Na przełęczy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Witkiewicz
Tytuł Na przełęczy
Podtytuł Wrażenia i obrazy z Tatr
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

NA PRZEŁĘCZY



I.


kościół maryacki.
Był upał. Słońce popołudniowe topiło się w białym blasku, zalewając pożogą promieni drżących, srebrno-szarych, połamane dachy i strzeliste szczyty wież, których cienie roztaczały się po ścianach domów, kładły się długiemi plamami po obszarach placów lub sięgały w głąb wązkich ulic.
W pustym rynku drzemało parę dorożkarskich koni i z rzadka przemykał się jasny parasol, z pod którego wyzierały nogi, lub spódnice i wlokąca się za niemi plamka cienia.
Na linii A — B, po której zwykle przechadza się, zezując „pod Barany“, opinia publiczna Krakowa, dziś przesuwały się za słońcem tylko cienie latarni gazowych.
Nie było widać ani ładnych lub pięknie ubranych kobiet; ani cienkonogich lejtantów piechoty, obciągających wązkie kurtki, ani ułańskich poruczników kokietujących złotym ogonkiem swoich dołmanów.
Przed rozpalonem do wściekłości słońcem uciekli przyszli ministrowie i aspiranci do prezydyalnego fotelu, politycy wszelkich stronnictw... i członkowie niezliczonych komisyj, podkomisyj, komitetów i „ankiet“. Cała ta „stolica bez mieszkańców“, która na tym wązkim skrawku asfaltu daje sobie rendez-vous i warczy wszystkiemi przeciwieństwami ambicyi, — cała ta stolica dyszała teraz pod okurzonemi kasztanami plantacyj, kryła się po kawiarniach, we wnętrzu tych ciemnych i ponurych domów, lub po tych „ubikacyach“, które tu w Krakowie nazywają pałacami.
Rzadcy przechodnie, byli to przejezdni kręcący się około bud wekslarskich, kupujący na wagę złota „reńskie“, lub stojący w miejscu z zadartemi głowami, przysłaniający oczy przed blaskiem słońca i zdający się liczyć kamienie i cegły w ścianach starych murów.
Światło, to życie architektury.
Poczerniała cegła, inkrustowana blokami szarego piaskowca, poobijane gzemsy, połamane dachówki, pozieleniała miedź dachów, oblizane przez wiekowe deszcze ornamenta, dziury po rusztowaniach, — cała ta malownicza łatanina ścian upstrzonych czarnemi otworami okien, białemi plamami wapna, szarzejącemi się kamieniami grobowców napół zatartych, figur poobtłukanych, maszkaronów przedrzeźniających się, — cała ta różnorodność stylów potrącających się obok siebie, pod skwarnemi promieniami słońca, żyła, drżała, mieniła się mnóstwem barw nikłych, przeciwstawnością silnych świateł i cieniów, i zdawała się chlubić zmarszczkami i rysami, w których wypisały się jej dzieje.
Wieże Maryackie, owiane opalową mgłą światła, wznosiły się lekko na tle szarego nieba, na którem migotała pozłota ich koron.
Długie, błękitnawe cienie ciągnęły się od stóp ich, ześlizgiwały się po ścianach domu „pod Murzynami“, czepiały się jego gzemsów, nakrywały dachy i ginęły w ulicy Floryańskiej.
W górze, około murów, stado kawek uganiało się za jastrzębiem. Z wrzaskiem pełnym niepokoju, wzbijały się czarną chmurką mżących się skrzydeł, wśród których jak błyskawica śmigały jasne skrzydła drapieżcy.
Wieża ta żyje. Patrzy czarnemi okienkami na stare miasto, i kiedy niekiedy dźwiękiem hejnałów mówi: „Jestem i czuwam“.


∗                              ∗

Człowiek zaprzątnięty jedną myślą, pochłonięty przez jedno uczucie, doznaje tylko ciasnych i bardzo względnych wrażeń od rzeczy i zjawisk, i nie jest w stanie nawet w przybliżeniu ocenić ich rzeczywistej wartości.
Kiedym, przed kilkunastu laty, był po raz pierwszy w Krakowie, wracałem z dalekiego Wschodu.
Mało mnie wtedy obchodziły rachunki z przeszłością — zbrodnie i cnoty leżące pod wiekowym kamieniem grobu, — to wszystko, co było, i to, co z tej przeszłości zostało w kamiennej ruinie. Nie dbałem też o tej ruiny malowniczość i piękno...
Przedewszystkiem chciałem wiedzieć, czy żyją i jak żyją ludzie dzisiejsi?
Właśnie sejm przeszedł do porządku dziennego nad wnioskiem posła Chrzanowskiego o oświacie ludowej, — do porządku, na którym stała sprawa propinacyi i dzikiego ptactwa.

Bądź jak sejm czteroletni, — rzekł poseł Chrzanowski
Do sejmu, przedstawiając o oświacie wnioski.
Więc sejm, aby wypełnić co mówca doń prawił,
Jak czteroletni chłopczyk ptaszkami się bawił, —

pisał w owym czasie Szczutek...
Wyjechałem tedy z Krakowa w przekonaniu, że Sukiennice są śmierdzącą kupą gruzów; kościół Maryacki wątpliwej wartości gotykiem, zawalonym wstrętnemi ołtarzami z czerwonego marmuru; a Wawel, tylko brudnemi koszarami, w których rozlega się rechts i links c.k. feldfeblów, odbijające się echem aż o trumny stojące w podziemiach...
Wiele krwi i wody upłynęło od tego czasu, i wiele się rzeczy i ludzi zmieniło. Nawet te stare mury odmłodzono — tylko ze stropu letniego nieba dziś, jak dawniej, spływa morze jasnych, gorących blasków.


∗                              ∗

Rozpylone w przeźroczu z promieni, kryły się olbrzymie kłęby chmur, na które staczało się słońce, i dotknąwszy o białą ich krawędź, rozprysło się długiemi smugami po niebie; jeszcze chwilę błyszczało trupiem światłem i zginęło za szaro-błękitną ścianą.
Po ulicach, placach i zaułkach porywały się wiry powietrzne, miecąc śmieciem, skrawkami papieru i źdźbłami słomy.
Ciemniało. W głębi chmury migotała bez ustanku blada błyskawica.
W końcu wielki słup kurzu przeleciał po rynku, uderzył o ściany domów i wzbił się ponad dachy, zmiatając także ze śmieciem nielicznych przechodniów.
Rdzawe chorągiewki na wieżach z chrzęstem i zgrzytem obracały się i trzęsły; źle przyczepione drzwi sklepów zamykały się z trzaskiem; doróżkarze nastawiali budy, a policyanci podnosili kołnierze paletotów.
Ponad Kraków przyciągnęła burza, której warczenie, w miarę jak usypiało miasto, coraz wyraźniej rozlegało się w obszarach ciemnego nieba — pękającego co chwila białem światłem błyskawic.
Do północy ulewa biła w szyby, głucho dudniły echa grzmotów, grad z szumem i świstem zasypywał białemi ziarnami ulice i dachy.
Wyjeżdżając nazajutrz do Zakopanego, cieszyliśmy się, że w tej całodziennej podróży, będziemy używali świeżego i wymytego ulewą powietrza, zamiast duszenia się w rozpalonych wagonach lub kłębach kurzawy.


Rzeczywiście, ranek był rzeźwy, czysty i jasny.
Kraków opłókany z kurzu, wznosił ciemne sylwety wież, ponad zwijającemi się kłębami mgieł fioletowych, przerywanych gdzieniegdzie smugami seledynowego nieba lub słonecznego blasku.
Na ulicach świeciły się białe sukmany chłopów, pstrzyły się jaskrawo czerwone chusty i spódnice kobiet. Żydzi, trzęsąc zwiniętemi w grajcarki pejsami, kręcili się jak rojowiska czarnych szczurów około drzwi sklepowych.
W pobliżu Wawelu przesuwały się szeregi błękitnych mundurów, przerzniętych długą smugą rańców, połyskujących blaskami stali, napełniających ulice wrzaskiem sygnałowych trąbek i tupotem miarowych kroków.
Zamek, z katedrą, blankami, wieżami, basztami zdawał się wyciosany z jednej bryły ciemnego granitu, która wielką plamą odbijała się w szklistej, porysowanej kręgami wirów powierzchni Wisły.
W taki to ranek, obwiewani świeżym płynącym z pól wiatrem, czekaliśmy na pociąg kolei żelaznej podkarpackiej na Podgórzu.
Mała stacyjka, wparta pomiędzy wzgórza, stojąca pod wylotami armat czerwonych ścian wznoszącego się ponad nią fortu, ledwie może zmieścić najmniej nawet licznych podróżnych. Tłomoki, kufry i kosze stoją w piasku i na nich siedzą ci, których nogi bolą od czekania stojący. A czekać trzeba długo, gdyż kolej ta chodzi dość fantastycznie, spóźnia się i okazuje mnóstwo względów dla opieszałych podróżników.
Kiedyśmy już zliczyli wszystkie kity dziewanny, wszystkie kwiaty bławatków i maków, znudzili się oglądaniem olbrzymiego pieca wapiennego, który wygląda, jak baszta starego zamku, — nagle, powietrze rozdarło się przeraźliwym świstem, i z za pagórka wysunęły się kominy dwóch lokomotyw przechylonych na bok, jak koń w arenie cyrkowej.
Długi szereg wozów wtacza się na stacyą, i w tejże chwili powstaje zamieszanie i popłoch. Kobiety biegają jak wystraszone kuropatwy, wspinają się na wysokie stopnie wagonów, dzieci piszczą, tłomoki rzucają się gwałtownie — bieganina, zamęt i gorączka całkiem zbyteczne wobec dobrodusznej cierpliwości pociągu.
Nakoniec: Fertig! Gotów!
Gwałtowne, lecz bezskuteczne szarpnięcie, — jeszcze raz... i ani z miejsca. Hop! siup! jeszcze mocniej, i wśród szyderstw i śmiechu potrącających się o ławki podróżnych, ruszamy zwolna, przy odgłosie astmatycznych oddechów lokomotyw, rzucających w górę białe, urywane kłęby pary.
Jak wszędzie u nas, tak i tutaj lud mało jeździ kolejami. We wszystkich za to wagonach, widać Żydów wszelkiego gatunku. Od kosmopolitycznych, ostrzyżonych i wygolonych typów giełdowych, drzemiących na poduszkach klasy pierwszej, do połyskujących czarnym atłasem chałatów, świecących pończochami, zdobnych w pejsy i czapki nastrzępione ogonkami tchórzy czy kun, Żydów czystej krwi, wyglądających z okien klasy trzeciej.
Spora garść podróżnych, jadących do rozmaitych karpackich stacyj klimatycznych, po większej części odbywających tę drogę poraz pierwszy, wisi ciągle u okien, szuka gór z jednej lub drugiej strony toru kolejowego, i wybuchami podziwu i zapału wita nawet skały na Podgórzu, — pierwsze skały, jakie w życiu widzi.
Droga odrazu zaczyna się wić, jak wąż chcący się ugryźć w ogon, — skręca się i rozkręca, wznosi się i opada wśród biegnących na prawo i lewo wzgórz i jarów, — a ciągle w górę i zawsze z tym samym trudem ruszając ze stacyi.
Podróżny, jadący z północo-wschodu, przywykły do naszych bufetów stacyjnych, pełnych rozmaitych zakąsek, ostawionych mnóstwem butelek, ozdobionych kwiatami lub gipsowemi figurami Danta, spoglądającego smutnie na kanapki z serem, albo Michała Anioła odwracającego się dumnie od śledzia w garniturze, — podróżny taki, dozna tu wielkiego zawodu, licząc na uprzejmość kolejowych restauracyj.
Antałek piwa, herbata z kotlika, parę kawałków chleba z szynką, kilka pierników; bardzo licha wódka, — tak licha, że nawet krakowskie „Starka żmudzka, Demetrykow à Kowna“, lub „Litewka, Kunderewicz à Vilna“, wydałyby się przy niej specyałem, — oto wszystko, nie licząc cienkiego wina i przedhistorycznych zrazów lub combrów, pochodzących od niewiadomo jakich zwierząt.
Lecz mniejsza o to! Jedziemy dalej.
Koło Kalwaryi Zebrzydowskiej bieg kolei staje się tak krętym, że z tego przejazdu zostaje wspomnienie jakiegoś snu błędnego i bajecznego.
Klasztor i całe mnóstwo kaplic, kapliczek i kościołków tańczą wokoło, a stercząca z czarnego lasu, jak ząb spróchniały, ruina Lanckorońskiego zamku, razem z górą, zabiega nam drogę, ucieka z prawej lub lewej strony, zostaje z tyłu i znowu pędzi przed nami.
Na stokach wzgórz sosna z pod ciemnej kopuły igliwia wygina żółte nagie gałęzie; czernieją świerki; buk wyciąga białe i pokręcone ramiona trzymające pęki jaskrawo-zielonego liścia. Wsie kryją się w jarach, chaty tulą się do ścian parowów, czepiają się pochyłych brzeżków i zwisają nad bielącemi się w dolinach potokami.
Góry, wśród których wije się tor kolei, raz rozbiegają się zdala od niego, otwierając dalsze widnokręgi, to znowu zbliżając, się, zacieśniają dolinę, której dnem pędzi dygocący zdyszany pociąg i połyskująca wśród kamieni i zarośli rzeka.
Ktoś z jadących mówi: — „Babia góra!“ — wszyscy rzucają się do okien, i widzą jakąś mieszaninę chmur, podartych smugami deszczu, z siniejącą pod niemi podstawą szerokiego kopca.
Pociąg idzie coraz prędzej.
W Suchej potrącamy o liście wspaniałej alei z kasztanów, i prawie ocieramy się o mury wielkiego, jasnego pałacu, patrzącego na nas dwoma piętrami łukowatych galeryj, biegnących dokoła dziedzińca.
Przypomina to tendencyjne powieści z przed lat kilkunastu, w których mężny i poetyczny inżynier przyjeżdżał na lokomotywie przez sam środek łóżka dumnego hrabiego lub księcia i... oświadczał się o rękę jego córki.
— „Chabówka! Drei Minuten! Trzy minuty!“ — woła konduktor, urywając ostatnie sylaby i otwierając drzwiczki wagonów.
Ledwie uspokoiły się ostatnie drgania wstrzymanych nagle osi i ucichł zgrzyt buforów i łańcuchów, już z całego pociągu zaczęły się sypać kosze koszyki, kobiałki, troczki, paczki, poduszki, kufry — dzieci, kobiety, mężczyźni. Wszystko to jest w tejże chwili otoczone przez białe postacie furmanów górali.
Uśmiechają się oni uprzejmie, witają jak dawni znajomi, przypominają sobie nazwiska, lub udają, że znają naszych przyjaciół.

