Nabob/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział czwarty.
Po raz pierwszy w wielkim świecie.

„Pan Franciszek Jansoulet!...“ zaanonsował z przymieszką pewnéj dumy służący Jenkins’a, a plebejskie to imię, jakby zwiastowało przybycie fantastycznéj jakiéj istoty, nieopisane zrobiło wrażenie na zgromadzonych w salonach doktora gościach. Liczne światła straciły na blasku, gdyż oczy wszystkich zabłysły i zaiskrzyły się na samo wspomnienie bajecznych skarbów, na promienie złota, pereł i dyamentów, które tryskały z magicznych sylab nieznanego jeszcze niedawno nazwiska. Wszyscy zwrócili oczy ku drzwiom, rozmowa ustała, a natomiast powstał popłoch i ogólne ciśnienie się ku podwojom, podobne do zbiegowiska tłumów, cisnących się na tamę portu, do którego zawija okręt złotem naładowany. Nawet Jenkins rozmawiający z kilku nowo przybyłemi gośćmi w pierwszym salonie, nie mógł — mimo zwykłéj sobie uprzejmości i siły woli — zapanować nad sobą, i przerwawszy rozmowę pobiegł na powitanie milionów.
O, jak pan łaskaw, drogi panie Jansoulet! Żona moja będzie szczęśliwą, dumną... Chodź pan, chodź — musze cię zaraz do niéj zaprowadzić.
I w poczuciu swéj schlebionéj dumy, pociągnął Jansouleta tak szybko ze sobą, iż tenże nie miał czasu przedstawić towarzysza swego. Pawła de Géry, którego dzisiaj po raz pierwszy w wielki świat wprowadził.
Młody człowiek był jednakże z tego mocno zadowolonym; znikł on wkrótce w tłumie fraków, który przy napływie nowych gości do dalszych salonów się wtłoczył.
Przybył z prowincji i wystąpił po raz pierwszy na posadzce paryskich salonów, a jako człowiek inteligentny i dobrze wychowany nie miał zasobu niewzruszonéj, impertynenckiéj pewności siebie, która jest tarczą nieokrzesanych a płytkich umysłowo istot; przeciwnie przejmował go rodzaj dreszczu, który tamuje swobodę poruszeń, skazuje na pragnienie i głód, ponieważ nie dozwala przejść do bufetu i do jednego przykuwa miejsca, czyniąc młodzieńca statuą w nyży okna lub obok portjery podwoi. Młody taki człowiek oddala się nie wymówiwszy słowa, lub wypowie jedną z owych niedorzeczności, które dyktuje rozpacz i które przypominają się jeszcze po upływie dłuższego czasu, przychodzą na myśl we śnie i wywołują niemą wściekłość na siebie i wstyd wewnętrzny. Uczuć tych nie zna Paryżanin, wycierający już w 16-tym roku życia pierwszy swój frak po najrozmaitszych towarzystwach i topiący w nich niepowrotnie pierwszy i ostatni rumieniec wstydu.
Takim nie był Paweł de Géry. Wychowywał on się w domu staréj, pobożnéj melancholicznéj ciotki, a jako student — popierany przez kilku radców sądowych — grywał tylko niekiedy w starożytnych a skromnych ich salonach w wista z poważnemi i sztywnemi osobistościami prowincjonalnego miasteczka. Dla niego więc był wieczór u Jenkins’a czemś nowém, nadzwyczajném.
Z miejsca, na którem przypadkowo stanął, mógł się dokładnie przyglądać licznie zebranym gościom, między któremi znajdowali się niemal wszyscy pacjenci modnego lekarza. Byli tam przedstawiciele wielkiego świata, po większéj części polityczne i finansowe wielkości, bankierzy, deputowani, kilku artystów, wszystko prawie inwalidzi paryskiego highlifu o bladéj, wymokłéj cerze, z oczami jednakże od arszeniku błyszczące mi, chciwi i nienasyceni tak w używaniu trucizny, jak i w rozkoszy życia.
Przez otworem stojące drzwi salonów i przedpokoju jaśniała tysiącem barw pyszna oranżerja, po któréj w téj chwili parami przechadzali się goście. Długie suknie pań, uwydatniające mocno dekoltowane ich postacie, wlokły się z szelestem jak lekko wiatrem wzruszone bałwany powierzchni wodnéj po schodach cieplarni i tysiącami sypały promieniami w odbiciu rzęsistego światła. Pochód ten podobnym był do teatralnego występu, gdyż na najniższym stopniu schodów wygładzały się pomarszczone niezadowoleniem lub troską czoła, usta drgające konwulsyjnie nabierały znowu spokoju, wyraz zmęczenia, gniewu lub smutku ustępował, a twarz siliła się z wytężeniem na wesoły, niewinny, pełen zadowolenia i swobody uśmiech. Panowie ściskali sobie serdecznie dłoń i wymieniali przesadne zapewnienia przyjaźni, podczas gdy panie, zatopione w staraniach jak najlepszego uwydatnienia swych toalet i urody, kłaniały się na wszystkie strony, lub też kokietując oczyma i ramionami z nerwową gracją, recytowały sobie wspólne komplementa:
— Dziękuję, ślicznie dziękuję!... Pani jest prawdziwie samą dobrocią, podczas gdy w duszy falowała nieprzezwyciężona zawiść i nienawiść.
