Takie było ogólne żądanie.
Nie wiem czy doświadczacie tego samego co ja, ale dość, że kiedy czytam głośno, muszę bardzo często przepłukiwać gardło.
Artykuł ten był zatytułowany:

Łódź kwiatowa.“

Historja dość niejasna i zagmatwana z powodu wplątanych nazw chińskich, w której opisuje o jednym bardzo bogatym Mandarynie, świeżo zamianowanym urzędnikiem pierwszej klasy, który niegdyś utrzymywał tak zwaną: „łódź kwiatową“ przywiązaną do słupka na samym końcu miasta, niedaleko rogatki bardzo uczęszczanej przez wojowników, inaczej mówiąc żołnierzy.
Po ostatniem słowie zatrzymaliśmy się, posypały się dowcipne zdania, ironiczne docinki i szykany, ale powiem prawdę, że nie było czego.
Prawdziwa zagadka bez rysunku.
Nie moglibyśmy jej rozwiązać, gdyby nie stary Francis, który znając się na wszystkiem, wytłumaczył nam, że ta rogatka uczęszczana przez żołnierzy znaczy „Szkołę wojskową“, i że łódź kwiatowa jest tak dobrze, jak inne nazwą francuzką.
Nastąpiły krzyki:
Jeden wołał: — Oh! Ach!
Drugi: — Ja o tem wątpię! — Inni: — To jest niepodobieństwem!...
— Pozwólcie panowie — dodał Francis, dawniejszy trębacz z 9 pułku lansierów. Jest temu lat dwadzieścia, — przypominam sobie doskonale, że była niedaleko rogatki sala do tańca nazywająca się balem Jansoulet’a, z gabinetami.
— Jesteś pan obrzydliwym łgarzem, zawołał Noël, nie posiadając się z gniewu; jesteś oszustem i łotrem jak twój pan... Jansoulet nie był nigdy przedtem w Paryżu.
Francis siedział nieco zdała od środka kółka, jakie otaczało „Margrabinę“: a to dla szeptania jej do uszów grzecznych słówek.
Powstał z pewną ociężałością, nie puszczając szklanki z ręki, i zbliżywszy się do p. Noël, rzekł głosem stanowczym:
— Pan się zapominasz, drogi panie. Już drugi wieczór z kolei, uważam, że mówisz pan tonem lekkim i obrażającym. To do niczego nie prowadzi, gdy ubliżamy osobom godnym, i za to mógłbym panu wpakować w lewy bok dwa cale żelaza, lecz nie jestem takim złym. Zamiast pchnięcia szpady — powiem panu coś, doradzę co może być z wielką korzyścią dla twoiego pana. Oto cobym zrobił na pańskiem miejscu: poszedłbym i odszukał tego Moessard’a, i kupiłbym go nie targując się. Hemmerling dał mu 20 tysięcy franków, ażeby mówił, a ja ofiarowałbym mu tyleż za milczenie.
— Nigdy... nigdy... zawołał Noël. Pójdę raczej roztrzaskać głowę temu łotrowi.
— Pan tego nie uczynisz. Czy potwarz była istotną prawdą, czy też fałszem — widziałeś dzisiaj jaki wywarła skutek. Oczekuje cię prawdziwa przyjemność. Cóż chcesz mój kochany? Zanadto wcześnie odrzuciłeś skorupę, i chcesz iść o własnych siłach. Bardzo to dobrze kiedy się ma jakie znaczenie, i kiedy się czuje siłę w nogach; lecz kiedy się już dobrze na nogach utrzymać nie można, i kiedy się nadto ma za plecami Hemmerlinga, który idzie trop w trop za nami... to sprawa licha... Z tego też tytułu twojemu panu brakuje już pieniędzy. Wiem, że tam macie jeszcze miljony; ale trzeba mieć prawo do ich podniesienia, a jeszcze w dodatku niech będzie kilka takich jak wczoraj artykułów — to wam mogę oświadczyć, że nic zgoła nie zrobicie. Chcecie walczyć z Paryżem, ale nie wasza w tem głowa, i nie wasze siły...
— Nie jesteśmy tutaj na wschodzie, i jeżeli nie kręcą karku osobom, które się nam nie podobają, i jeżeli ich w worku nie topią w głębokości rzeki, to znajdują się inne sposoby na to, aby zniknęły. Noëlu, niech twój pan ma się na ostrożności... Jednego pięknego poranku Paryż połknie go, jak połyka śliwkę, nie wypluwając pestki.
To straszny człowiek ten stary, i pomimo jego złośliwego języka, uczuwam dla niego szacunek.
W czasie kiedy rozmawialiśmy słychać było na górze muzykę i śpiewy.
Z ulicy nasz bal wydawał się bardzo świetnie, błyszczało około tysiąca jarzących świec, a wielkie podwoje były illuminowane. Któżby pomyślał, że to wszystko pokrywało niechybną ruinę.
W przedpokoju siedzieliśmy wszyscy, jak szczury na spodzie okrętu, a właściwie na pokładzie, gdy tenże jest bliskim zatonięcia.
Lecz czy podobna przypuścić, żeby podobna katastrofa miała nastąpić.
Cóż w takim razie stanie się ze mną, z kasą terrytorjalną? Z moimi przychodami i z tem, co w niej złożyłem?... Ten Franciszek oblał mnie zimną wodą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.