chabówka.
Wszystko jedno. Każdy potrzebuje furmana, i po chwili zaczynają latać gorączkowo, dźwigać kufry i kosze, — śmigając białemi łydkami przeskakiwać po relsach, biegać po peronie i ginąć razem z tłomokami w głębi ciemnego przejścia.
Zamęt, warchoł i krzyki, w których można odróżnić wszystkie akcenta od Dniepru po Wartę.
— Kochanieńki! — Ci wiesz! — patrzajzeż... — mieszają się z góralskiem: Hań! Dy tu nie prec! Hej! — Co kciałek pedzieć?
Dzieci uspakajane od Krakowa do Chabówki, przez pięć godzin, obietnicą widzenia górali, nie posiadają się z radości, tupią nóżkami i wołają wśród śmiechu: — „Mamo! mamo! góral!“
Na stronie dwóch urzędników kolejowych wtórowało ogólnemu gwarowi głośną rozmową:
— Ich kann ja nicht, panie dobrodzieju, eine Vorrats Maschine, panie dobrodzieju! — wołał niski i krępy blondyn, grzebiąc energicznie nogą w piasku.
— Ja wohl, panie dobrodzieju, — odpowiadał na to wysoki, poważny i melancholijny brunet z długą, szpakowatą brodą.
Zdaje się, że panowie ci zdołali w sposób wspaniały i oryginalny pogodzić „zdrowy postęp z tradycyą...“
Po drugiej stronie stacyi dwu i jednokonne wozy tłoczą się, jak stado ptaków, tulących do siebie duże, białe grzbiety ociągnięte płótnem. Pod nie wciska się właśnie cały ładunek rzeczy i ludzi wyrzuconych przez pociąg, który, odprawiwszy skomplikowany ceremoniał przepisanych sygnałów, ruszył dalej, wijąc się podnóżami Karpat.
— A rzeczy gdzie? — pyta podróżny, wsiadając do wozu.
— A dy, na zadku! — odpowiada góral, wskazując, wyzierające z pod słomy, kute rogi kufra.

na obidową.
— Dobrze!
Wozy połknęły wszystko, i, ociężałe, kolejno odrywają się od stada, wyciągają się długim szeregiem, jak klucz żurawi, i zaczynają wznosić się ku szczytowi Obidowej.
Droga kręci się w zakosy białą smugą, obrzeżoną ciemnemi stokami pastwisk, lasów i pasami pól kolorowych.
Za każdym zakrętem jesteśmy coraz wyżej — widnokrąg rozszerza się w dal i rosną przestrzenie powietrznej kopuły.
Na prawo ogromna opona mgieł, z której jak kądziel zwisają strugi deszczu oświecone słońcem, — spodem ciemnieje cały jakiś kraj wielki, sięgający w strzępiastą gąszcz chmury — to Babia-góra.
Patrzymy z wysokości w dna dolin, jak ptaki wiszące na skrzydłach. Szerokie kopce świecą jałowemi płatami żwirów, doliny zielenieją łąkami, wsie i pojedyńcze chaty ciągną się jak szeregi ciemnych grzybów, otoczone szachownicą pól, wrzynających się w czarno-błękitne plamy lasów.
Chwilami zdaje się, że oglądamy plan rysowany przez geometrę i rozłożony na olbrzymim stole.
Kosmyki mgieł białych wstają jak widma z pośród czarnych świerków, przesuwają się cicho i wolno, to znów porywane jakiemiś prądami powietrza, wiją się, ulatują i rozpływają bez śladu.
Widok tego powstawania chmur, niebo zamglone, lub świecące bladem, jak przez muślinowe firanki przesianem słońcem, a nadewszystko ten deszcz na Babiej — zaczynają nas niepokoić.
— A będzie tam pogoda?
— O! bedzie, jak Pan Bóg da, bedzie! — odpowiada furman, i dalej prowadzi rozmowę z końmi:
— Wiśt! Wiśt! lub: Hejt! Hejt!
— Czy do Obidowej daleko?
— Nie prec! Nie prec!
Lecz to „nie prec“, ciągnie się długo. Szczyt góry, zkąd mamy ujrzeć całe pasmo Tatr, ucieka coraz wyżej i dalej, za każdym zakosem zastawiając drogę nowem wzgórzem, które wydaje się ostatniem, a jest tylko jednem więcej.
Podróżni wysiadają z wozów i oglądają górala, jak Chińczycy Europejczyka, — on zaś, jak człowiek dobrze wychowany, traktuje siebie lekko i drwi.
— To brzyćka ta góralska moda! — mówi, uderzając po zatłuszczonym serdaku.
Konie potrząsając ogromnemi kółkami mosiężnemi, wiszącemi u ćwierćłokciowej szerokości rzemieni, idą same, strzygąc uszami i nasłuchując, kiedy rozlegnie się: Wiśt! czy Hejt!
Mijamy stary kościołek, samotny, krzywy, ocieniony wielkiemi lipami; góral pokazuje kawałek otłuczonej figury wmurowanej w ogrodzenie, i mówi, że to skamieniały zbójnik.
Znów się dowiadujemy, że Obidowa — „Nie prec!“ — i jedziemy dalej.
Wiatr chłodny przeciąga od północy, przed nami odkrywa się nowy widnokrąg, który dotąd zasłaniały wznoszące się piętrami wzgórza; powietrze i przestrzeń rozszerza się na wszystkie strony — jesteśmy na Obidowej!
Z pod płócien wozu wychylają się głowy, z wypatrzonemi oczyma, z otwartemi ustami, z gotowym wyrazem podziwu...
— Gdzież Tatry?
— Hań! — mówi góral, wskazując biczyskiem na smugę błękitu, wznoszącą się z dna Nowotarskiej doliny.
Nad nią ciągnie się równy wał chmur, spodem ciemnych, u góry jasnych, zmieszanych i skłębionych chaotycznie.
Widzimy tylko bezmiar powietrza wypełniony blaskami, cieniami i nikłemi tonami barw białej i opalowej, przechodzącej w jasny fiolet i błękit. I oto wszystko!
— A Zakopane?
— Hań! — i biczysko zwraca się w stronę jakiejś szaro-błękitnej płachty, przyczepionej do spodu ciemnej chmury.
— Cóż to? deszcz?
— Zje ba bez niego nie bedzie!
— To i nas zleje?
— O ni! A dy płótno na budzie całe i nowe.
Zjeżdżamy na dół — my, i nasze myśli!
Zdaje się, żeśmy tam coś zgubili na tej Opidowej, że nas oszukano i okradziono.
— Wiśt! Wiśt! Hejt! Hejt!
Teraz już wszystko jedno! Krzycz sobie! Wiśt! czy Hejt! — Wiemy na pewno, że nas deszcz będzie polewał, i że nic już nie zobaczymy. Powietrze jest chłodne, chmury ciemnieją i zniżają się, a tam przed nami szara ściana ulewy, którą potrzeba przebyć, w której kryje się nieznany cel naszej podróży. Wciskamy się w głąb budy i jedziemy ponurzy, choć wóz będzi teraz wartko; — po niejakim czasie wtacza się na most, i w końcu zaczyna podskakiwać na bruku Nowego-Targu.
— Cóż nas to może obchodzić!
Konie jednak muszą wytchnąć.
Duża, sklepiona izba w karczmie napełnia się gośćmi. Dzieci zaspane, budzą się ze zdziwieniem lub płaczem, w lustrach przeglądają się zmęczone twarze kobiet. Podróżni biorą się do kawy i piją ją, wodząc osłupiałemi oczyma po ścianach.
Inni piją wino. Ktoś stawia szklankę, wstrząsa się, i krzywiąc usta, mówi: „Młode!“
— Ale czyste! — dodaje jakiś ksiądz pod oknem, patrząc przez swoję szklankę na światło.
Godzina koło szóstej, — na dworze szaro, deszcz wisi w powietrzu.
Popędzamy górala, żeby jechać, i w końcu siedzimy znowu w budzie, którą furman opina szczelnie, gdyż jak mówi:
— Zakiel wyjedziem z miasta, bedzie siąpić.
— Wiśt! Hejt! i znowu wozy ustawiają się szeregiem i zaczynają się trząść po szosie.
Zaraz za miasteczkiem bieleje mała kapliczka; nad jej drzwiami, drewniany, umalowany aniołek — tłusty, dobroduszny, z krótkiemi skrzydełkami, w czerwonej sukience, wznosi oczy w górę i rozkłada grube ręce, jak gdyby mówił: „Cóż ja na to poradzę?“ Rzeczywiście, nic tu już nikt nie poradzi, gdyż deszcz zaczyna padać.
Krajobraz nie różni się niczem od każdego innego widoku krajów północnych, ubogich i płaskich.
Zamiast gór — mgły i chmury.
Od drogi ciągną się pasy pól, na prawo, opierając się o wzgórza puste i jałowe, na lewo, urywając się na brzegu kamienistego potoku. Ponad wszystkiem szara, coraz gęstsza przędza deszczu.
Mokre już płótno budy przesiewa do wnętrza jakieś blade światło; przed sobą widzimy plecy furmana, czerwone płachty chomontów, końskie uszy i ciemniejące poprzez smugi deszczu drzewa i chałupy, a nad tem, obrysowane zagięciem budy, półkole ołowianego nieba.
Deszcz coraz silniejszy, zimno. Wnętrze budy zapełnia się przesiąkłą przez płótno wilgocią, która osiada jak rosa na ubraniu, na włosach, paruje z rąk i twarzy. Końce płótna wstrząsane podskokami wozu, klapią wodą, obryzgującą nogi, ściekającą po rękach i wciskającą się pod siedzenia.
Niektóre wozy stają. Podnoszą się zmokłe płachty, ktoś wysiada, poprawia sznurki przywiązujące płótno, a wewnątrz widać dzieci otulone, drzemiące na kolanach matek, które patrzą na nie z trwogą, a z nienawiścią i pogardą na budę rozmokłą, górala, deszcz i na całą zapewne tę rozpaczliwą podróż.
Słychać złośliwe uwagi i narzekania.
W innych wozach natomiast gwar i śmiechy, z pod płócien wydobywają się kłęby dymu, furman wywrócił serdak w sem do góry i śmieje się, przygryzając długie Virginia. Są to wozy kawalerskie.
Mrok wieczorny zapada, zdwojony zniżającemi się chmurami, które zdają się muskać białe płachty wozów. Deszcz leje bez wytchnienia, równo, spokojnie i jednostajnie.
Jedziemy milczący, zziębli, pokryci subtelną, wciskającą się wszędzie rosą.
W całej drodze, w bliskości wsi, wybiegają małe dzieci z bukiecikami bławatków, i pędzą około wozów, milcząco z wyciągniętą po pieniądze ręką — z uporem i wytrwałością, której ani obojętność podróżnych, ani krzyki furmana nie są w stanie przełamać. Biegą tak całe wiorsty, zmęczone i zaczerwienione, dopóki czegoś nie dostaną.
Coraz ciemniej, coraz zimniej i coraz wilgotniej. Przed nami błyska jakieś światło.
— Zakopane?
— O ni! — odpowiada furman, dodając jakąś nazwę, kończącą się na... ówki. Co zresztą nas niczego nie uczy i nic nie obchodzi.
— A daleko jeszcze?
— Nie prec! Nie prec!
Znowu światło, jedno, drugie, całe szeregi małych okienek wyzierają na czerwono na drogę. Wóz staje, płótno oświeca się z zewnątrz, poprzerzynane czarnemi cieniami obręczy, na których jest rozpięte.
— Zakopane?
— O ni! Dy to Poronin!
Ktoś wyciąga rękę i żąda dwóch szóstek.
— Macie sobie szóstkie tylko jedźcie.
Jedziemy jakiś czas w zupełnej ciemności, naraz zaczynają błyskać na prawo i lewo światełka, migocące długiemi smugami po błocie.
— Zakopane?
— O ni! — i znowu jakieś... ówki.
— A daleko?
— Nie prec! nie prec! dojedziem.
Trzęsiemy się dalej w wodzie i ciemnościach. Znowu błyska czerwona gwiazdka.
— Zakopane?
— O ni!
I tak dalej bez końca...
— Wiśt! Wiśt! Wóz skręca się gdzieś, uderza gwałtownie o kamienie, otrząsa na nas całe konewki wody, zaczyna podskakiwać, drżeć, uchyla się w prawo, w lewo, — wkońcu wtacza się cicho na murawę i staje, a po budzie chwieje się smuga światła naprzemian z szerokim cieniem.
— Czy znowu jakie Dyabłówki?
— O ni! dy to Zakopane!
Wysiadamy, prostując zgięte w pałąk grzbiety i zdrętwiałe nogi. Wysuwamy się z płótna budy, która ostatni raz jeszcze zlewa nam za kołnierze strugi zimnej wody. Zmęczone dziecko śpi, nie czując co się z niem dzieje, poprostu leci przez ręce.