Paweł de Géry błądził po bibliotece doktora, pa cieplarni i pokoju bilardowym, przeznaczonym zarazem na gabinet dla palących. Znudzony nareszcie tém wszystkiém zbliżył się do wielkiego salonu, którego podwoje oblężone były zbitym tłumem fraków, z którego sterczące głowy skierowały oczy swe w głębię salonu. Tam na niskich fotelach zasiadły panie w tak ścieśnioném półkolu, iż jaśniejące barwy ich strojów różnorodną całość stanowiły i tworzyły niejako olbrzymi kosz kwiatów, z którego obnażone ramiona w śnieżnéj sterczały białości i odbijały rozmaicie połyskujące włosy, uperlone dyamentami. A zewsząd wydobywała się owa upajająca woń, która wśród słodkich, spływających z sobą a niepojętych dźwięków i brzmień unosi się na promieniach letniego słońca nad ogrodem kwiatów. Czasami zabrzmiał w téj jaśniejącéj atmosferze przytłumiony śmiech srebrny lub przebiegł lekki powiew, a wówczas drżały w zwojach wonnych włosów dyamentowe krople i uderzał na chwilę z całości obrazu pojedyńczy, piękny jaki profil.
Panów było w salonie nie wielu i to tylko najwyżéj położone osobistości, którzy rozsiadłszy się przed dywanem na silnie w tył rozbalansowanych krzesłach, rozmawiali z tą lub ową damą w owym tonie głupkowato-protekcyjnym, którego się czasem niedowarzona młodzież wobec mniejszych od siebie dzieci posługiwać zwykła.
Wśród dyskretnego szeptu rozmowy odróżniał się głośno grzmiący jeden głos, był to tubalny organ szczęśliwego nad wyraz Naboba, który tu występował z śmiałością miljonera i lekceważeniem dla płci pięknéj, właściwém wszystkim orjentalistom.
Rozwalony na fotelu, kręcąc młynka grubemi swemi palcami, przybranemi w żółte rękawiczki, rozmawiał z bardzo piękną, młodą kobietą, której fizjognomja wyróżniała się tak oryginalnością wśród rówienniczek, jak jej gustowna toaleta skromną pojedyńczością.
Paweł podziwiał ze swego stanowiska alabastrowe jéj czoło pięknym ocienione włosem, jéj cudowne ciemnolazurowe oczy i drobne usteczka, których regularne linje po ustąpieniu uśmiechu przybierały wyraz rozstroju i znużenia. Szczegóły te wskazywały, że charakter miłéj téj osóbki musiał być kapryśno-nieugiętym, wyjątkowym.
Przypadkiem z rozmowy dwóch fraków obok wiedzionej dowiedział się jéj nazwisko. Znał już szczególny urok Felicji Ruys, która była spadkobierczynią genialnéj twórczości ojca, któréj sława, opromieniona nimbem osobistéj piękności, przedarła się już nawet w jego zakątek rodzinny na prowincji.
Podczas gdy pochłaniał wzrokiem każde jej poruszenie, gdy śledził zagadkową grę uczuć na pięknéj twarzy, szeptano tuż za nim:
— Patrz, patrz! jak ona uprzejmą jest dla Naboba! O, gdyby się w téj chwili książę zjawił...
— Więc książę de Mora przybędzie?
— Z całą pewnością. Dla niego to właśnie urządzono dzisiejszy wieczór, aby w ten sposób ułatwić spotkanie się jego z Jansouletem.
— I pan sądzisz, że książę z panną Ruys rzeczywiście....?
— Czyś pan spadł z księżyca... O stosunku tym w całém mieście już wiedzą... znają się już od czasów wystawy, na którą ona wysłała popiersie księcia.
— Lecz cóż księżna na to?...
— Mój Boże! ona już trochę gorsze pigułki połknęła... Ah, pani Jenkins teraz będzie śpiewała.
Wewnątrz salonu nastąpiło ogólne poruszenie, a u drzwi wchodowych wzmógł się napływ ciekawych. Rozmowy na chwilę przycichły, a biedny Paweł de Géry odetchnął swobodniéj; to co przed chwilą usłyszał ścisnęło mu serce.
Oszczerczy napad na jego ideał, n a wdzięczną dziewczynę rozkwitłą pod ożywczemi promieniami sztuki, na jego bóstwo, oburzył go; ustąpił więc kilka kroków w bok, gdyż na samą myśl o dalszym ciągu powyższej rozmowy przejmowały go zimne dreszcze zgrozy.
Śpiew pani Jenkins uspokoił go nieco, głos jéj podziwiany we wszystkich paryskich salonach, mimo nad zwyczajnego bogactwa tonów nie miał w sobie nic z teatralnéj afekcji, robił raczéj wrażenie wprost z serca płynącéj naturalnéj improwizacji. Sama pani w wieku 40 do 45 lat była zawsze jeszcze bardzo piękną. Wspaniały niemal popielaty włos otaczał delikatną twarzyczkę, w któréj uwydatniał się brak stanowczości i nieokreślona dobroć serca; w toalecie jéj przebijał kosztowny gust kobiety, u któréj widoczną jest chęć podobania się komuś. I tak téż było w rzeczywistości, gdyż pożycie jéj z doktorem, za którego poszła jako wdowa przed dziesięciu laty, było jakby niezmiennym dalszym ciągiem miodowych miesięcy.
