Nabob/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział ósmy.
Zakład Bethleem.

Bethleem!
Dlaczego to imię, tak poetyczne, tak miłe, tak pełne tajemnic i historycznego znaczenia, jak sianko z owej cudownej stajenki, wydaje się tak chłodnem, obojętnem, małoznaczącem, gdy je czytamy wypisane złotemi literami na wielkiej tablicy w górze, po nad żelaznemi sztachetami.
Dzieje się to zapewne skutkiem melancholijnej okolicy, jaką rysuje rozległa, ale smutna przestrzeń pomiędzy Nanterre a Saint Cloud; przedzielonej jedynie kilkoma grupami drzew i dymem, rozchodzącym się daleko z kominów fabrycznych. Być może, iż wynika to także z nieproporcjonalności skromnie wyglądającego wiejskiego folwarczku do wspaniałej willi, z zabudowaniami pysznej struktury w stylu Ludwika XIII, utworzonemi z batonu; — willa różowo przyświeca między drzewami parku i lśni, jakby taflami ruchomego srebra, swojemi strumieniami i stawami, objętemi szerokim pasem murawy i zieleni.
Nie ulega wątpliwości, że przechodząc tędy, mimowolnie doznajemy ściśnięcia serca.
Kiedy się zaś wejdzie do wnętrza, to rzecz zupełnie inna.
Śmiertelna cisza i jakieś zgnębienie niewytłumaczone przygniata cały budynek; a pojawiające się w oknach postacie, po za temi małemi, kwadratowemi, zielonawemi szybami wedle dawnej mody, mają powierzchowność ponurą, grobową.
Kozy-żywicielki, przechadzające się w alejach, spokojnie ogryzają pierwszą lepszą spotkaną na drodze roślinę, beczą monotonnym głosem i idą za gościem, spoglądając na niego okiem obumarłem.
Unosi się tu, nad całym tym zakładem jakiś rodzaj żałoby i bojażń moru. A przecież była to posiadłość niedawno bardzo rozkoszna; ucztowano tu i wyprawiano hulatyki bardzo wesołe.
Niegdyś zagospodarowana przez znakomitą, sławną śpiewaczkę, została sprzedaną doktorowi Jenkinsowi. Dotąd jeszcze widać ślady gustów i upodobań córy teatru w mostku rzuconym na małej strudze, na której znajdującą się bez dna łódkę zapełniają opadłe i na poły przegniłe liście, w pawilonie zdobnym muszlami, po których pną się bluszcze.
Widziała ona sceny wesołe za czasów śpiewaczki w pawilonie tym odbywały się zabawy bardzo głośne; a dziś inny ład tu; smutno, ponuro, milcząco; bo też na miejscu balowej sali urządzono oddział chorych.
Mówiąc prawdę, cały zakład nie był czem innem jak zakładem chorych.
Dzieci, zaledwie przybyłe, popadały w chorobę, niknęły w oczach i umierały, jeżeli rodzice nie byli dość przytomni i rozsądni, i nie zabrali ich do domu.
Proboszcz z Nanterre tak często przyjeżdżał do Bethleem, stolarz miał tyle zawsze zamówień w owym domu zdrowia, że matki dowiedziawszy się o tem, oburzone do najwyższego stopnia, groziły zgiętemi w kułak rękami wzorowym karmicielkom, które ani nie były dość skłonne do pieszczenia się z niemowlętami i dziećmi powierzonemi ich opiece, ani też nic nie czyniły, aby je ochronie od słabości.
Wszystko to nadawało temu zakładowi powierzchowność bolesną, rozdzierającą serce.
Dom, w którym dzieci umierały, nie mógł być wesoły; niepodobna było odnaleźć tutaj ani drzew kwitnących, ani gniazdek rozkosznych ptasząt; nawet woda tutaj wydawała się strumieniem żółtawej piany.
Cała rzecz zdaje się odtąd była wszystkim wiadoma Dr. Jenkins, tak bezprzykładny w pielęgnowaniu chorych, obecnie wydawał się znużonym i wszelkie jego usiłowania okazywały się niepraktycznemi, niepodobnemi do wykonania.
Bóg jeden tylko wie, dlaczego mimo nadzwyczajnej gorliwości, wszystko jakoś nie szło jak należy.
Oprócz doktora, był jeszcze i praktykant wielkich zdolności, p. Pondevez, elew szpitala w Paryżu, — przy nim zaś, dla ściślejszego i staranniejszego dozoru, kobieta, pani Polge, znana ze swego doświadczenia. Dalej bony, praczki, usługa żeńska przy słabych. Do służby również należeli i mężczyźni, jak furmani, lokaje, posługacze, tragarze itd. Nakoniec stanowiły ważną część dobrodziejstw instytutu kozy karmicielki, a mianowicie z Tybetu, słynące z wielkiej ilości mleka.