przyjazd.
Ciemno zupełnie.
Na ganku tylko, uśmiechnięta gaździna trzyma świecę, której blask migoce w strugach deszczu przecinających czarną gąszcz nocy.
Nad końmi bucha i kłębi się para, niknąca w mroku i poruszająca się jak widmo tam, gdzie sięga jasność świecy.
Powietrze wypełnia szmer i pluchot deszczu, zmieszany z wielkim szumem dolatującym gdzieś z ciemności.
— Piknie tez ich dolało! — mówi gazda przywitawszy się, i pomagając furmanowi wyciągać z wozu podróżne graty.
— Oj dolało! ale też i jechaliśmy długo!
— Juz wiecie panie, jako wam powiem. U nas w górak jako w górak, noc wiecie, ćma i psota taka, co cud. A i drogi, wiecie panie, kęs, o! kęs! Telo dole jechać! to ta i nie dziwno coście krztynę zmieskali.
W izbie, gaździna litowała się nad dzieckiem, które bez przytomności dawało z siebie ściągać nasiąkłe wilgocią ubrańka.
— O raty! ludzie na świecie, jak to się chudziątko domęcyło! — mówiła trzymając się za twarz i kiwając głową.
Izba chłodna. Od okien dął zimny dech nocy, a z bielejącego w kącie pieca płynęła fala ciepła, chwiejąc płomieniem świecy.
Na dworze ulewa szemrała i pluchotała strumieniami, płynącemi z dachu.



Spokojny filister, którego w Tatry zagnała opinia publiczna, — przechodzi w tych pierwszych chwilach aklimatyzacji ciężkie i dotkliwe próby.
On, którego wieczorem do cichej drzemki lub marzeń kołysał szmer samowaru, który przywykł w drucianym koszyku widzieć blade, czyste kajzerki obok talerza z różowemi plasterkami szynki zwyczajnej, on, który łowił uchem ciężkie kroki roznosiciela „Kuryera“, z drzeniem czekał na zgrzytnięcie klamki, i nie ruszając się z kanapy siedział z wyciągniętą ręką, w którą służąca wkładała najnowsze zaprzeczenia wczorajszych najpewniejszych nowin; ten człowiek, który zrobił wszystko co mógł, żeby życie zamienić w szereg nieskończenie małych, lecz pewnych i zawsze jednakich przyjemności; za którego myślą gazety, któremu wszystko ułatwia życie, który kupuje za swoje trzy grosze dowcip, humor, wygody i przyjemności — naraz znajduje się tu w próżni — na pustyni.
Tramwaje, trotuary, gaz, kuryerek, kajzerki, szynka, wszystko przepadło. Siedzi oto na twardym, nizkim stołku, przy stole bardzo wysokim, ma jednę łyżeczkę na całą rodzinę, duże bułki rozłożone na stole, herbatę parzoną w saganku — a zamiast Kuryera, broszura Zacherlina o skutecznem wytępianiu pluskiew. Broszura, zresztą której teorye natychmiast należy w czyn wprowadzić, jeżeli się chce mieć „noc spokojną i dzień nie tęskliwy“.
Nie mniej cierpią ludzie przywykli do komfortu hotelowego, do tych wszystkich rzeczywiście potrzebnych wygód, lub pedantycznych drobiazgów, któremi się otacza przedelikacony sybarytyzm.
W takich chwilach rozpaczy, rzadki chyba filister powstrzyma się od przeklinania Tatr, „polskiego gospodarstwa“ i „naszej blagi“, a nadewszystko takiego chyba niema, któryby z właściwą sobie logiką, nie winił za swoje cierpienia prof. Chałubińskiego.
On winien, że deszcz jest mokry, że aneroid idzie na dół, że jest ciemno i zimno; że niema innej, prócz owsianej słomy, że pluskwy tną, że lampa źle się pali, że woda nie chce się gotować... że kluczyki od kufra gdzieś się zapodziały, że się stłukła butelka, koniaku... nie mówiąc już o tem, że gdyby nie Chałubiński, niktby przecie do Tatr nie jechał, a możeby ich nawet wcale nie było!
— Takie rzeczy tylko u nas mogą się dziać! — woła, tarzając się w szeleszczącej owsianej słomie i myśląc o swoim sprężynowym materacu i żelaznem lakierowanem łóżku.
Szczęśliwymi z punktu są tylko ludzie, którzy nie mieli czasu na to, żeby się przyzwyczaić do wygód, i, którzy nadewszystko czegoś po świecie szukają, którzy patrzą i widzą, umieją słuchać, chcą badać i poznawać — maniacy, którzy nie tylko siedząc na twardym stołku i owsianej słomie mogą jeszcze szukać malowniczości, i charakteru jakichś odrębności etnograficznych lub szczególności, przyrodniczych, — ale nawet leżąc na torturowym żarze, jeszczeby w nich szukali stosunku tonów, podziwiali rękojeść katowskiego miecza ścinającego ich głowy, lub badali chemiczny skład jadu żmii, od której ukąszenia właśnie konają.