Śpiewała jednę z owych znanych dzikich i nieskończenie rzewnych melodyj słowiańskich, a podczas jéj śpiewu jaśniała radością twarz Jenkinsa, pierś wzdymała duma.
Również i ona szukała okiem z poza nót jego wzroku i uśmiechała się doń miłośnie, a gdy wśród ogólnego podziwu i aplauzu ukończyła, podeszła nieznacznie ku niemu i uścisnęła ukradkiem jego dłoń, jakby się dzieliła tryumfem, jakby pragnęła ciche swe szczęście ukryć w kąciku jego serca.
Widok szczęśliwéj pary pogodził młodego Góry’ego ze światem. Niedługo to wszakże trwało, gdyż wkrótce usłyszał znowu szeptem prowadzoną rozmowę obok siebie, a nie był to już ten sam głos, co poprzednio.
— Czy pan wiesz co sobie na ucho opowiadają? Oto że pani Jenkins nie jest żoną doktora.
— Nie może być.
— Bądź pan przekonanym. Istnieje wprawdzie gdzieś jakaś pani Jenkins, lecz nie ta, którą nam pokazują. — Zresztą możeś pan sam zauważył...
Dalsze słowa utonęły w powstałym nagle hałasie; pani Jenkins skłoniła się i dziękowała z uśmiechem za grzmiące oklaski, a doktor pochwyciwszy od przechodzącego służącego szklankę Bordeaux, podał ją z troskliwością matki, impresaria i kochanka swéj żonie...
Wyszukana ta grzeczność zrobiła na Pawle de Géry, nastrojonym do nieufności powyższą rozmową — wrażenie przesady; widział on, że to było ostentacyjne, naprzód obliczone i wystudjowane. Zdawało mu się nawet, iż podziękowanie pani Jenkins miało w sobie coś z nienaturalnéj, niewolniczéj uległości, co nie zgadzało się z godnością szczęśliwej małżonki.
— Ależ to nieznośny, obrzydliwy ten wielki świat! pomyślał ze zgrozą Paweł, przyczém wszystkie uśmiechnięte twarze wydawały mu się maskami. Wstyd i wzgarda przejęły młodą jego duszę.
Potém wzburzyło się nagle jego wewnętrzne ja:
— Nie! to nie może być? zawołał półgłosem.
Lecz właśnie jakby w odpowiedzi na ów okrzyk, rozpoczął się na nowo tuż poza nim cichy szept:
— Udowodnić tego nie mogę. Powtarzam tylko, co sam słyszałem... O, toż tu jest także pani baronowa Hemerlingue.
— A to ćwik z tego Jenkins’a, cały Paryż ma w swej kieszeni.
Baronowa wchodziła właśnie wsparta na ramieniu Jenkins’a, który mimo wysilania się, nie mógł ukryć pewnego niepokoju. Poczciwiec zamierzał na dzisiejszym wieczorze pogodzić przyjaciela swego Hemerlingue’a z przyjacielem Jansoulet’em, gdyż zacięta walka, jaką ci dwaj najbogatsi jego klienci między sobą wiedli, tysiączne mu nieraz zgotowywała kłopoty. Nabob chętnie się na to zgodził. Nie gniewał on się już dzisiaj na dawnego swego przyjaciela. Zresztą przyczyną nieporozumienia był ożenek Hemerlingue’a z ulubienicą zmarłego beja, a więc zdaniem Naboba czysto „babska sprawa,“ o któréj chętnie pragnął zapomnieć, gdyż dla żywego jego temperamentu było każde nieporozumienie ciężarem.
Innego zdania widocznie był baron, gdyż mimo danego przyrzeczenia i ku wielkiemu zmartwieniu Jen kins’a nie przybył. Baronowa zjawiła się więc bez męża. Była ta postać wysmukła i wyniosła, o twarzy białéj niemal przezroczystéj, ocienionéj czarnym włosem, w któréj zachowało się tyle młodzieńczości, przebijała na pierwszy rzut oka taka nieśmiałość, iż mimo przebytéj trzydziestki za dwudziestoletnią uchodzić mogła. Paryska toaleta czyniła jeszcze mniéj śmiałemi jéj kroki, a nabożne spuszczanie oczu, pełna namaszczenia religijnego postawa, i wszystkie inne maniery bigotek, któremi się przejęła, czyniły ją na pierwsze wejrzenie podobną do zakonnicy, która po rozwiązaniu przez władzę kościelną ślubów zakonnych, małżeński zawarła związek.
Tuż za nią i za Jenkins’em wszedł pan le Merquier, adwokat Hemerlingue’a, deputowany z Lyonu, który regularnie towarzyszył baronowéj, ilekroć baron — jak to dziś wieczorem miało miejsce — czuł się „trochę niezdrowym“. Gdy tak wszyscy troje weszli do drugiego salonu, zerwał się nagle Nabob, i wnadzieji, że tuż za niemi zjawi się szeroka, żółta twarz dawnego towarzysza, któremu podług umowy pierwszy miał podać dłoń, podszedł naprzeciw baronowéj i głęboki jéj złożył ukłon. Twarz przybyłéj, skoro go spostrzegła, stała się jeszcze bledszą, z pod długich rzęs strzeliła gniewu błyskawica, usta kurczowo zadrżały, wzniosła dumnie głowę i przeszła obok zgiętego jeszcze Naboba, wymówiwszy z gniewem jedno tylko słowo, zrozumiałe jedynie dla Naboba, gdyż w arabskim było wyrzeczone języku. Musiało to być jednakże bardzo dotkliwe słowo, gdyż twarz Naboba, gdy się po otrzymaniu niespodziewanego ciosu wyprostował, podobna była do cegły, świeżo z pieca wydobytéj.