Wszystko było urządzone wyśmienicie, wykonanie pozostawiało tylko wiele do życzenia. Przedewszystkiem wzbudzało niezadowolenie sztuczne karmienie dzieci, za pośrednictwem kóz.
Biedne dzieciaki opierały się temu całą siłą i nie chciały zgoła ssać kóz. Przekładały raczej śmierć, niż dotknięcie się kozy.
Bo wreszcie czyliż Jezus Chrystus w swojej stajence w tenże sam sposób był karmiony? Czyliż to nie była kobieta, karmiąca go własną piersią, na której łonie spoczywał, gdy nie był głodny i spragniony.
Zdaje się, że nawet nie widział kozy w owym wielkim dniu, gdy do żłobka Boskiej dzieciny zbliżył się wół i osioł; w tej wielkiej nocy, gdy bydlęta przemawiały do niego. A zatem, dlaczegóż kłamać, dlaczego nazywać to Bethleemem.
Dyrektor w początku niezmiernie był zdziwiony tak nadzwyczajną ilością ofiar.
P. Pondevez obyty z życiem Paryża, niezbyt aprobował system żywienia dzieci mlekiem kóz, a ponieważ był człowiekiem zacnym, przeto od razu postawił swoją wolę i postarał się o kilka silnych, zdrowych mamek.
Rzecz bardzo łatwa do przewidzenia, że dzieci prędko odzyskały apetyt i rzuciły się do piersi swych karmicielek.
Reforma ta drogo została opłacona, pan Pondevez otrzymał uwolnienie.
— Mamki w Bethleemie! — zawołał doktor Jenkins, doprowadzony do wściekłości nowością wprowadzoną przez swego pomocnika.
— Czyś pan oszalał? Co to z tego wyniknie? Pan działałeś wbrew mojemu systemowi, naraziłeś mię na wydatki niepotrzebne. Ależ panie doktorze, dzieci wcale nie chcą ssać kóz odparł młodzieniec — ponieważ okazały upór stanowczy...
— Bardzo dobrze, niech więc poszczą, zawsze przecież zasada żywienia bądź co bądź utrzymaną być powinna... Nie mam zamiaru i nie chcę powtarzać panu po kilka razy, abyś kazał wydalić te djabełskie karmicielki. Mamy kozy do wykarmiania malców, mamy nadto i krowy, ale na pańską reformę zgodzić się nie mogę pod żadnym względem.
Poczem dodał głosem apostoła:
— Jesteśmy tutaj panie dla zaznaczenia wielkiej idei filantropijnej. Potrzeba, aby zatryumfowała choćby kosztem wielu ofiar... żegnam.
Pondevez ustąpił, przyjąwszy miejsce korzystne, blisko Paryża; mógł zatem nie narażając się na naganę, wybiegać na spacer i bawić się po kilka godzin wesoło z kolegami.
Pani Polge, którą Jenkins tytułował zawsze: „naszą inteligentną dozorczynią“, a która nadto nietylko dozorowała dzieci ale i samego dyrektora, nie odznaczała się zbyteczną surowością; przeciwnie, uważała reformy doktora naczelnego, jako jedyne dla szczęścia małych elewów, przytem chętnie grywała w bezika i lubiła buteleczkę. Prosta więc rzecz, że za pierwszem słowem Jenkinsa natychmiast wydała rozporządzenie i wydalenia nowo przyjętych mamek.
Cóż z tego wyniknie? Jaki będzie rezultat takiego postępowania.
Prawdziwa rzeź. masakrowanie niemowlątek.
Szczęściem wiele rodziców, uprzedzonych o tych nadspodziewanych zmianach, postarało się o odebranie dziatek, i tym sposobem pozostały w instytucie tylko malutkie istotki, nie mające ani rodziców ani opiekunów, przeznaczone od urodzenia na los najokropniejszy.
Śmierć dziesiątkowała ludność instytutu, omnibusy wysyłane do kolei, celem zabierania przybywających nowych elewów, powracały próżne, ruina zatem była nieunikniona.
Wreszcie jakże jeszcze długo trwać będzie ten stan, wiele potrzeba czasu, aby zmarło i to, co pozostało; wiele dni przeznaczono na życie dwudziestu pięciu elewów, jedynych już przedstawicieli zakładu.
Takie sobie zadawał pytania jednego dnia p. dyrektor rozmawiając z szanowną Polge.