Nazajutrz ledwie dniało, rzucamy się do okien.
Tuż przed chatą kilka świerków rozkrzyżowuje symetryczne gałęzie obwieszone festonami igliwia uperlonego rosą; nad niemi wznosi się mgła biała, dymiąca się z łożyska kipiącego pianą potoku; wyżej wielkie płaty chmur ciemnych, a gdzieś wysoko po nad tem wszystkiem, zawieszone w powietrzu bielą się szczyty i czerni się las siwy od okiści.
Czysta bajka!
Ale śnieg! zimno? Czy po tośmy tu przyjechali? Barometr nie ruszył się od wczoraj z miejsca.
Więc ta burza błogosławiona w Krakowie — to znaczyła?...
Przed domem, gazda boso, w serdaku, włosiem na wierzch, w kapeluszu ociekłym wodą i lśniącym jak cerata, rąbał drwa, nie puszczając z ust krótkiej, zamokłej fajeczki.
— Dzień dobry! No i cóż to z tego będzie?
— Wiecie panie, juz ja wam tak powiem: Wirchy okurzyło, to musi Pan Bóg da pogodę. Niechże nie banujom, bo się ozbiere, jak Pan, Bóg da, to się ono wnetki ozbiere.
A tymczasem mgły włóczą się, kłębią, wznoszą i opadają. Chwilami niebo się tak przeciera na północno-wschodzie, że przez mglisty opar przegląda blady błękit, i znowu zaciąga się szara zasłona, zniża się, ciemnieje — kładzie się na lesie i zaczyna „siąpić“.
Deszcz dla ludzi, którzy w nim, widzą tylko wilgoć, źródło kataru i błota, jakkolwiek jest przykry wszędzie, — tu jednak bardziej niż gdziekolwiek staje się nieznośnym.
Na płaskim widnokręgu dolin, zasłona deszczowa ukryje kilka topoli, kilka dachów, smugę dalekiego lasu, lub skrzydła wiatraka. Tu deszcz nie tylko moczy i ziębi, ale kryje to wszystko po co się przyjechało. Jest on jakąś wrogą i złą siłą, która w nicość obraca potężne grzbiety gór; cały ten świat dziwnych kształtów niknie lub zamienia się w szarą, nieprzebitą masę chmur, mgieł i strug wody.
Myśl bezustanku stara się odgadnąć światy ukryte; oczy wpijają się w gęstwę wilgotną, czepiają się każdego wyraźniejszego kształtu, każdej ciemniejszej plamki, przywykają odróżniać wszystkie najniklejsze odcienie szarej barwy — i wszystko napróżno. Ogarnia człowieka tęsknota, niepokój i złość, — traci się cel i racyą istnienia, a wszystkie trudy i koszta wydają się zmarnowanemi.
I znikąd nadziei. Aneroid jak gdyby skamieniał, a górale wiecznie zsyłają się na Pana Boga.
Bo i z czego wnioskować o tem, co będzie, kiedy nic nie widać?
Woda we wszystkich postaciach od najsubtelniejszego oparu, mgieł, chmur, od pyłu rosy, aż do strug deszczu, płatów śnieżnych i krup gradowych, zapełnia cały ten świat. Przesuwa się lekkiem i cichem skrzydłem mgły około świerków, mruczy i szemrze ulewą dokoła chaty, wre i szumi w rwącym się wśród głazów potoku.
Zdaje się, że wszystko rozmięknie, rozpłynie się i wsiąknie w tę mgłę wilgotną; że pleśń i grzyby porastają na ubraniach, na sprzętach, na drewnianych ścianach chaty, po której zrębie, z olbrzymich kloców, zlewają się ciemnemi plamami strumienie wody.



Ta rozmokła i poczerniała chałupa nie od dziś jednak stoi, i nie takie deszcze i psoty kąpały jej szczyt dranicowy, zakończony pazdurem.

chałupa i pazdur.
Chata góralska od pierwszego spojrzenia wydaje się czemś pełnem charakteru — tego pierwiastka osobowości, który wyróżnia z tłumu, ludzi szczególnych i rzeczy niezwykłe.
Sam szkielet budowy to pudło, w którem się chowa człowiek, ta część każdej rzeczy, która służy do celów praktycznych, jest równie prawie prosta i niezłożona jak w każdej innej chacie. Cztery ściany, dwa szczyty, dwie pochyłe płaszczyzny dachu, z małem zboczeniem od symetryi na jednę stronę, pod którą mieszczą się dodatkowe izby — oto cała chałupa.
Lecz na wszystkich jej częściach leży piętno pewnego stylu, pewnego motywu linii. Od zacięcia belki do ostrego szczytu, od pazdura do ornamentów rżniętych wewnątrz, wszystko prawie ma ten sam charakter linii przecinających się pod dość ostrym kątem.

drzwi.
Tylko łukowato wygięte drzwi wchodowe wyrywają się z ogólnego charakteru, i stanowią całość odrębną, niezależną — oryginalną i pełną.
Wydają się też jakby osobną zkądeśinąd przyniesione, i wstawione między dwa zręby ścian, bez względu na związek organiczny z niemi.
Tu, w Zakopanem, są one najbogaciej rozwinięte i wykończone. Im dalej, ku Krakowowi, tem bardziej zaciera się łukowata forma górnej belki; skracają się wiązania słupów; — same drzwi się rozszerzają, jak w Nowym Targu, i są umieszczone z boku chaty, — pod Krakowem zaś jako forma szczątkowa, zostało tylko łukowate wygięcie namalowane wapnem nad prostokątnemi drzwiami.
Drzwi takie, rude od starości, ozdobione dziwnym ornamentem z pracowicie ostruganych kołków, wyglądających jakby jakieś znaki symboliczne na tle szerokich i gładkich balów, złączonych wrąbanemi w nie i wygiętemi w kształt rogów wiązadłami; z leżącemi u progu głazami, ze sterczącemi końcami belek — drzwi takie wydają się wejściem do jakiejś tajemniczej świątyni.
Na tle czarnych ścian chaty świecą one, jak mosiężna spinka na piersiach zasmolonego juhasa.

izba mieszkalna.
Wstępuje przez nie, do ciemnej sieni, mającej drzwi na lewo, na prawo, a często i wprost, do izby niżniej, umieszczonej między dwiema białemi ścianami pieców, połączonych sklepionym obłąkiem.
Wchodzącego na lewo uderza na razie ślepiąca białość i czystość pieca, obok ścian i powały okopconych, czarnych i brudnej podłogi. Jest to właściwie izba mieszkalna. Tu stoją łóżka, wisi na sznurkach, wysoko nad ziemią kołyska, ławy szerokie ciągną się do koła ścian; kąty pełne są wszelkich gratów, stągwi, oboniek, naczyń i narzędzi. Po izbie włóczy się cielę lub białe jagnięta; tu siedząc na podłodze, gaździna skrobie ziemniaki i dziad kurzy fajkę, grzejąc się u pieca, gazda coś struże lub ciosa...
Jest to sypialnia, kuchnia, warsztat, chlewek dla nieletniego statku, który mało dbając o towarzyskie konwenanse, nie krępuje się niczem i zaraża, i tak już duszne tej izby powietrze; na czem najgorzej wychodzą dzieci, które tu się bawią, karmią i uczą w ziąb i psotę.
Jakkolwiek brudna i zaniedbana, izba ta jest jednak bardzo ozdobną.
Przez całą długość pułapu bieży bal szeroki, sosrąb, na którym opiera się belkowanie powały. Każda z tych belek jest wytwornie i czysto obrobiona i zdobna. Ścięte kanty nadają im charakter belkowania drewnianych pułapów w starych gotyckich domostwach.
W środku i miejscu zetknięcia się ze ścianami, na sosrąbie widać ornamenta rżnięte w drzewie, składające się z zygzakowato łamanych linijek, tworzących gwiazdy i koła; tutaj też wypisaną jest data wystawienia chałupy, oraz inicyały imienia i nazwiska jej gazdy.

łużnik, czerpak, obońka.
Drzwi wewnętrzne, ze ściętemi kantami odrzwi, z ryzowaniami i znakami religijnemi, jakkolwiek nie są tak bogate, jak wchodowe — są jednak wielce ozdobnym szczegółem chałupy.
Wszystko zresztą w tej chacie nosi piętno upodobań artystycznych. Tuż przy drzwiach przybity łyżnik, rżnięty w jaworowem drzewie, na którym skupia się całe bogactwo góralskiej ornamentyki; obok, półki ze świecącemi się misami polewanemi, wielkie kredensa, stoły i stołki, każdy statek, każda rzecz powszedniego użytku jest upiększoną.
Taki naprzykład czerpak do mleka ma tak wykwintne formy, że nic do niego nie dodając, można zeń mieć ozdobę najwybredniejszego kredensu. Tu wiszą obonieczki do wódki, z dębowego drzewa, kute żelaznemi obręczami, obok magiel ręczny, a wszystko pokryte starannym i bogatym rysunkiem.
Ornamentyka góralska ma pewne zasadnicze formy, służące za punkt wyjścia dla fantazyi przypadkowego artysty, który włada kozikiem ze zręcznością techniczną najwprawniejszego i wykwintnego rzemieślnika, mającego do pomocy różnorodne i skomplikowane narzędzia.
Te kształty zasadnicze mają swoje nazwy, świadczące, iż są one rzeczywistym wyrazem estetycznych potrzeb tego ludu.
Gwiazdy, parzenice, pazdury, gadzik, mirwa ozdabiają ściany chałupy, drzewne statki, miski, kubki i ubranie górala. Jest on tak zamiłowany w tych ozdobach, że nawet swoje chude owcze serki wyciska w ryzowanych formach kaczek, parzenic i oszczypków.
Pomimo całego bogactwa, ornamentyka ta nie może iść w porównaniu z przepychem, jakim Huculi, górale z Czarnohory, pokrywają swoje rzeczy. Hucuł sznurka u postołów nie zawiąże, nie ozdobiwszy go jakąś nitką złota lub czerwieni.
Na krakowskiej wystawie przemysłowej Huculi górowali swemi kilimami, ceramiką, bronzownictwem, ryzowaniem, tkaninami, ubiorami, nie tylko już nad ubogim przemysłem fabrycznym, ale nawet nad wystawą myśliwską, świadczącą o celności strzałów galicyjskich magnatów.
Lecz wróćmy do chaty zakopańskiej.
Izba na prawo, świetlica, albo biała izba, jest to salon góralski. Niema w niej zwykle pieca. Pułap i ściany świecą czystym złotawym blaskiem doskonale heblowanego drzewa. W koło ścian biegną półki, na których błyszczą połyskami polewy i jaskrawemi kwiatami, talerze i miski; pod niemi na kołkach wiszą dzbanki. Cała jedna ściana zawieszona obrazami, strasznemi, lecz oryginalnemi obrazami, malowanemi na szkle, które swoją ponurością i naiwnością wyróżniają się od krzyczącej lichoty niemieckich litografii, z któremi sąsiadują.
Stół z jaworowym blatem, krzesła, stołki, półki, wszystko jest pełne charakteru, wdzięku i nadzwyczaj wykwintnie wykonane pod względem technicznym.
Stoją tu skrzynie stare, toczące się na kołach, malowane zielono i pokryte czerwonemi, obrysowanemi czarnym konturem kwiatami, na których połyskują białe światła. Barwa zielona z czerwoną są zasadniczemi barwami, zdobiącemi malowane sprzęty drzewne.
Izba biała, prawie bez zmiany, może być przeniesiona do bardzo nawet wykwintnych i bogatych mieszkań i stanowić przepyszną salę jadalną.
Jest ona składem ubrań świątecznych i muzeum pamiątek rodzinnych. Tu stoi na półce olbrzymi, dziś prawie zaniedbany pas bacowski; tu za belką tkwi stary, zardzewiały nóż zbójnicki; tu stół jaworowy nosi datę jakiejś uroczystości rodzinnej i rozmaite ozdoby i emblemata.
Zewnątrz, chata zbudowana z olbrzymich balów, których sześć wystarcza na znaczną stosunkowo wysokość ściany, z dachem ostrym zakończonym na każdym końcu sterczącym pazdurem, często u szczytu ozdobionym wyciętym w desce ażurowym ornamentem biegnącym od końca do końca, ma jeszcze w szczycie wyrżnięte słońce, księżyc, gwiazdy, daty i religijne godła.
Słowem, góralska chata jest wyższym typem drzewnego budownictwa — jest samodzielnym, oryginalnym stylem, wyrażającym się we właściwym charakterze linii. W niektórych zaś częściach wewnętrznych jest zupełnie rozwiniętą i skończoną formą, mogącą zadowolnić bardzo nawet wybredne upodobania artystyczne.