Tak stał nieporuszony przez chwil kilka, ściskając kurczowo pięści; wreszcie zbliżył się do niego Jenkins, i obaj żywą z sobą rozpoczęli rozmowę.
A więc ten sztucznie obmyślany plan pogodzenia dwóch nieprzyjaciół rozbił się o niewzruszoną, niechęć Hemerlingue’a. Gdyby choć książę teraz przybył, lub czyżby i ten nie zamierzał dotrzymać słowa? Już było dość późno; właśnie przybyli śpiewacy — po skończonej operze — aby w salonach Jenkins’a odśpiewać Mozart’a Arją królowéj nocy, a księcia jeszcze nie było. Poczciwy Jenkins ciągle spoglądał ku drzwiom wchodowym, lecz napróżno. O, straszny by to był zawód! Na próżno wyrzucone pieniądze, cała uczta na nic!
— Jego ekscelencja książę de Mora! zagrzmiało nagle od drzwi wchodowych! Zgromadzeni nie biegli jednakże, jak poprzednio przy zjawieniu się Naboba w nieładzie naprzeciw przybyłemu, lecz utworzyli wśród oczekiwania i szmeru, długi szpaler. Nikt z równą godnością nie umiał chodzić po salonie, wstępować na trybunę, drobnostkowym sprawom wielką nadawać wagę, jak książę. Pomimo 56 lat burzliwego życia, był to jeszcze przystojny mężczyzna; wyszukana elegancja harmonizowała z żołnierską postawą i łagodziła wyniosłą dumę, bijącą z bladéj jego twarzy. Dla okazania swéj łaskawości Jenkins’owi przybrał czarny frak z kilku błyszczącemi gwiazdami, które zwykł był nosić tylko na oficjalnych występach; białe żaboty i siwiejący już włos podnosiły jeszcze bladość jego twarzy, która i tak już bladością swą wszystkich innych pacjentów dra Jenkins’a przewyższała. Bo téż nie oszczędzał ten człowiek ani zdrowia ani sił swoich: polityczne troski, namiętność do gier hazardowych we wszystkich odcieniach, począwszy od „Faraona“ aż do spekulacyj giełdowych, niecna sława Don Juana wreszcie popchnęły go w ręce dra Jenkins’a. Było więc niejako jego obowiązkiem zjawić się w książęcym stroju u wynalazcy owych tajemniczych pereł, które jego oczom tak świetny nadawały połysk, a całéj postaci ów dziwny, wibrujący impuls.
— Pozwól, kochany książę... rozpoczął Monpayon, przybrawszy uroczystą, nadętą pozę, chcąc przedstawić Naboba. Lecz Jego ekscelencja w roztargnieniu swém nie słyszał tego i kroczył dalej ku wielkiemu salonowi. Podczas gdy witał się z piękną panią Jenkins, zauważyć można było, że wszystkie panie siliły się zwrócić na siebie jego uwagę: to się lekko pochylały, to zmuszały usta do uroczego uśmiechu, a u wszystkich widoczną była szczera chęć podobania się...
On wszakże tylko jednę obrzucał wzrokiem; gonił oczyma za Felicją, stojącą w otoczeniu kilku mężczyzn i ożywioną z nimi wiodącą rozmowę. Skierował ku niéj swe kroki; oczekiwała go obojętnie i spokojnie, pijąc lemoniadę.
Na ukłon jego odpowiedziała również godności pełném pochyleniem głowy, a sposób jéj powitania — mimo iż się otaczający ją poprzednio mężczyźni dyskretnie w tył usunęli i mimo tego, co o jéj stosunku do księcia słyszał przed chwilą Paweł de Géry — wskazywać się zdawał, iż łączyła ich tylko pewna koleżeńskość ducha, pewien, rodzaj humorystycznéj poufałości.
— W przejeździe moim do lasku bulońskiego chciałem panią odwiedzić.
— Doniesiono mi o tém; wiem nawet, żeś pan był w moim atelier.
— Podziwiałem tam owę piękną grupę.
— I co pan...
— Bardzo piękna; chart pędzi jak opętany, a lis świetnie ucieka. Nie pojąłem tylko myśli... Wszakże pani powiedziałaś, że to nasza wspólna hisiorja?
— Nie inaczéj! Odgaduj pan tylko! Jest to bajka.... Rabelais’go książę pewno nigdy nie czytujesz?
— Niech mnie Bóg zachowa! To dla mnie trochę niestrawne.