— Tak jest, moja dobra Polge, do czego to wszystko doprowadzi? Trwać tak długo nie może... Jenkins nie chce ustąpić pod żadnym pozorem, a z drugiej strony elewi są nadzwyczaj uparci. Nie ma o czem mówić, ale wszystkich jednakowy czeka koniec...
Pan dyrektor zaproponował inteligentnej dozorczyni bezika i dalej prowadził wielce budującą rozmowę:
— Już oto mały Valagne... markuję króla pani... umrze łada chwila. Czy pani wiesz, że ten drugi berbeć od trzech dni nie ma nic w żołądku... Jenkins dobrze mówi, niepodobna oszczędzać dzieci jak ślimaków. W każdym jednak razie przyszłość nieszczególna, sprawa ta będzie miała brzydkie zakończenie.
Nagle odezwał się dwukrotnie dzwonek u wejścia i tym sposobem przerwana została pogadanka. Omnibus powracał z dworca kolei żelaznej, koła skrzypiały w piasku w sposób niezwyczajny.
— Dziwna rzecz — odezwał się Pondevez — powóz nie jest próżny.
Rzeczywiście omnibus podjechał z pewna duma tuż na taras; wysiadł z niego jakiś człowiek i szybko wbiegł na schody. Była to sztafeta Jenkinsa; przywiozła ona bardzo ważną wiadomość. Doktor doniósł, że za dwie godziny przyjeżdża wraz z Nabobem i jeszcze jednym panem z Tuileriów. Ma się odbyć generalna wizyta. Nakazywał więc, aby wszystko było gotowe na ich przyjęcie.
Wizyta wypadła tak niespodzianie, że nie miał dość czasu do wydania pisemnych rozporządzeń, ale jednak był pewnym, że Pondevez załatwi wszystko, jak potrzeba.
— Wyborny sobie — szepnął Pondevez — z temi sztafetami, nadspodziewanemi rozkazami i wizytami.
Sytuacja była krytyczna.
Wizyta tak doniosłego znaczenia wypadła w chwili najniewłaściwszej, w chwili zupełnej ruiny systemu wielkiego doktora.
— No, dalej — mówił do pani Polge — nie mamy ani chwili do stracenia. Trzeba uprzątnąć zupełnie oddział chorych i przenieść tychże do sypialni. Nie zmieni to nic w ich stanie zdrowia, gdy pozostaną tam przez połowę dnia.
Co się więc ich tyczy.... to wciśniemy ich gdzieś do kąta. Są niesłychanie szkaradni, nie pokażemy więc ich nikomu. Hej! niech wszyscy zbiorą się na moście.
Dzwonek obiadowy odezwał się i wnet dały się słyszeć kroki wielu osób.
Praczki, posługaczki z oddziału chorych, służące, stróżki, poczęły wychodzić z rozmaitych stron; biegły, uderzając się jedna o drugą na schodach i na dziedzińcu.
Krzyżowały się rozkazy, wołano, krzyczano; najdonioślej jednak rozlegały się hałasy na piętrze, gdzie myto podłogi; jakby cały Bethleem niespodziewanie zalany został wodą. Wrzeszczały i płakały dzieci, które wraz z pościelą, owinięte w kołdrach, przenoszono do wilgotnego parku.
W ciągu dwóch godzin, dzięki niedzisiejszej energii, cały dom od góry do dołu był gotów na przyjęcie spodziewanych gości. Wszyscy stanęli na swoich miejscach, zapalono w piecach, celem ogrzania kaloriferów, kozy malowniczo ugrupowano w rozmaitych punktach ogrodu.
Pani Polge ubrana w suknię świąteczną barwy świeżej trawy, dyrektor w stroju, jak zwykłe, zaniedbanym.
Mógł już przyjechać sekretarz rady.
I otóż są goście!
Nadjechała kareta wspaniała, liberja w samodziałach czerwonych, wedle gustu Naboba. Wysiadł La Perrière, Jenkins i Jansoulet.
Udając najwyższe zdumienie Pondevez, wybiegł naprzeciw przybyłych:
— Ach, panie Jenkins — wołał. — Jakież szczęście, jakiż honor. Prawdziwa niespodzianka!
Na tarasie nie było końca prezentacjom, ściskaniu rąk i ukłonom.
Jenkins w obszernym paletocie puszczonym na wiatr, miał na ustach uśmiech najprzyjaźniejszy, jakkolwiek na czole pokazała się zmarszczka niezadowolenia czy też zgnębienia moralnego. Znał on bardzo dobrze gospodarstwo zakładu i to go też poniekąd niepokoiło, jakkolwiek Pondevez przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Wszakże wszystko szło jak najlepiej.