Jak licho też wyglądają, przy takiej chałupie jakiegoś Kuby lub Wojtka, domy i wille stawiane w Zakopanem przez „gości przez panów!“.
Kosmopolityczna bezbarwność z przymieszką tandetnej szwajcarszczyzny, która niestety! zaraża dziś górali budujących się na spekulacyą, prędko, licho i odpowiednio do gustu panów, którzy tu mają mieszkać.
Jeżeli kiedy, to dziś, szanowanie i rozwijanie każdego dodatniego pierwiastku cech plemiennych, jest na czasie jest koniecznem. Nadanie formom życia pewnych, szczególnych, własnych pierwiastków estetycznych, oprócz pożytku, jaki ma dla nas bezpośrednio, byłoby jeszcze wzbogaceniem ogólno-ludzkich, cywilizacyjnych nabytków.
Kto widział stare, chłopskie chaty w Tyrolu, ten oglądał główne źródło stylu nazywanego staroniemieckim, a który dziś z większą niż kiedy siłą piętnuje wszelkie artystyczne formy niemieckiego życia.
My, przychodzimy do ludu, który za górami i lasami, ukryty w chmurach, żył życiem samodzielnem, wytworzył lub rozwinął i wykończył pewne kształty estetyczne, i zamiast dalej prowadzić i rozwijać jego robotę, przystosowując ją do bardziej skomplikowanych potrzeb, — my wnosimy jałowość, bezbarwność i ubóstwo artystyczne bogatszych klas naszego społeczeństwa.
W całem Zakopanem, między domami postawionemi przez gości, znajdzie się może jeden, który choć nie z motywów góralskich, ma jednak swoje oryginalne i ciekawe formy, pewne ozdoby z ptaków rżniętych w desce i dobre zakończenia szczytów. Poza tym jednak wyjątkiem, niema nic.
„C. k. szkoła fachowa dla drzewnego przemysłu“, jest też w Zakopanem rozsadnikiem tyrolsko-wiedeńskiego gustu, niemieckiej trucizny, zabijającej artyzm góralskiego ludu.
Nie źle prowadzona pod względem fachowym, odznacza się ona nadzwyczajnym brakiem pomysłowości i inicyatywy.
Mając za zadanie rozwinięcie sztuki stosowanej do rzemiosła, osiadłszy wśród ludu, który w sposób samodzielny i oryginalny ozdobił wszystkie swoje rzemieślnicze wyroby, i który okazuje takie w tym kierunku zdolności, — szkoła ta nie zrobiła nic dla ułatwienia rozwoju miejscowych artystycznych motywów.
Wprowadzając formy niemieckie, renesansowe, a często bardzo niefortunne pomysły ozdób, zrywa w swoich uczniach tradycyą naiwnych, szczerych, narodowych upodobań i pozbawia ich łączności z potrzebami najbliższej im sfery.
Te pamiątki, które goście wywożą z Zakopanego, te małe sprzęciki drewniane, oprócz napisu „Zakopane“ nie mają w sobie nic, coby przypominało Tatry.
Przepraszam! głowa górala na nożu do rozcinania książek, no i ten, wieczny, nudny talerz do chleba, który z napisu przynajmniej jest polskim — to i wszystko.
Ale to mało, bardzo mało na tak rozległą działalność, jaką prowadzi szkoła.
W całej też szkole niema ani jednego wyższego nauczyciela Polaka, a nawet przy summienności i wzorowem nauczaniu nauczycieli cudzoziemców, trudno od nich wymagać upodobania w naszych formach artystycznych i inicyatywy w ich rozpowszechnianiu[1].



Pesymistyczny pogląd na działalność szkoły i na oddziaływanie „gości“ na góralską kulturę, jeszcze czarniejsze przybrał barwy, pod wpływem mroku, spadającego z chmur wiszących jak powała nad całą doliną, i pod wrażeniem uporu i zaciekłości, z jaką deszcz lać nie przestawał.
Spadał on na ziemię po to, żeby zamienić się w mgłę, która znowu zamieniała się w chmury i zlewała napowrót strugami ulewy.
I tak bez przerwy, bez zmiany, bez wytchnienia.
Zdawało się, że to już koniec, że niema siły, któraby ztąd wymiotła te zwały i gąszcz chmur, i przerwała ten systematyczny proces wytwarzania się wiecznego deszczu.
Siła ta jednak jest, i niedługo czekaliśmy na jej objawienie.
Chmurny dzień przeszedł niepostrzeżenie w mrok wieczoru i gasnął w cieniach zaciągającej nocy.
Aneroid spadł nagle, w przeciągu pół godziny tak, że należało się spodziewać jakichś niebywałych kataklizmów powietrznych.
A jednak, cóż już mogło być gorszego? Zdawało się, że powietrze jest do maximum nasiąkłe parami wodnemi, — chyba że teraz cała ta wilgoć stanie dęba, i ockniemy się na dnie jakiegoś jeziora, oko w oko z pstrągami, rakami i żabami.
W nocy, wśród ślepej ciemności, zbudził nas nagły świst, brzęczenie szyb, trzeszczenie dachu i wycie pieców.
Zdawało się, że skrzydła olbrzymiego ptaka, z szumem piór wielkich, jak masztowe sosny, uderzają o ściany chałupy, zmiatają łby świerków i znowu gdzieś giną w bezdni czarnej nocy.
Wtedy na chwilę wszystko cichło — żeby nagle wybuchnąć z nową siłą szaleństwa i wściekłości.
W stronie zachodu, wśród czarnych chmur, ciemniał jeszcze czarniejszy płat nieba, na którem ostro migotały płomyki gwiazd, jak gdyby chwiejąc się od podmuchów wiatru.
Grał on najrozmaitszemi głosami. Dudnił po dranicach dachu, jak gdyby jakieś bose stopy tańczyły tam zapamiętale; świszczał i jęczał w konarach świerków, furkotał, roztrącając się o ściany chałupy, a w przerwach jego podmuchów groźnie ryczał i bełkotał wezbrany ulewą potok.
Znużeni w końcu, nasłuchywaniem tej dziwnej muzyki, usnęliśmy, i nie obudziliśmy się aż blisko południa, powitani tym samym świstem i szumem.
Deszcz ustał, raczej nie miał czasu padać, porywany przez ciepły dech wiatru i rozpylany w mgłę, która świetlanemi kręgami leciała od południo-zachodu, skrząc się promieniami słońca.
Świerki gięły się, jak trzciny, tarzały się, zadzierając w górę zielone warkocze igliwia, chwiały się, jak pijane, kręciły się i biły czołem o ziemię, strząsając szyszki, ulatujące na wietrze, razem z pianami i bryzgami potoku.
Dolinę zalewało blade słońce, świecąc się na mokrych dachach, i połyskując na potokach, które rozbiegały się po łąkach i po lesie mnóstwem strug białych, i pędziły spienione, niecierpliwe i zaciekłe.
Ku zachodowi jaśniał w niebie wielki otwór, napełniony bladym błękitem. Na lewo, po nad szczytami, niebo zawalone olbrzymiemi kłębami chmur ciemnych, lecących napozór z szaloną szybkością, a w rzeczywistości przewalających się i szamocących na miejscu.
Od tego czarnego zwału, odrywały się kosmyki i małe kłębki pary i umykały spodem, jak stada wystraszonych gołębi, wlatując i osiadając na wzgórzach, okalających Zakopane od północy.
Potężny wir powietrza tańczył w środku doliny, kłębił i szarpał całem tem morzem chmur, zalegających góry. Porywał wielkie szmaty mgły i rzucał w stronę północo-wschodu, gdzie się kończyła dzika jazda wichru i chmury stawały na miejscu, zapychając widnokrąg kłębkami fioletowych obłoków.
Zdawało się, że jakaś potworna ręka przędzie z olbrzymiej, zalegającej pół nieba kądzieli, i rzuca w przestrzeń motki jedwabistej przędzy.
Chwilami wszystko cichło. Świerki się prostowały, chmury ustawały w locie i zwolna wznosiły się w górę, odsłaniając po nad reglami szkarpy i szczerby skał szarych...
Lecz w tejże chwili nowy podmuch wichru porywał je, strącał na dół, kłębił, szamotał, bił niemi o ziemię, ciskał w niebo, niszczył i szarpał z jakąś waryacką zapamiętałością.

wiatr halny.
Wianie tego wichru ma w sobie jakąś gwałtowność nerwową; porywy chwilowego szału, omdlenia, czajenia się i znowu nagłe, wściekłe i nieprzytomne z szaleństwa wybuchy.
— Cóż to za wietrzysko? — pytaliśmy gazdę, który, wsadziwszy w zanadrze ręce, patrzał na swoje smereki, szarpane wichrem, kręcił głową i spluwał frasobliwie.
— Wiecie, panie, jako wam powiem — to je taki wiatr halny. Widzicie, jako biere chmury pod sobie? O! to je morowy wiatr! On ta i nie powinienby teraz duć, bo ta nie jego pora, — cheba ze, cosi kansi, w niebie gazdostwo się popsowało kiej duje. Kieby to zawse tak po leku duł, jak dzisiok! Ale wiecie panie, jak on tu duchnie jesieniom, to, ludzie na świecie!.. Kany co najdzie: las, to skręci i wyłamie, chałupę, praśnie o ziem, a owies albo ja rzec potarze, wiecie do znaku, het! wyłamie co i zdziebełka nie ostanie... O! to je morowy wiatr! — dodał, spluwając, i odszedł.
Wieczór się zbliżał.
Podmuchy wiatru stawały się coraz rzadsze, chmury wznosiły się wyżej, odsłaniając ciemne piramidy regli i niższe podstawy szczytów ciągle spowitych mgłami.
Słońce, zniżając się ku zachodowi, wyzierało od czasu do czasu czerwoną źrenicą przez poszarpane chmury, i rzucało w dal jaskrawe promienie, palące się różowemi plamami na wschodniej stronie nieba.
Chmury coraz rzedły, i kiedy ciemno-czerwony krąg słońca bez blasku zapadał za fioletowy zrąb falistego widnokręgu, niebo ledwo przesłaniało się lekkim obłokiem, z pod którego przeświecał błękit.
Po nad górami tylko kręciły się, jak dymy wulkanów, mgły fioletowe, uczepione do ciemnej, granatowej ściany. Noc zapadała, nie odsłoniwszy tajemniczej twarzy widziadeł, których stopy olbrzymie, okryte czarnemi lasami, opierały się o dno doliny.
W końcu jednak, ostatki chmur zwinęły się i uleciały. Czyste, ciemne u zenitu, jaśniejsze u widnokręgu niebo, rozpięło się nad czarnym gmachem, którego sylweta bramowana gwiazdami, wznosiła się olbrzymia, poważna i groźna.
Po chatach błyskały ognie, — tuż przed nami latarnia rzucała z wysokości na drogę krąg światła, który o kilkanaście kroków niknął i spływał w jedno z wielkim cieniem nocy.