— Mnie zato przypada do gustu. Ja jestem — jak pan wiesz — źle wychowaném dziewczęciem... Bajka moja jest więc wziętą z Rabelais’go. Słuchaj książę tylko: Bachus stworzył dziwnego lisa, którego nie można było upolować, Wulkan zaś psa, któremu udzielił czarodziejską moc chwytania każdego zwierza. Zdarzyło się tedy — mówi mój autor — że zdybał się pies z lisem. Możesz pan sobie wystawie, jak zajadłą i nigdy nieukończoną była gonitwa. Otóż takiemi, kochany książę — o ile mi się zdaje — stawił los nas obydwoje naprzeciw siebie: pana, któremu bogowie udzielili władzę zdobywania wszystkich serc i mnie, któréj serce nigdy zdobyć się nie da.
Powiedziała mu to na wpół śmiejąco, lecz stanowczo i poważnie. Książe, który dotąd wszędzie zwyciężał, spotkał po raz pierwszy tak odważną i samowolną dziewczynę; starał się tez wszelkiemi siłami uwikłać ją w magnetyczną sieć pokusy. Tymczasem dokoła wzmagał się szmer bawiących się, rozlegały się dźwięczne śmiechy, szeleściły jedwabie i perły, wtórując tym sposobem duetowi wielkoświatowéj namiętności i dziewiczéj ironji.
— I cóż uczynili bogowie? zapytał po krótkiém milczeniu książę, aby się z honorem wycofać z niemiłego położenia.
— Zamienili obydwa stworzenia w kamień.
— O! rozwiązanie to wcale mi się nie podoba; choćby mi przyszło walczyć z wszystkimi bogami, ręczę, że moje serce nie skamienieje.
Przy tych słowach błysnął w jego oku płomień, który atoli na myśl o otaczających ich spektatorach natychmiast znikł. A śledzono ich nieustannie, najwięcéj jednakże Jenkins, który z nerwową niecierpliwością naokoło nich chodził, jak gdyby gniewał się na Felicją, iż główną osobę balu wyłącznie dla siebie zatrzymać pragnie.
Uwagę tę zwróciło księciu dziewczę z uśmiechem:
— Powiedzą jeszcze, że księcia do siebie przyciągam i pragnę go na cały wieczór dla siebie zatrzymać.
I wskazała na Monpavona, który niecierpliwie oczekując, stał obok Naboba. Nabob przyglądał się jak wielki, ułaskawiony buldog poddańczo-proszącym wzrokiem postaci Ekscelencji. Minister przypomniał sobie powód swego przybycia. Pożegnał Felicją i zbliżył się do Monpavona, który mógł wreszcie czcigodnego swego przyjaciela, pana Franciszka Jansoulet przedstawić.
Ekscelencja skłonił się, Nabob zgiął się aż do ziemi; następnie rozpoczęła się krótka rozmowa.
Dziwnym był kontrast, jaki tworzyli ci dwaj naprzeciw siebie stojący mężowie: silny, rozrosły i trywialny Jansoulet, z ciemną stwardniałą swą skórą, ze zgiętym wiecznie grzbietem (skutki orientalnéj etykiety dworskiéj), z krótkiemi, grubemi rękami, na których pękały jasne rękawiczki, wśród niezliczonych i nieopisanych gestów wyrzucał z siebie wyrazy jak roztrącone granity skał — a naprzeciw niego skończony światowiec i arystokrata, wykonujący najmniejsze nawet poruszenie z wykończoną i wrodzoną elegancją, rzucający swemi niedokończonemi zdaniami z wytworną niedbałością i łagodzący półuśmieszkiem głęboką swą wzgardę dla otaczających go. Przyznać jednakże należy, że właśnie ta wzgarda głównie mu jednała liczne tryumfy.
W amerykańskim jakim salonie byłby kontrast ten nie raził tak silnie. Miliony Naboba byłyby tam niezawodnie przyczyniły się do równowagi, lub nawet może przechyliły szalę na jego korzyść. W Paryżu jednakże pieniądz jeszcze do tego stopnia nie wziął góry, a przekonać się o tém było można, patrząc jak się przypadkowy Krezus płaszczył przed arystokratą, jak składał u stóp jego ciężką swą dumę pieniężną.
Paweł de Géry przyglądał się ze swego kąta, w który się wcisnął, z niezmierną ciekawością téj scenie; wiedział bowiem, że jego protektor wielką przywiązywał do tego zbliżenia wagę. Przypadek jednakże znowu zdarzył, że wysłuchał jeden z owych pokątnych, szeptem prowadzonych dyalogów, z których przysłuchujący się zwykle. zatrzymuje to, co dla siebie za najdogodniejsze uważa:
— Jestto nieskończenie małą drobnostką, którą ten Monpavon dla niego uczynił, dopomagając mu do kilku lepszych znajomości, narzuciwszy mu poprzednio tyle złych i niegodziwych. Niedawno sprowadził mu na kark Paganetti’ego z całą bandą złodzieji.
— O, na Boga! ci mu nic nie zostawią — zniszczą go do szczętu!
— E, co tam! niechaj i on coś wyciśnie z tego, co tam gdzieś u Turków pokradł.
— Więc pan sądzisz, że on rzeczywiście...
— Ha! ha! ha! czy ja sądzę!... Mam na to niezaprzeczone dane i to z ust bankiera, barona Hemerlingue, który pośredniczył w ostatniéj pożyczce dla Tunisu... O, ten zna kilka historyjek o Nabobie! Wystaw pan sobie...