Przyjęcie i ta prawdziwie teatralna wystawa, mocno radowały p. La Perrière i usposobiły go nadzwyczaj przychylnie, pomysł żywienia dzieci mlekiem kóz zdawał się być postępem hygieny, istotną zdobyczą w dziedzinie opieki nad niemowlętami.
— Przedewszystkiem, panowie — mówił dyrektor, otwierając wielkie podwoje w głębi przedpokoju, — zwrócić należy uwagę na środki żywienia.
Panowie poszli za nim, zstępując po kilku schodkach prowadzących do olbrzymiej dolnej sali, wyłożonej taflami marmurowemi, niegdyś służącej w dawniejszym zamku za kuchnię.
Szczególniejszą uwagę obecnych zwróciło urządzenie komina, w stylu i strukturze. Tuż obok stały dwie wielkie ławy pod okapem kominowym, przyozdobionym insygniami śpiewaczki, pierwotnej właścicielki, a mianowicie olbrzymią lirą ze zwojem nut, rzeźbioną na frontonie okapu.
Efekt wyśmienity, ale przeciągi powietrza były tu nieznośne, co w połączeniu z chłodem marmurowej posadzki sali, niezbyt hygienicznie mogło oddziaływać na zdrowie elewów instytutu.
Ale cóż chcecie?
Musiało tak być ze względu na konieczne pomieszczenie nowo wynalezionych mamek, jakimi były kozy, lubiące bujać po polach i wcale niedyskretne w swych zabawach i zachceniach. Przekonywały o tem wonie niezbyt przyjemne płynące z owego przybytku żywienia i chwasty i kałuże mleka i inne nieczystości, nieodłączne akcessorja tak zwanych chlewików czyli pomieszkań dla zwierząt czworonożnych.
Sala była tak obszerną, że w pierwszej chwili odwiedzający nie mogli zgoła dojrzeć owych żywicielek; dopiero po niejakim czasie, gdy się oko oswoiło z olbrzymią przestrzenią, zauważono grupę jakichś kosmatych stworzeń, beczących przeraźliwie.
Dwie wiejskie kobiety, o twarzy surowej, ponurej, z cerą barwy ziemnej, dwie wyschłe zapewne z głodu mamki wyglądające na szkielety, siedziały na matach, z niemowlętami na ręku. Każda z nich miała przed sobą wielką kozę, którą trzymała za wymiona Dyrektor doznał bardzo przyjemnego zdziwienia.
— Na honor, panowie — rzekł — oto co panom miałem zamiar przedstawić. Dwoje z naszych dzieci właśnie jest w chwili spożycia swego śniadania. Raczcie panowie zauważyć, stosunek jaki zachodzi między żywionym a żywiącą!
— Co to jest? szepnął zgnębiony Jenkins Ten człowiek zwarjował!
Ale dyrektor zakładu przeciwnie był człowiekiem rzadkich zdolności i sprytu. Wybrał on z całej gromady kóz, dwie najbardziej dostępne i łagodne oraz dwóch malców, nie przebierających w pokarmie ani w sposobach żywienia się, którzy ogłodzeni zapragnęli bądź co bądź czemkolwiek pożywić się, nie zwracając uwagi, czy pokarm podaje mu mamka, czy też koza.
— Zbliżcie się panowie i zechciejcie dobrze przy patrzeć się wszystkiemu.
Istotnie na szczególną uwagę zasługiwali dwaj malcy.
Jeden z nich, prawdziwy cherubinek z blond włoskami, przykucznąwszy, objął rękami kozę, starając się przycisnąć do niej jak najbardziej, aby tem wygodniej mógł ją ssać.
Ssał zawzięcie, zdawało się że pochłania pokarm z nadzwyczajną rozkoszą.
Drugi, daleko spokojniejszy, wyciągnął się na ziemię z pewnem zaniedbaniem i potrzebował koniecznie silnej zachęty dozorczyni, która też nieustannie wołała:
— A ssij! ssij że, bębnie!
Nakoniec, kiedy zdecydował się pochwycić w usta karmiącą go pierś, zaczął ssać z takiem dziwnem rozdrażnieniem czy też upodobaniem, że kobieta z istotną przyjemnością przypatrywała się malcowi.
— A to łotrzyk! — krzyczała klaszcząc w ręce. — Patrzcie go, moi państwo, jak to ciągnie jakby prawdziwy koźlak!
Wypadek ten wywołał bardzo dobre wrażenie we wszystkich.