Chłodne powietrze, przesiąkłe było zapachem fiołków i drżało cichemi szeptami, westchnieniami i ponurem szemraniem bliższych i dalszych potoków. Wszystkie te głosy zlewały się w jeden szum wielki i nieustanny.

dy to sabała!
Od strony lasu, dolatywały stłumione, dźwięki, jakby skrzypiec, na przemian ze śpiewem drżącym i przyciszonym…
Śpiew i skrzypce coraz się zbliżały, tak, że w końcu słychać było wyraźnie:

Oj! Janosik! Janosik! miał se zółte cizmy:
Gdybyś ty nie zbijał, nie miałbyś ich nigdy…

…śpiewał ktoś w ciemnościach, przygrywając sobie niepewnemi tonami smyczka, błądzącego po wszystkich strunach.
Ucichł. Słychać tylko, że stroił i próbował skrzypce, mrucząc niecierpliwie: — Cy dyabli!..
Znowu idzie. Rozlega się ciężkie stąpanie i z cieniów nocy wysuwa się oświecona latarnią zgarbiona postać… Chwilę ją widać. Świeci się białością ubrania, blaskiem jakiejś blachy na piersiach, kosmykami siwych włosów.
Ledwie mamy czas zauważyć twarz wąską i chudą, i rozeznać skrzypce, a już przesunęła się ciemną sylwetą i znikła w mroku.
Skrzypce tylko jęczą boleśnie i drży urywana nuta śpiewu:

Idzie se Janicek po pod zieleniny.
Piska se i śpiewa, pojadł niedźwiedziny.

Znowu cicho…
Jeszcze raz dolatują z ciemności wyraźne słowa:

Na zamku orawskim stoją subienicki,
Tam se wisiał budzie Jaśko z Brzeziawicki, —

............i śpiew rozpływa się w niewyraźnych tonach bez słów… jeszcze dźwięczą z oddali ciche skrzypce… w końcu, dziwne widmo rozwiało się w mrokach nocy i szumie potoków.
— A to kto? — spytałem gazdę, kurzącego fajkę na przyzbie.
— Dy to Sabała! Idzie se grajęcy, — odrzekł.




II.

Perłowy brzask wschodu roztaczał się jasnem półkolem, podciętem sinemi, mglistemi smugami borów, nad któremi wznosiła się wielka piramida zbudowana z Hawrania, Murania i Nowego. Ciemna, fioletowo-błękitna masa góry odcinała się ostro na tle wstającego za nią słońca — pogodnego, ledwie przesłonionego nocnemi oparami.
Ze wschodu na zachód kładły się olbrzymie cienie, — powietrzne, błękitne, porozrywane jaskrawo świecącemi wierzchowinami lasów, — dachami dalekich chałup, połyskującemi jak metal, i okrągłemi szczytami pagórków, na których drgała, w blaskach słońca, obfita, ciężka rosa.
Cała dolina zdawała się kobiercem z granatu i zieleni, haftowanym złotem i purpurą.
Od południa piętrzyły się góry. Spodem ciemne lasy regli; wyżej zielone upłazy, z których wznosiła się szaro-błękitnawa ściana skał nagich, szczerbata, poorana brózdami, najeżona u szczytu zębami wichrów bezładnych i świecących różowo. Po nad wszystkiem, czysta, wklęsła kopuła pogodnego nieba, w którem płynął blady, jak krążek opłatka, księżyc. Z rozpadlin jarów ulatywały białe kłaczki mgieł, wiły się chwilę około ciemnych świerków i rozpływały się w nicość przed blaskiem słońca.
Cicha, jasna i rzeźwa pogoda śmiała się z całego widnokręgu.
Jednostajny, ciągły szmer potoków leciwie wstrząsał ciszą poranku. Czasem brzęknęły gdzieś w jarze dzwonki krów, lub dziki, przeraźliwy krzyk juhaski rozdarł powietrze.
Z za lasów, z za brzeżków wzgórz wznosiły się świecąc w słońcu dymy, i wzlatywały prosto ku niebu.
Najgęściej skupiały się one tam, gdzie nad potokiem ciemnieje szara dzwonnica kościółka osłonionego zielenią jesionów.

dolina zakopanego.
W krzywej, wązkiej uliczce, tłoczy się kilka budowli z charakterem miasteczkowym. Szerokie ich fronty, obwieszone szyldami; ogromne trójąty szczytów powycinane w balkony i galerye.
Dalej, w różnych kierunkach, a głównie ze wschodu na zachód rozbiegła się wieś, długiemi szeregami domów. Ku Kościeliskom, ku Poroninowi, ku Hamrom rozsypują się coraz rzadsze chaty; kryją się w jarach, za ścianami lasów, w rozdołach potoków, lub występują na brzeżkach i wspinają się na baniasty pagór Gubałówki.
Stare chaty ze ścianami brunatnemi z olbrzymich kłód świerkowych, obok świeżej tandety, na prędce, na spekulacyą skleconej, obitej deskami, ocienionej dachami podsieni i ganków. Tam znowu stara chałupa przystosowana do nowych wymagań, z przyczepionemi po bokach izbami, z galeryami wyciętemi we froncie, z dachem skrzywionym i podziurawionym na okna poddaszy.
Wszystko to porozrzucane bezładnie, około dróg krzywych i krętych potoków, otoczone jesionami, oparte o ciemne gałęzie świerków lub stojące w pustem, bezdrożnem polu.

kościół.
Potoki płyną od gór i staczają się do podnóży Gubałówki, obracając po drodze koła kilku małych tartaczków i drżących młynków, których okna zasnute pajęczyną, zaprószone pyłem mącznym, wyglądają, jak ślepe, bielmem zaszłe oczy.
Pod kościołem kończy się szosa idąca z Nowego Targu — tu też jest właściwe ognisko Zakopanego.
Tu stoi szkoła, gmina, gospoda, restauracye, szynki i karczmy; tu w gąszczu drzew kryje się plebania, a niedaleko wznoszą się zabudowania szkoły rzeźbiarskiej i dwór Towarzystwa tatrzańskiego.
W niedzielę ulica nabita, jak kościół. Lecz i w zwykły dzień tłoczy się tu od wczesnego ranka tłum ludu, ściągającego ze wszystkich bliższych kątów doliny po zarobek.
Czarne, płaskie, szerokie kapelusze, zbite w masę, wyglądają, jak zbiegowisko ruchomych grzybów, na białych wysokich pieńkach. Białe, oblamowane zielonem suknem, i brunatne obwiedzione ponsową taśmą cuhy, potrącają się na progach szynków i karczem, suną ulicą, świecą się jaskrawo w słońcu, lub giną w mrokach cieniu. Wśród nich pstrzą się pomarańczowe, błękitne i czerwone chusty kobiet, powiewają ich wielkie, różowe płachty.
Na placyku, przed Leśniczówką, białe płótna góralskich wozów jaśnieją pod promieniami słońca, na tle domów, i wznoszących się nad niemi gór, owianych lekkim, drżącym oparem.
Tłum furmanów wygląda na drogę, gwarząc, śmiejąc się, puszczając kłęby dymu i polując na podróżnych.

ulica nowotarska.
Na boku Żyd z wozem pełnym chleba i kukiełek; tam znowu inny sprzedaje za wielkie pieniądze, marchewki i zwiędłe pietruszki przywiezione zdaleka.
Tu rozwieszone na żerdkach, świecą się czerwonym safianem i zielonym jedwabiem serdaki.
Pod ścianą domu, na długiej ławie, rozpiera się cały szereg górali, rozrzucając białe cuhy i wyciągając zgrabne nogi. Skrzydła kapeluszy rzucają wielkie cienie na ich twarze, na piersiach przypięta do rzemienia tórbki połyskuje wielka blacha mosiężna, ręce wsparte na ciupagach, fajka nabita habryką kurzy się z pod nosa — to przewodnicy.
Cały ten tłum, od pierwszego spojrzenia, zainteresowuje niezwykłą siłą charakteru.
Co za typy!

leśniczówka.
Zdaje się, że tu przeszła jakaś nawałnica ludów, ras rozmaitych, zostawiając dotąd odradzające się pierwiastki najróżnorodniejszych odrębności indywidualnych, występujące z całą siłą i czystością swych cech szczególnych, lub też zmieszane w sposób najsprzeczniejszy i najdziwniejszy.

Na tle dwóch krańcowych typów: jednego o ważkiej długiej twarzy, garbatym nosie, wielkiem czole, rysach wykończonych, skórze delikatnej i długich czarnych włosach, drugiego o twarzy okrągłej, wydatnych policzkach, płowym włosie i jasnych oczach, — na tle tem przesuwa się cała galerya charakterów ludzkich, od wykwintnego piękna do karykaturalnej brzydoty.

Tu, potrząsając długiemi, czarnemi, ociekłemi masłem włosami, przechodzi prawdziwy Apasz amerykański, spalony od słońca, ze spojrzeniem odważnem i dzikiem, z ustami surowo zaciśniętemi. Tam ta sama twarz wyciąga się w garbaty nos owcy, patrzy sennemi oczyma i kurczy płaczliwe usta. Tu, wygolony markiz wersalski, z wykwintnym uśmiechem, z ruchami pełnemi eleganckiej powagi, dumny i grzeczny, z pewnym odcieniem pobłażliwości uchyla kapelusza.
Tam znowu opasły prałat rozmawia z jakiemiś figurami drewnianemi gotyckich świętych, które, zdaje się, że tylko co zeszły ze średniowiecznego ołtarza.

Tu, senny i smutny orzeł, z tęsknemi oczyma, siedzi zadumany obok wesołej i sprytnej twarzy polskiego chłopa, który z pod płowego wąsa śmieje się z jakiejś poczwary, na której twarzy zdaje się skupiać złość, wściekłość, zawiść i podejrzliwość z całego Podhala. Tam, twarz mędrca z ogromnem sklepieniem czaszki, okolona długim, białym włosem, patrzy łagodnie i rozumnie — ówdzie, ruszają się karykatury mogące ozdabiać rączki lasek i parasoli.

Twarze te, rzeźbione są z tą usilnością wydobycia cech indywidualnych, która przypomina dążenia średniowiecznej sztuki. Rzadko tu się spotyka nieokreślone, zamazane komunały bez wyraźnego typu i charakteru.
— To jest tak piękne jak balet! — zawołał pewien turysta, patrząc na grupę młodych górali, smukłych, zgrabnych, ubranych w białe, wiszące na ramionach cuhy, i białe obcisłe spodnie, znaczone granatowym i czerwonym sznurkiem.

Zdanie to tak pochlebne dla baletu, zawiera w sobie o tyle prawdy, o ile człowiekowi przywykłemu widzieć zręczne ruchy i piękne pozy tylko w teatrze, musi z konieczności teatr służyć za miarę piękna.