I tu rozpoczęły się opowiadania samych niecnych oszustw i zbrodni: Jansoulet — wedle słów mówiącego — okradał beja Tunisu w najnieuczciwszy sposób przez lat piętnaście; pozwalał się używać do najpodlejszych i najwięcéj człowieka poniżających spraw i posług, a w rzeczach takich musiał być biegłym, gdyż już przed wyjazdem swoim na Wschód prowadził rozmaitego rodzaju handel na jedném z przedmieść paryskich. Resztę szeptano sobie do ucha i śmiano się, jak się śmiać zwykli mężczyźni opowiadający sobie tego rodzaju sprawki.
Pierwszym porywem młodego Pawła była chęć zwrócenia się do rozmawiających w ten sposób i zawołania:
— To kłamstwo!! Przed kilku godzinami byłby to niezawodnie bez namysłu uczynił, obecnie jednakże owładnęła nim w téj atmosferze nieufność sceptyka. Stał więc spokojnie i wysłuchał całej rozmowy do końca, postanowiwszy w duszy zasięgnąć dokładniejszych wiadomości o swoim protektorze.
Nabob tymczasem siedział z księciem de Mora przy „ecarté“ w małym niebieskim saloniku. Jakiż to urok milionów! Syn ojca, który żelazem handlował — grał w karty przy jednym stoliku z najwyższym dostojnikiem cesarza!...
To téż Nabob zaledwo dowierzał weneckiemu zwierciadłu, w którem widział rozpromienioną swą twarz i szeroki przedział na głowie dostojnego swego partnera. Aby się zaś stać godnym tak wielkiego zaszczytu, silił się, aby jak najwięcéj banknotów tysiącfrankowych przeszło w owe arystokratyczne ręce, które przy każdém ich poruszeniu jak najsumienniéj studjował.
Na około stołu przystanęła gromadka ciekawych, lecz w należytém oddaleniu dziesięciu kroków, jakby przystało dla tych, którzy księciu służą — i stanowiła niejako tło tryumfu. Był to tryumf Naboba; poił się nim wśród czarodziejskich, przytłumionych akordów i śpiewu, których urywane tony płynęły doń zdała jakby po gładkiéj wód powierzchni, wśród kwiatów zapachu. A zapach ten przy końcu balów paryskich tak dziwnie upaja i sprawia, że pewno znużenie po bezsennie przebytéj nocy w połączeniu z dziwnym nastrojem nerwów pogrąża ducha w rodzaj rozkosznego odurzenia.
Silna natura ucywilizowanego dzikiego, jak Jansoulet, nie nawykła do takich wyszukanych wrażeń, przejęła i odczuła je tém silniéj. Biedny musiał wszystkie swe siły skupić, aby szalejącéj swéj radości nie ulżyć jakiem donośném hurra! lub innym jakim nieprzyzwoitym tonem lub gestem. Był on w téj chwili podobnym do górskiego psa, którego za pomocą wdychania pewnéj esencji wprawiono w stan epileptycznego szaleństwa...
— Niebo pogodne i trotoar suchy... jeżeli się zgodzisz, wyszlemy powóz do domu, a sami pójdziemy pieszo? rzekł Jansoulet przy wyjściu z domu Jenkins’a do swego towarzysza.
Paweł de Géry chętnie się zgodził na tę propozycją; pragnął on od dawna przejść się po świeżém powietrzu, aby otrząsnąć się z kłamstw i podłości społecznéj komedji, które pierś jego zmroziły. Wszystka krew wystąpiła mu z serca i uderzała szalenie w naprężonych żyłach po obu stronach skroni. Postępował on tak, jak ów nieszczęśliwy, któremu zdjęto łuskę z oczu, który jednakże nie dowierza jeszcze, że mu wzrok wrócono i obawia się iść naprzód. Przyznać wszakże należy, że operacji téj dokonano na nim w sposób nader brutalny!
Więc owa sławiona artystka, owa niewinna, nieprzystępna piękność, któréj sam widok przejął go jak wizja jaka, nie była niczém więcéj, jak wszystkie inne najpospolitsze kobiety! Pani Jenkins, owo cześć nakazujące zjawisko, tak łagodne a zarazem tak dumne w całém swém. jestestwie, przywłaszczała sobie tylko nieprawnie zajmowane stanowisko! A ów sławiony lekarz, mąż nauki, tak otwarty, tak uprzejmy mógł dawać swém pożyciem tak gorszący przykład — a mimo tego nie uważało towarzystwo paryskie wstępu do jego domu za ubliżający! Cóż dopiero Jansoulet, który tak łaskawie, tak wspaniałomyślnie z nim ubogim Pawłem de Géry, sobie postąpił; wszakże był on także oszustem i popadł w sidła łotrów, pragnących pozyskać coś dla siebie z tego, co on dawniéj pokradł!
Czyżby to było możliwém? Czyżby to wszystko było prawdą!?...
Rzucił okiem na Naboba, zajmującego sążnistą swą postacią cały niemal trotoar, i spostrzegł po raz pierwszy w chodzie swego towarzysza coś ordynaryjnego, nieestetycznego, czego poprzednio nigdy nie zauważył.