Pan La Perriere patrzył widocznie zachwycony, dozorczyni nie ustawała w objawach radości. Tymczasem dyrektor wskazał obecnym schody, prowadzące do tak zwanego „Dortuaru“ czyli sypialni, którego ściany ozdobione były rogami jeleniemi!
Sala ta nadzwyczaj obszerna, przewiewna, dobrze oświetlona promieniami słonecznemi, miała wielką liczbę okien, obejmowała ona wielką równie ilość kolebek, bardzo przestronnych, obszytych materją niebieską.
Pośrodku sali krążyły tu i owdzie kobiety, niosąc na rękach tłumy bielizny, z kluczami w ręku, doglądając tak zwanych usypiaczek, czyli slug, które kołysały dzieci.
Mimo panującego ruchu i czynności dozorczyni, pierwsze wrażenie, nie było zbyt przychylne.
Wszystkie te pokrycia kolebek, po większej części z białego muślinu, ta posadzka wywoskowana i błyszcząca, od której jaskrawo odbijało się światło dzienne, czystość zbyteczna szyb przepuszczających wielkie snopy promieni słonecznych, jakby naumyślnie składały się na obraz smutny, na widok niezbyt zachęcający. Oświecały one albowiem zanadto chudość nadzwyczajną elewów instytutu. Pod promieniami słońca, malcy przedstawiali się jak widma blade, jak śmiertelny, biały całun!
Niestety! najstarsze z nich miało zaledwie sześć miesięcy, inne dopiero po dwa tygodnie; na każdej z tych twarzy zarysowała się już jakaś przedwczesna boleść, niby zarodek choroby; główki ich prawie jeszcze nagie, bez włosów, otaczały koronki szpitalne, jakby chusty grobowe! Dzieciny w tych żłobkach eleganckich wyglądały jak w grobach!
Zkąd te cierpienia? Co to wszystko znaczy? Przecież miały to, co im było potrzeba?
Były w nich zarodki przyszłych chorób!
Dzieci te przychodząc na świat, przynosiły ze sobą po większej części dziedziczne rodzicielskie słabości, jak rozwijających się w przyszłości skrofułów, niedokrwistości i t. d.
To oto dziecię ma już okryte wrzodami podniebienie, tamto na czole liszaj krwawiący się, wszystkie zaś nadzwyczaj wycieńczone.
Po większej części umierały z głodu.
Zamiast mleka, woda ocukrzona, podawana im w tak zwanych sysalcach, czyli sztucznych mamkach z gutaperki, wcale nie obraniała ich od głodu.
Należało przedewszystkiem podawać im coś wzmacniającego; wzmocnienie to dostarczyłyby im kozy, ale kiedy było przeznaczonem, aby nie dotknęły nigdy ich piersi.
To właśnie wszystko nadawało sali widok smutny, ponury. Nie słyszałeś tu donośnego krzyku dziecka, wybuchów złości malca, który już potrafi ściskać pięści, ukazując rząd ząbków lub dziąseł różowych, świeżych; nie widziałeś tych rozkosznych mocowań się malców, próbujących swych sił; przeciwnie, jeżeli gdzieniegdzie odezwała się skarga, był to jęk cichy, bolesny, jakby duszy szamocącej się w organizmie zniszczonym, wycieńczonym, bliskim agonii.
Jenkins i dyrektor, dostrzegłszy jak niekorzystne wrażenie wywołała sala spoczynku dzieci, usiłowali nadrabiać miną. Mówili głośno, rzucali tu i owdzie pytania wesołe.
Jenkins uderzając po przyjacielsku w rękę p. Polge, zawołał:
— Cóż tam? Jakże nasi elewi?
— Jak pan widzisz, panie doktorze — odpowiedziała, wskazując łóżeczko.
W sukni zielonej, wyglądała bardzo niekorzystnie ta duża pani Polge, ideał karmicielek; postać jej zbiedzona dopełniała doskonale obrazu.
— Ale gdzież się oddalił pan sekretarz?
— Aha! Zatrzymał się przy kolebce, którą bada z twarzą zasmuconą porusza jakoś niechętnie.
— Prawdziwe nieszczęście — szepnęła inna dozorczyni do pani Polge. — To kolebka małego Wołocha.
Mała kwadratowa karteczka założona na kiju nad kolebką, jak to ma miejsce zwykle w szpitalach, stwierdzała rzeczywiście pochodzenie obce malca, w wyrażeniu: „Wołoch z Mołdawii!“
Jakiż nieszczęśliwy zbieg — okoliczności zapędził pana sekretarza aż do kolebki Wołocha? Trzeba istotnie na to osobliwego trafu.