Zgrabność i piękno ruchów polega na ich zgodności z celem, w którym są wykonywane. Ręka podejmująca pióro, jeżeli napręża się i rusza z siłą nieodpowiednią dźwiganemu ciężarowi, robi wrażenie niedołęstwa i niezręczności. Ciało, które opiera się na nogach bez wyraźnego oznaczenia równowagi i akcentowania punktu oporu — zdaje się ociężałem i niezgrabnem.
Górale, mając nadzwyczaj proporcyonalne członki, małe stopy i ręce, odznaczają się przytem niezwykłą zwinnością, lekkością i dobitnie akcentowaną celowością ruchów. Przymiotów tych nie można kłaść wyłącznie na karb warunków, w jakich żyją. Przy tych samych wpływach zewnętrznych, Tyrole (np. z okolic Meranu) są ciężcy i niezgrabni. Ręce i nogi ich nie mają nic elastyczności i ruszają się jak drewniane pedały, a przecież tu i tam człowiek żyje nad przepaściami, wśród skał pionowych i stromych głazów.
Te same wpływy zewnętrzne, w różnym stopniu oddziaływają na różne rasy ludzi.
Szwaby ze Spiża, jak niezdarnie i niezgrabnie chodzą, będąc jednak sąsiadami naszych górali.
Tak, to jest, jeżeli kto chce, piękne „jak balet“, z dodaniem tylko prawdy, swobody, siły i szczerości — a bez mdłych całusów i umizgów sztucznych do widzów.




wojtek roj.
Słońce, z nad szczerby Giewontu, świeci czystym blaskiem południa, drży i płynie falami potoków, srebrzy się na liściach wierzb i igłach świerkowych. Jak okiem sięgnąć, jaśnieje pogoda bez cienia, bez chmury. Od pagórków Bukowiny do zachodniego krańca na Orawie, rozlewają się fale światła, czepiając się szczerb, płaszczyzn, szkarp, występów gór, zatopionych w morzu promieni. Szczerbate kontury grani, obwiedzione smugami świetlanemi, miękną i zacierają się; urwiste, dzikie ściany kotlin nasiąkają powietrznym oparem; czarne lasy połyskują srebrnemi pasmami, mżą się błękitnemi, nikłemi cieniami — cały ten, zwykle dziki i niedostępny świat górski wznosi się dzisiaj łagodny i uprzejmy.
Wśród tego otoczenia, zmieszani z góralskim tłumem, kręcą się wszędzie, na wszystkie strony goście-panowie.
Zjawiają się tu oni razem z ciepłem, z letniemi deszczami. Jak bociany i jaskółki wędrują z różnych stron świata, wiją sobie chwilowe gniazda i osiadają na parę miesięcy.
Przychodzą tu, jak wyziew letniego parowania ziemi. Są oni dla tego ubogiego i dzikiego zakątka bogactwem tak naturalnem, jak urodzajny muł dla brzegów Nilu. Z pustyni skalnej, bezpłodnej, z łożysk lodowców zawalonych trupiemi rumowiskami granitów, ze ścian stromych, na których źdźbło porostów utrzymać się nie może, wyrasta plon nieposiany, stokroć obfitszy od lichego i niepewnego plonu owsa lub gruli, na jakie stać jedynie tutejszą rolę.
Napływ krajcarzy z kieszeni gościa, jest dla górali wynagrodzeniem za ich miłość do tego ubogiego kraju, jest odpłatą za twardą walkę z naturą wrogą, jałową, ubogą i dającą tyle, że jak któryś z nich mówił: „Ja ta, i nie jem, tylko zyjem.“

Goście ci są jednem z najwdzięczniejszych zbóż do uprawy. Zwłaszcza z początku, kiedy wymagania ich były nadzwyczaj małe, a ilość zostawionych dutków nieproporcyonalnie wielką, panowie nie ustępowali plenności nawet pszenicy.

Dziś stosunki się zmieniają. Goście, tak jak rośliny, wymagają staranniejszej i kosztowniejszej uprawy, większego około siebie zachodu. Niemniej jednak są oni dobrodziejstwem Zakopanego i tych wszystkich podkarpackich dolin, do których sięgają ich wędrówki.
Kiedy, przed laty, prof. Chałubiński odkrył Tatry, pierwsi liczniejsi wędrowcy wpadli na widok górali w zachwyt bezgraniczny.
Chłop, który im był znany, tylko jako leniwy parobek, lub sąsiad wykradający las i wypasający zboże; jako niewolnik, całujący pokornie ręce i zawsze podejrzany o najlichsze instynkta; który mieszczuchom przedstawiał się, jako kłótliwy dostawca fałszowanego mleka, jaj zgniłych i drzewa porąbanego na strzępy cynamonowe; który zresztą mógł być przedmiotem zabawy, lecz nie zdawał się możliwym do wspólnego towarzyskiego życia, — chłop ten, stanął nagle w postaci pięknej i bohaterskiej.
Kapelusz z kostkami, biała cucha, cyfrowane portki, świecąca spinka i ostra ciupaga roztkliwiły do łez, sentymentalne i estetyczne instynkta filistrów i — otworzyły ich worki.
Z chłopem tym trzeba było żyć, trzeba go było szanować, ponieważ od niego się zależało i jemu tyle się zawdzięczało. On był mostem nad przepaściami, poręczą na skalnej grani, skrzydłem ponad otchłanią, której bezdnia mroczyła wzrok i ścinała krew w żyłach. Był on niańką dla ludzi zniedołężniałych w miejskiem życiu lub wygodach zbytku; jego odwaga, przytomność umysłu, energia, wytrwałość, znajomość natury, spokój wobec niebezpieczeństwa i szybkość postanowienia zastępowały brak tych przymiotów u ludzi, którzy po raz pierwszy znajdowali się wśród tak niezwykłej i całkiem im nieznanej przyrody.
Chłop ten przytem nie był niczyim poddanym. Rósł wolny i dziki, i przy wszystkich formach uniżoności, zachowywał godność osobistą i hardość ducha. Szanował się i kazał siebie szanować, śpiewając tym, którzy mu chcieli imponować pańszczyznianemi narowami:

Panowie, panowie, będziecie panami,
Ale nie będziecie przewodzić nad nami.

Zresztą, czasy powstawania popularności górali przypadały na chwilę żywego rozbudzenia pojęć demokratycznych. „Zbliżać się do ludu,“ zaczynało być w ogóle w modzie; cóż mówić o zbliżaniu się do ludu, którego umysłowe i towarzyskie przymioty, którego życie i postać były tak oryginalne, tak różne od zjawisk pospolitych, codziennych; ludu, który był częścią wspaniałej natury, był jakby jej duchem, fantastycznym tłomaczem jej piękna i potęgi, zdolnym opowiadaczem i twórcą legend; ludem, który miał wogóle mnóstwo pysznych rasowych przymiotów.
W tych pierwszych chwilach entuzyazmu, zapominano nawet, że górale są ludźmi; że uspołecznienie, wynik silnie zadzierzgniętych i unormowanych stosunków między ludźmi, niezawsze idzie w parze ze zdolnością umysłową, lub przymiotami takiemi, jak: męstwo, energia temperamentu, wyobraźnia zapalna i łatwość wysławiania się.
Nie licząc się z instynktami chciwości, jakie u ludu tak biednego mogło rozniecić rozrzucanie garściami pieniędzy, pieszczono górali i schlebiano im bez miary.

Górale przyjmowali wszystko — może się dziwili, to pewna jednak, że było im dobrze. Ponieważ hojność dających przechodziła skalę ich wymagań, nie potrzebowali rachować papierków, które im wciskano do ręki. Zachowywali pozory bezinteresowności, kładąc w tórbkę łatwo zarobione krajcarze. Drażliwa kwestya zapłaty, tak z góry rozwiązana, ułatwiała niesłychanie stosunek towarzyski i usposabiała do całkiem idealnych porywów obiedwie strony.

Młodzi, inteligentni, zgrabni i piękni górale otoczeni byli względami towarzyskiemi, służyli za ujście dla dobrych chęci i poetycznych popędów pań i panów.
Marzycielskie panny czytały im Słowackiego, unosiły się wspólnie nad Krasińskim i pięknością natury.
Sława tatrzańskich przewodników rozchodziła się po całym kraju, roznosząc daleko anegdoty z ich życia, cytaty ich słów, ich koncepta i przypowieści; zapalała w dalekich gdzieś okolicach entuzyazm do rozmaitych Wałków, Maćków i Wojtków. Zdawało się, że całe ich życie i oni sami, to fantastyczna bajka i tchnienie poezyi.
Poetyczny filister przejmował się własną sytuacyą, i wśród ciągłych wykrzykników podziwu, entuzyazmu, opromieniał siebie, swoje zabawy na skałach, swoje skoki niezgrabne, swoje noclegi niewygodne, swego przewodnika, kij nawet, którym się podpierał, jakąś aureolą chwały.
W literaturze tatrzańskiej owych czasów, przeważa ten ton elegijny, rzewny, pełen podziękowań dla Stwórcy, który dla nich, dla tych panów gości, takie cuda zbudował.
Dziś, wszystko to się zmienia. Wycieczki w Tatry stały się czemś bardzo zwykłem — powszechnem. Entuzyaści, straciwszy dużo pieniędzy, zaczynają się rachować; górale zaś, ujęci w karby, ostemplowani i unormowani w zapłatach, patrzą na gości, jak na źródło dochodu, od którego trzeba już płacić podatki.
Z chwilą, w której panowie zaczynają rachować swoje papierki, góral oblicza skrupulatnie wartość swoich usług i zasług. Tu następuje kolizya egoizmów — rozczarowanie i źródło tych wszystkich gawęd o chciwości górali i o wyzysku, jakiemu podlegają goście.
Naturalnie, niezawsze wina jest po stronie górali, i często można widzieć strapionego Jaśka lub Maćka, któremu goście struli życie, grożąc, że go opiszą w gazetach o jakieś parę guldenów, które mu się słusznie należały. Gość, który chce wszystko dostać jak najtaniej, nie widzi, że robi to samo, co góral, który chce wziąć jak najdrożej.
Jest to bardzo charakterystyczne, że ludzie z Warszawy mają lepszą sławę u górali od Galicyan.
Widocznie Warszawiak, i wogóle człowiek z tej strony granicy, przynosił więcej entuzyazmu i z większą łatwością wyzbywał się z gotówki.