— Tak, tak — pomyślał — ten marsylijski awanturnik brnął po same uszy w błocie, w którem się zresztą zrodził, i jak każdy złodziéj lub nomada wielkomiejski jest dobrodusznym, rozrzutnym i lekkomyślnym.
I w téj chwili zbrzydło mu złoto, kapiące niemal ze ścian pałacu na placu Vendôme, jakby w niém przebijały brudy całego żywota Naboba. Nie pozostawało mu przeto nic innego, tylko jak najspieszniéj opuścić miejsce, na którem mógł utracić jedyne dziedzictwo, poczciwe swe imię.
Zkąd jednakże wezmą w takim razie dwaj jego bracia pieniądze na dalsze kształcenie? któż utrzyma skromne rodzinne ognisko, podparte tak niespodzianie zarobkiem najstarszego syna, obecnéj głowy rodziny?“ „Głowa rodziny“! słowa te pogrążyły go w zaciętą walkę wewnętrzną, w któréj egoizm naciera brutalnie i atakuje wprost, podczas gdy sumienie cofa się wśród subtelnych ewolucyj i parad.
Tymczasem poczciwy Janseulet postępował szerokiemi kroki obok swego młodego przyjaciela, i nie przeczuwając nawet owego wewnętrznego wzburzenia, którego był powodem, wciągał z rozkoszą świeże, wonne powietrze. Nie był on nigdy tak szczęśliwym jak dzisiaj. Na balu u Jenkins’a wystąpił po raz pierwszy na arenie wielkiego świata; to też wyobraźnia jego słodkie snuła obrazy: marzył o wielkich bramach tryumfalnych, o podziwiających go i składających mu hołd olbrzymich masach ludu, o tryumfalnych pochodach po zasłanych na jego cześć kwiatami ulicach.
Wszakże książę przy pożegnaniu zaprosił go, aby przybył zwiedzić jego galerją obrazów, co nie mniéj i nie więcéj znaczyło, jak że podwoje pałacu Mora stoją dlań otworem. Felicja Ruys ofiarowała się modelować jego biust; można się więc było spodziewać, że głowa jego — Naboba, syna handlarza gwoźdźmi, wykuta w marmurze przez słynną artystkę, którjé imię błyszczy już pod popiersiem ministra, podziwianą będzie przez świat cały. Jakże się tu dziwić, że Nabob był szczęśliwy, zadowolony!
Tak zamyśleni, każdy w innym kierunku, rozstrząsający wypadki chwil świeżo ubiegłych i sięgający okiem przeszłości w zagadkową przyszłość — postępowali długo w milczeniu obok siebie; dopiero gdy bruk cichego placu Vendôme, kąpiącego się jeszcze w niebieskawym półzmroku zimowego poranku, odbił głośném echem podwójny ich krok, rzekł Nabob tuż niemal przed swoim pałacem:
— Cokolwiek więcej ruchu na świeżém powietrzu bardzoby nam się przydało. Przejdźmy się jeszcze.
I podczas gdy ze dwa albo trzy razy obchodzili plac, ulżył Nabob w urywanych zdaniach swéj piersi, którą niezmierna tłoczyła radość:
— Mnie tak dobrze... Co za pyszne powietrze... Do pioruna, dzisiejszéj nocy nie oddałbym za 100 tysięcy franków... Bardzo to dobry człowiek, ten Jenkins... A Felicja Ruys... czy dla ciebie piękność ta nie jest sympatyczną? Dla mnie nadzwyczaj. A cóż dopiero książę... prawdziwie szlachetny i ukończony gentleman, a przytém tak przystępny, tak rozmowny. O, pięknym jest ten Paryż! Prawda, mój synu?
— Dla mnie on zanadto zawiły — odpowiedział Paweł ponurym głosem — ja się go boję.
— No, to zupełnie naturalne — rzekł z zarozumiałością Nabob; tyś się jeszcze nie przyzwyczaił, nie wżył. Ale to znowu nie jest rzeczą tak trudną; wierzaj mi, że i ty w krótkim czasie potrzebnéj wprawy nabędziesz. Przypatrz się mnie tylko, wszakże ja w przeciągu jednego miesiąca zupełnie się wżyłem i nabrałem zupełnjé łatwości w paryskiém pożyciu.
— Dla pana to trudnem nie było, gdyż pan znałeś Paryż dawniéj; a gdzie się raz już żyło...
— Ja znałem Paryż dawniéj... ani mi się śniło!
— Więc pan nie znałeś Paryża? A mnie się zdawało... i cała armja myśli przebiegła błyskawicą przez jego umysł.
— Cóż pan właściwie uczyniłeś owemu baronowi Hemerlingiie, że on tak pana śmiertelnie nienawidzi.