Malec leżał w łóżeczku nieporuszony, blady, ze spieczonemi ustami, oddychając krótko, zdawało się, że go pożera gorączka, że lada chwila duch opuści to wątłe, na poły już dogorywające ciało.
— Czy on chory? — zapytał sekretarz łagodnie dyrektora, gdy tenże równie zbliżył się do kolebki po niejakiej chwili.
— Broń Boże! — odpowiedziała dozorczyni podbiegająca do kolebki i wyprawiającą nad malcem jakieś sztuki niby wesołe swemi palcami. Potem podłożyła rękę pod poduszkę i uniosła nieco malca.
— No, cóż tam mój poczciwcze! — zawołała.
Dziecko, przerażone jej chropowatym głosem, otworzyło oczka, spojrzało obumarłym wzrokiem, zlekka zadrżało i na nowo zapadło w stan odrętwienia.
Tajemnica stworzenia!
Któż zdolny odgadnąć, jaki cel rzucenia na świat tej istoty?
Cierpiąc przez dwa miesiące, nie rozumiał on wcale igraszek dozorczyni, a nawet podobno nie słyszał dobrze jej głosu.
— Ten chłopczyna bardzo blady — szepnął sekretarz, również blednący. Nabob także miał twarz jakby pokrytą potem śmiertelnym.
Zbliżył się dyrektor i głosem nadzwyczaj wesołym odparł:
— Skutki załamywania się promieni słonecznych. My wszyscy tutaj mamy twarze prawie zielonkowate.
— Zapewne, zapewne — dodał Jenkins — to skutki odbicia się promieni od wody. Racz pan spojrzeć tutaj, panie sekretarzu!
I przy tych słowach poprowadził go do framugi okna, na której stało wielkie naczynie z wodą z moknącą tu wierzbą, gdy tymczasem pani Polge pośpiesznie zasunęła firanki nad kolebką Wołocha, na wieczny sen.
Należało szybko dalej czynić przegląd zakładu, aby choć w części zagładzić nieprzyjemne wrażenie, wywołane widokiem sypialni, czyli dortuaru! Naprzód pokazano wielką pralnię z parownią, suszarnią, termometrami: wielkie szafy orzechowe, pełne czepeczków dziecinnych, napierśników, powiązanych tuzinami i opatrzonych w kartki.
Bielizna wyprana, oddawana była do składu przez małe okienko, stosownie do numeru, jaki pomieściła na niej służebna. Można było widzieć całe w tym razie postępowanie; bielizna czysto uprasowana, wydzielała ze siebie woń świeżości i zdrowia.
Takie były tu zapasy, że starczyłyby do ubrania co najmniej 500 dzieci.
Bethleem urządzone było na wielką skalę i wszystko stosowano do tej miary.
Znajdowała się też tutaj apteka równie bardzo obszerna, błyszcząca ustawionemi butelkami i słojami ze szkła z napisami w języku łacińskim, widziałeś olbrzymie moździerze marmurowe, we wszystkich prawie zakątkach lokalu, — potężne sztuczne stawy zarybione a obejmujące w sobie długie i obszerne wanienki oszklone; łazienki, zaopatrzone we wszelkiego rodzaju przyrządy, już do zwykłej kąpieli, już do tuszu, w rozmaitych rodzajach, kroplistych, płynnych, deszczowych, rzucających wodę cienkimi strumykami lub spadających z siłą uderzenia bicza; dalej kuchnie z olbrzymimi kotłami, stopniowanej wielkości, nakoniec piece urządzone do węgli lub koksu.
Jenkins chciał urządzić zakład wzorowo, a skoro się posiada odpowiednie fundusze, nie krępuje się w tym względzie, nie oszczędza, nie ogranicza w wydatkach.
Na każdym kroku spotykało się niezaprzeczone dowody wysokiej inteligencji urządzającego, to też sekretarz Rady, La Perriere, oddawał mu w tym razie zasłużone pochwały.
Z tego tytułu posypały się komplementu. Jenkins część owych pochwał przeniósł na pana dyrektora.
Nabob niemniej znalazł dość pochlebnych wyrazów dla każdego, mocno tem zdziwiony, że on sam nie otrzymał żadnego wogóle przychylnego słówka. Co prawda, czekał on na coś ważniejszego, mianowicie na dzień 16 marca, w którym to dniu na czele dziennika urzędowego miało być pomieszczone sprawozdanie o zakładzie.
Obecni rozmawiając zwolna, schodzili ze schodów, rozmawiając z pewnem ożywieniem, gdy nagle dały się słyszeć jakieś dziwne głosy.