To pytanie niemile dotknęło Naboba. Nazwisko to, tak niespodzianie wyrzeczone, przypomniało mu jedyne niemiłe zdarzenie wczorajszego balu i zniweczyło wesołe jego usposobienie. Mówił tonem bolesnym:
— Jemu jak wszystkim innym zawsze tylko dobrodziejstwa wyświadczałem. W nędzy obaj rozpoczęliśmy, a gdy on na własną rękę podnieść się postanowił, wspierałem go usilnie według sił. Za mojém wstawieniem otrzymywał on regularnie przez lat dziesięć dostawę dla floty i armji. I ztąd także datuje się cały jego majątek. Potrzeba było, że się ten zimny baron pewnego pięknego poranku rozkochał w głupi sposób w odalisce, którą za staraniem matki beja wypędzono z haremu. Baba ta, piękna, dumna i chciwa umiała go wciągnąć w swą sieć i skłonić do małżeństwa. Oczywista, że skutkiem tego pięknego związku nie mógł Hemerlingue dłużéj w Tunisie pozostać. Doniesiono mu, że to ja sprawiłem u beja, iż go z granic Tunisu wydalono; w tém jednakże nie było ani słowa prawdy. Przeciwnie żądałem od jego książęcej Mości, aby dozwolono młodemu Hemerlingue’owi, synowi z pierwszego małżeństwa tak długo pozostać w Tunisie, ażby uporządkował pieniężne interesa; ojciec bowiem zakładał już w tym czasie bank swój w Paryżu.
I w jakiż sposób wywdzięczono mi się za to dobrodziejstwo? Gdy po śmierci mojego biednego Mohameta wstąpił na tron brat jego Muszir, oczerniali mnie Hemerlingue’owie, którzy znowu tymczasem w łaskę u dworu powrócili, bezustannie przed nowym księciem. Wprawdzie bej i dziś jeszcze uśmiecha się do mnie łaskawie, ale powaga i znaczenie moje przepadły bezpowrotnie. Mimo wszystkich tych krzywd jednakże, których od Hemerlingue’a doznałem, byłem gotów podać mu rękę, a ten nikczemnik nie tylko nie zgodził się na to, lecz kazał babie swéj publicznie mnie znieważyć. Złośliwa to bestja! nie może mi przebaczyć, że jéj w Tunisie przed nosem drzwi zamknąć kazałem. Czy ty wiesz co ona mi wczoraj powiedziała? „Złodziej i sukisyn!“ O, ta odaliska nie przebiera w wyrażeniach. Znam ja mojego Hemerlingue’a z dawien dawna jako tchórza, ja mu... Lecz nie, głupstwo!... Niech sobie gadają ja się z nich śmieję! Cóż oni mi mogą zrobić? Może mnie oczernić przed bejem? Mniejsza o to, ja i tak z Tunisem nic nie chcę mieć do czynienia, i pragnę to, co tam jeszcze do mnie należy jak najspieszniéj wycofać. Zresztą, czy jest gdzie w szerokim świecie milsze miasto nad ten luby, grzeczny, gościnny Paryż, nad ten Paryż, w którym człowiek — jeżeli tylko ma troszkę oleju w głowie, wielkich może dokonać rzeczy. A ja, mój kochany Géry, prawdę mówiąc mam dosyć tego kramarskiego życia, i pragnąłbym teraz coś wielkiego zdziałać. Przez lat dwadzieścia pracowałem dla grosza, teraz zaś pragnę zaszczytów, poważania, sławy — pragnę, aby nazwisko moje zanotowaném było w historji mojéj ojczyzny, a to spodziewam się, nie będzie dla mnie rzeczą tak trudną.
Za pomocą mego ogromnego majątku, mojéj znajomości świata i ludzi, za pomocą tego wreszcie, co tam w mojéj czaszce pracuje, będę mógł osiągnąć wszystko; a ja dążę do celów wyższych. Dlatego też — słowa te stanowiły niemal odpowiedź na skryty bieg myśli młodego towarzysza — nie opuszczaj mnie nigdy i bądź mi wiernym towarzyszem. Cel mój wytknięty, zasobów mi nie zabraknie i obaj będziemy mogli obok siebie i szybko przebiedz spory kawał na drodze życia! Oni się ździwią...
Tak marzył głośno żywo gestykulując naiwny Provençalczyk, a wśród szybkiego chodu naokoło placu wznosił od czasu do czasu oczy swe na bronzową figure Napoleona na kolumnie, jak gdyby brał go na świadka swoich ślubów. Wszakże przykład tego wzoru wszystkich karjerowiczów, którego tu w samym środku Paryża uwieczniono, stanowił niejako porękę, że i najnieprawdopodobniejsze marzenia i pomysły mogą się z czasem urzeczywistnić.
Wiekowi młodzieńczemu właściwą jest dobroć serca i skłonność do egzaltacji, które przy najmniejszéj choćby pobudce budzi się i wzmaga; to téż i u Pawła de Géry znikało, w miarę słów Naboba, podejrzenie, a wróciło dawne przywiązanie z przymieszką litości...
— Nie, człowiek ten nie jest łotrem. Szczęście go tylko oślepiło, przewróciło mu w głowie; jest niém upojony jak ten, co w życiu swém pijał tylko wodę, a naraz skosztował silnego wina.
Jansoulet otoczony rojem nieprzyjaciół i wampirów przedstawiał mu się teraz wśród zepsutego Paryża, jak wędrownik złotem obładowany, przechodzący bez broni i opieki przez niebezpieczny las. On więc, jego pupil, uważał sobie za święty obowiązek czuwania niepostrzeżenie nad swoim protektorem; postanowił dla ślepego mentora swego być jasnowidzącym Telemachem, prowadzić go wśród groźnych urwisk i przepaści, bronić go przeciw krwiożerczym złoczyńcom i dzikim rozbójnikom, których czujne oko jego duszy całemi gromadami spostrzegało około Naboba i jego milionów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.