Było to miauczenie kotów, jakby dotkniętych atakiem wścieklizny; krzyczano też i nawoływano się wzajemnie. Wyrazy, jakie dobiegały uszów obecnych, nie były wcale z tych słów, jakie pomieszczają słowniki; była to kłótnia ludzi najgorzej wychowanych a usposobionych szalenie.
— Możemy iść dalej — odezwał się pan dyrektor — wiem co to znaczy.
Zapewne musiał wiedzieć zkąd powstała kłótnia i kto mianowicie kłócił się, ale i p. La Perrière był również ciekawy, a więc zanim p. Pondevez zdołał opamiętać się, sekretarz zbliżył się do drzwi i otworzył je.
Dziwny tu przedstawił mu się widok Na materacach umieszczonych na podłodze, leżało około tuzina malców w wielkim nieładzie, a do tego bez najmniejszego dozoru, gdyż niańki pobiegły na dziedziniec, celem przypatrzenia się powozowi stojącemu przed zakładem.
Malcy pomięszani ze sobą — byli tu bowiem i zdrowi i chorzy na ospę — krzyczeli w niebogłosy, nie mogąc sobie poradzić, aby wstać na nogi. Chwytając się tu i owdzie za krzesła i za stoły, wylali na siebie gorące wino, przygotowane do śniadania dla nianiek. Płyn wrzący poparzył małych psotników i spowodował krzyk nieludzki, który w pierwszej chwili można było wziąść za miauczenie kotów.
Zastęp ten dzieci należał do partji, która nie powinna była być okazaną na wizycie. Żadne z nich nie ssało kozy, ale każde pragnęło piersi mamki, w reszcie byli tu i chorzy, pozostawieni bez najmniejszej lekarskiej opieki, jak najczęściej bywa w szpitalach dziecinnych.
Sekretarz na widok ten patrzył osłupiałym wzrokiem, nie mogąc na razie objawić ani swego zadowolenia ani zniechęcenia, tem bardziej, że pan dyrektor usiłował go wyprowadzić ztąd, dodając, że to oddział dzieci chorych na zarazę.
Sekretarz wyszeptał więc tylko:
— Pysznie!.. Doskonale!...
Nikt nie wiedział, jakie znaczenie miały te wyrazy. Czy była to ironia, czy rzeczywiście widok dziwny podobał się przedstawicielowi władzy.
Koniec końcem, wizyta odbyła się i sekretarz został zaproszony na dół, gdzie już wzór gospodyń, pani Polge, przygotowała małą przekąskę dla urzędowych gości.
Piwnica Bethleemu była doskonale zaopatrzona.
Widok półmisków, a głównie widok przyzwoitego szeregu butelek, sprawił prawdziwe drażnienie podniebienia panom z Tuilleriów. Nagle uczuli niezwykły apetyt i pragnienie.
Zabrano się tedy do spożycia darów bożych, nie zaniedbując dolewać z butelek, tak, że po upływie godziny pomiędzy parami zapanowała niezwykła harmonia i wesołość.
Na odjezdnem, ktoś z obecnych powstał a wziąwszy w rękę największy kielich, zawołał:
— Za powodzenie naszego Bethleemu!
Poruszyły się krzesła, trącono się szklankami i poszły rozmaite z kolei wiwaty. Wypito zdrowie wszystkich po szczególe i ogólnie życzono sobie zdrowia i wszelkiej pomyślności.
Kiedy nareszcie ostatnia butelka dostała się pod stół, p. sekretarz, z rozpromienioną twarzą, zaprowadzony został do karocy i odjechał w najwyborniejszem usposobieniu. W szerokiej alei, obsadzonej topolami, mieszały się ostatnie smugi zachodzącego słońca.
Po odjeździe gości, cały park utonął w ponurej ciszy.
Powoli, powoli, znikały wydatniejsze przedmioty, ciemniały szyldy i napisy na frontonie gmachu, tylko w oknie pierwszego piętra zajaśniało czerwonawe światło gromnicy zapalonej u wezgłowia łoża małego, zmarłego Wołocha.
„Dekretem wydanym na dniu 12 marca 1865 a potwierdzonym przez p. ministra spraw wewnętrznych i na osobiste jego przymówienie się, p. Jenkins, doktor medycyny prezydujący w fundacji zakładu bethleemskiego, mianowany zostaje kawalerem orderu legii honorowej i tymże ozdobiony, w nagrodę wielkich ofiar i poświęcenia dla dobra cierpiącej ludzkości.“
Nabob czytając te wiersze, pomieszczone na samym wstępie dziennika urzędowego, doznawał pewnego rodzaju oślepienia.
Czy podobna?
Jenkins dekorowany, a on?
Po dwakroć przeczytał, w tem mniemaniu, że zapewne zaszła omyłka w nazwisku.
W uszach mu zaszumiało.
Litery tańczyły mu przed oczami i podwajały się; jakiś czerwonawy odblask je oblewał.
Spodziewał się oddawna że to jego nazwisko, nie zaś nazwisko doktora będzie figurowało w tym artykule. Jenkins jeszcze wczoraj mówił mu najwyraźniej:
— Cała sprawa wzięła obrót doskonały!
Wyrazy te wprowadziły go w błąd.
Był to rzeczywiście cios, jakiego się wcale nie spodziewał; temu człowiekowi, zawsze prawie wszystko udawało się, nie znajdował dotąd prawie nigdzie oporu swej woli.
Obecny wypadek obudzał w nim smutne myśli. Żyjąc dotąd dla ludzkości a właściwie po nad całą ludzkością, zaczynał wątpić i niedowierzać!
A zatem, rzekł do Géry, który codziennie miał zwyczaj wchodzenia do jego pokoju. Czy widziałeś dziennik urzędowy? Patrz, czytaj! Mnie tu wcale nie ma.
Starał się uśmiechnąć, gdy w rzeczywistości mówił to z wezbranem żalem w sercu gotów rozpłakać się jak dziecko.
Potem nagle, z dziwną dobrodusznością w obliczu, co mu najwięcej jednało przyjaciół, zawołał:
— Mnie to bardzo zasmuciło., nie spodziewałem się! Tego trochę za wiele!
W tej chwili otworzyły się drzwi, i wbiegł Jenkins zarumieniony, rozgrzany, zlany potem, który w najwyższem oburzeniu krzyknął:
— To nikcz#nność! To podłość trudna do uwierzenia! To być nie może, tak być nie powinno!
Wyrazy z trudnością zdawały się mu przeciskać przez gardło; niepodobna mu było wypowiedzieć wszystkiego, niemy prawie z oburzenia, nie mogąc dostatecznie wyrazić swych myśli, uciekł się do gestykulacji. Jakoż rzucając na stół, jakieś ozdobne pudełko i wielką kopertę z dużą pieczęcią, zdołał zawołać:
— Oto mój krzyż, oto mój dyplom! One są przeznaczone dla ciebie mój przyjacielu, zachowaj je przy sobie!
W istocie rzeczy ofiara nie przedstawiała się tak wielką, tak stanowczą. Jansoules, zdobiąc frak swój wstążeczką orderową należącą do doktora, popełniałby nielegalność. Ale jednak nawet najzręczniejszy aktor, nie mógł użyć na swe usprawiedliwienie lepszego efektu. Jenkins stawiony w pozycji dwuznacznej, użył tego manewru z góry przekonany, że podziała on skutecznie na naiwny umysł bogatego satrapy, że w oczach Naboba, wyrośnie na bohatera nie przywiązującego żadnego znaczenia do tak drogocennej a upragnionej przez bogacza ozdoby.
— Nie, nie, wyrzekł Nabob, zabierz je sobie przyjacielu. Nie chcę tego, wreszcie mogłoby mi to zaszkodzić w oczach ogółu. Poczekam, Kto to wie! Być może w dniu 15 sierpnia...
— O tak, zawołał Jenkins, chwytając się nadarzonej sposobności. O tak, przyjmuję to zobowiązanie się!
Sprawa zatem cała przeszła gładko.
Przy śniadaniu Nabob, już wcale o niczem nie wspominał, a nawet był weselszy dziś niż kiedyindziej.
Géry nie dał się unieść pozornej wesołości Naboba; mówiono bardzo wiele, szydzono nawet z dra. Jenkinsa w pokojach Felicji Ruys, która ironicznie wyrażała się o wielkim bohaterze dzisiejszego dnia. Géry nie mógł nawet dość nadziwić się hypokryzji swego zwierzchnika.
Wieczorem Nabob, otworzył pugilares, w którym zwykł zapisywać rozmaite notatki. Jakoż napisał hieroglify, których nikt nie mógł przeczytać i kilka numerów, a po niejakiej chwili namysłu, wyrzekł z uśmiechem ironicznym na ustach:
— Czy wiesz też, co ja uczyniłem, kochany Pawle?
— Bynajmiej.
— Oto dla ozdobienia dra. Jenkinsa orderem wydałem ni mniej ni więcej jak 400,000 franków!
Czterykroć! A to przecież na tem jeszcze nie koniec!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.