Niema zapewne, a przynajmniej mało jest chyba ludzi, którzyby, twierdząc, że „praca uszlachetnia,“ że jest najwyższą rozkoszą i ozdobą życia, brali to wszystko do siebie. Sądzę, że nawet autorka powieści pod powyższym tytułem, myślała wyłącznie o uszlachetnieniu i uszczęśliwieniu swoich bliźnich na tej drodze. Mnie się zdaje, że wszyscy, ale to wszyscy ludzie dążą do tego, żeby nie pracować, i że ten wstręt do pracy jest jedną z głównych, dźwigni, wszystkich wynalazków w mechanice, zastępujących siłę człowieka. Dziś i dawniej praca zwalała się i zwala na karki wszelkich niewolników — zwierzęta, narzędzia, machiny i ludzie, w celu uszlachetnienia, obarczani są brzemieniem trudu, wstrętnego w gruncie dla wszystkich.
W dodatku, każda praca i wysiłek połączony z pragnieniem dojścia do jakiegoś praktycznego celu, uzyskania korzyści materyalnej, lub zadosyćuczynienia ambicyi, połączone są z zawodami, przykrościami, niepokojem i troską. Nie byłem w tym wypadku: przypuszczam jednak, że kapitalista obcinający kupony, i ten nawet, kiedy niekiedy musi się skarżyć na swoje uciążliwe zajęcia.
Z drugiej jednak strony, ciągły i zupełny spoczynek jest również niemożliwym, nieprzyjemnym i nużącym na swój sposób. Człowiek dobrze żywiony, niezmuszony do pracy, mogący ciągle odpoczywać, — nudzi się, splenuje, — nie wie, co z sobą zrobić, oddaje się albo lichym rozrywkom, albo melancholii. Tu właśnie kryje się przyczyna istnienia, wszelkiego rodzaju sportów, tych sposobów szlachetnego (?), bezcelowego wyzwalania sił fizycznych.
Wszelki sport, a w szczególności taternictwo, ta bezinteresowna walka z naturą, daje możność zużycia nadmiaru siły i zdrowia, nie zostawiając żadnego niesmaku, żadnych zawodów realnych, ponieważ niema tu realnych interesów do bronienia lub korzyści do zdobywania.
Taternik lub alpinista, bez widocznej potrzeby, ponosi straszne trudy; naraża się na rzeczywiste i wielkie niebezpieczeństwa; przebywa olbrzymie przestrzenie w górę, stacza się w doliny i znowu wdziera na góry, nie nosząc w zanadrzu żadnego interesu, nie obliczając ceny swoich kroków, nie myśląc, czy i ile na nich zyska lub straci.
Żyje życiem próżniaczem, pracując od świtu do nocy. Odpoczywa — trudząc się nadmiernie.
Jest zawsze lekki, swobodny; nigdy nieprzejedzony, — czasem, rzadko, przepity...
Doznaje mnóstwa przepysznych wrażeń, od natury wspaniałej i potężnej, łatwej do pojęcia, gdyż przedstawiającej się w kształtach wyraźnych, określonych, stanowczych, sformułowanych w sposób jasny i przekonywający.
Odradzają się w nim instynkta, siły i zdolności zamarłe lub zniedołężniałe w spokojnem życiu, — niepotrzebne w podróżach tramwajami i wycieczkach nad brzegi rynsztoków, po asfaltowanych chodnikach.
Taką jest psychologia taternictwa.
Kobiety młode, piękne, stare, brzydkie — dzieci, mężczyźni wszelkiego gatunku, — znajdują w niem pełno rozkoszy i pożytku zdobywanego mimowoli, niechcący.
Nic też dziwnego, że w dzień słoneczny, a przynajmniej suchy, wysypuje się ze wszystkich wil i chałup zakopiańskich mrowie ludzi od samego rana, i drze się ku górom, ginie wśród lasów, rozdołów i jarów, rozbiega się po wszystkich kątach doliny.
Patrząc na te igraszki lekkomyślne, poważnych osób, które w swoich ruchach rozmiękłych albo sztywnych i koszlawych, w swoich twarzach ułożonych systematycznie, w symetryi swego zarostu i uczesania, w swoich modnych, miejskich ubraniach, w całej swojej postawie zatrzymują coś z konwencyonalnej powagi urzędnika, tylko co powstałego od biura, — patrząc na tę swobodę dziecinną, z jaką się one tu bawią, na tle chaotycznej i dzikiej natury, przypomina się Heine:

Philister in Sonntagsröcklein
Spazieren durch Wald und Flur,
Sie jauchzen, sie hüpfen wie Böcklein,
Begrüssen die schöne Natur.

Nie drwijmy jednak.
Filister, który z pewnemi ostrożnościami schodził w dół, ulicą Bednarską, teraz z lekkiem sercem toczy się z przełęczy Zawratu razem z kamieniami. On, którego przerażała każda kropla deszczu, spadła na świecący cylinder, który miał do błota i wilgoci wstręt taki, jak gdyby był warszawskim estetykiem, dziś wierzy, że wszystko to, tu w Zakopanem, jest zdrowe. Deszcz pada! Nic nie szkodzi!
Zresztą, przecież Chałubiński i Baranowski mieszkają tam, w tym lesie... Powoli, wiara w Chałubińskiego, w wartość surowego klimatu i ruchu w czystem powietrzu, zmienia się w wiarę we własne siły, zdrowie i energią. Zwiędłe cherlaki i miękkie, jak z waty, tłuściochy uderzają się z upodobaniem po łydkach, które ich obnosiły po Tatrach.
Elegant, który mierzył ludzi szykiem ich obuwia, dziś z dumą pokazuje swoje rozklapane trzewiki, zdarte „na granitach Łomnicy“.

Panna, która krzyczała: „Ach! i och!“ przy lada szeleście, śpi spokojnie przy huku zlatującej, z wysokości tysiąca stóp siklawy, lub szumie halnego wichru.

Ten przybladły, spokojny, otyły jegomość z wytrzymałością rysia wspina się po skałach, ta wątła panienka tygodniami całemi żyła we wnętrzu gór, nie schodząc na odpoczynek w dolinie; ten ksiądz z potulną twarzą, skróciwszy poły sutanny dźwigał się, rzeczywiście, ponad obłoki.

Taternik nie ma żadnego stałego, określonego typu. Rekrutuje się on wśród wszystkich warstw towarzyskich, ze wszelkich fachów, temperamentów i charakterów... Poza zupełnymi niedołęgami, których brzuchy spadają, jak, Falstafowi na kolana, lub których wątły organizm nie wytrzymuje trudu i surowych warunków życia; poza ludźmi, dotkniętymi chorobliwym strachem przestrzeni — każdy może być taternikiem.

Włóczą się też po szlakach tatrzańskich ludzie tych wszystkich odmian, jakie tylko wydają powikłane stosunki społeczne.
Ten mały, humorystyczny człowieczek w zadużym serdaku, wdziera się obojętnie na najstromsze skały, czepia się jak pająk upłazistych brzeżków nad przepaściami. Właściwie nie interesuje go to wcale. Jest mu wszystko jedno, czy wchodzi na marmurowe wschody hotelu, czy się drze po prostopadłym zrębie góry. Ma on w sobie humor i towarzyskość, które w dobrej kompanii niosą go, gdzie kto chce... Na Garłuch? — to na Garłuch. Na Montblanc! — Owszem.

Tamten wysoki, chudy z miłą, cichą i spokojną twarzą, chwiejący się na wietrze, z uprzejmym uśmiechem, z przygryzionem Virginia, pnie się jak długa stonoga, „naciąga się jak gad“, według zdania górali. Długiemi rękoma chwyta się krawędzi i łagodnem błękitnem okiem patrzy ze szczytu, w głąb sinej bezdni, w której bieli się potok, jak srebrna nitka.
Tu znowu, wystawia naprzód pierś atletyczną, i wyzywająco patrzy na góry, jeden z tych, o których Sabała mówi: „Kaby takich dziesięci nabrać, toby ta mątu na świecie narobili...“.

Niesie się on przed wirchy i hale, napełniając je wrzawą swego hulaszczego temperamentu; otoczony bandą przewodników, muzyką góralską; tańczy po szałasach, łapie, co najmniej, całusy juhaskom; nie patrzy, nie obserwuje, bawi się sam i bawi innych, budząc w góralach niekłamany zapał swoją postawą, siłą, energią, wytrzymałością, odwagą, jak niemniej ilością rozrzucanych guldenów.
Starych, taterników poznać można po wytartych i zczerniałych serdakach, spokojnym wyglądzie, butach znoszonych, łatanych, jak również po braku wszelkich gratów, któremi się zwykli obwieszać turyści. Znają oni tu każdą szczerbkę, każdą perć, każdy wirch, wiedzą gdzie, kędy i jak długo dokąd się idzie, i z nałogowym spokojem, lub stale podnieconem zamiłowaniem włóczą się po szczytach. Mają swoich przewodników, którzy chodząc z nimi wielokroć, znają wszystkie ich narowy, potrzeby, upodobania — są już tak do nich dopasowani, jak te stare buty do nogi, jak wytarta na skałach ciupaga do ich ręki.

Obok nich młodzi, ze świeżym zapałem, często przebrani po góralsku, obwieszeni tórbkami, flaszkami, aneroidami, pędzą lekkomyślnie i naoślep w góry. Są też często utrapieniem przewodników, którzy o nich mówią mniej więcej w ten sposób: „Gawiedź młoda, plugace, kopowe psy, przeklęte dyabły!“

Gdzieindziej znów samotny, bez przewodnika, z puszką na rośliny, botanik pnie się po pionowych skałach. Jest to niebezpieczny, dla siebie, typ taternika. Badając zasiągi różnych roślin, gotów jest łeb sobie roztrzaskać dla jakiegoś Litworu, czy innego górskiego ziela. Wraca też czasem z tych wypraw, z ręką wyciągniętą ze stawu, i przy pomocy zębów jako tako związaną. O jego drogach opowiadają w Zakopannem cuda, — człowiek taki mógłby chyba, jak mucha chodzić po suficie...
Do najszaleńszych typów mnie znanych, należą ludzie średniego wzrostu; — suche, nerwowe twarze, z zaciśniętemi ustami, z pozorami spokoju. Człowiek taki wobec przepaści i wirchów dostaje poprostu ataków wściekłości, porywa go koler, jak konia, i wtedy wdziera się tam, gdzie kozica możeby się wahała stąpić. Przewodnicy opowiadają ze drżeniem o tych miejscach, przez które z nim przechodzili. Nie znosi on żadnych uwag, teroryzuje i ciągnie za sobą przewodnika, a towarzyszy podróży wahających się, gotów jest obić — jakoż i bije.
Zdarzają się tu najdziwniejsze kombinacye usposobień. I tak, człowiek najodważniejszy nad przepaścią mierzącą kilka tysięcy stóp głębi, nie śmie wejść na kładkę płytkiego potoku, zawieszoną nad samą wodą. Inny, odważny, śmiały póki stąpa po skale, dostaje paniki dotknąwszy nogą trawiastego upłazu.
W Tatry ściągają ludzie z różnych powodów. Są tu i tacy, dla których włóczęga po górach jest dalszym ciągiem jakiejś kuracyi, regulującej funkcye żołądka. Udoskonalają oni tu swoje trawienie, ostrzą apetyt, znoszą różne niewygody i braki dlatego tylko, żeby wróciwszy do zwykłych swych warunków życia, lepiej odczuwać ich zalety. Nie mają zresztą ani szczególnego zamiłowania do gór, ani nadmiaru odwagi; jednak, dla zasady, pracowicie spędzają parę tygodni w Tatrach.
Inni znowu mają tylko dobre chęci. Ciągnie ich tu zwyczaj, teoretyczne przekonanie o stosowności zwiedzania gór i zachwycania się pięknością natury. Tacy wśród ciągłych wykrzykników: „Ach! jakie to ładne!“ prowadzą zwykle rozmowę na temat: „Czy pani lubi góry?“
Przychodzą też tu ludzie z tak przedrażnionem poczuciem osobowości, że nie mogą znosić obok siebie innych ludzi. Najwspanialsza panorama, najbardziej malownicza ruina góry, najdziksze, najniedostępniejsze wąwozy tracą dla nich urok z chwilą, w której tam zaczynają wszyscy chodzić. Szczęście też, że ten świat górski jest tak rozległy, przepaścisty, pakowny; ma tyle ukrytych, zapadłych kątów; dróg wiadomych tylko zwierzynie i kłusownikom, że najbardziej nawet drażliwy indywidualista, zawsze jeszcze znajdzie takie miejsce, gdzie zostanie sam na sam ze swoją duszą, którą uwielbia, i naturą, którą może jeszcze tolerować.

Tatry są równie niedostępne i równie dostępne dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Ponoszą one wszystkie trudy z niezwykłą wytrzymałością; wykazują odwagę, przytomność umysłu, spokój wobec niebezpieczeństwa, i wogóle wszelkie dobre przymioty taternika. Wszystkie też percie, brzeżki, granie, przełęcze zmierzone zostały ich drobnemi stopami, i z najwyższych wirchów tatrzańskich powiewała już chorągiew — spódnicy.

Przy całej forsowności ruchów na skałach, kobiety zgrabne i odważne wyglądają wśród nich pięknie i wdzięcznie. Bezładne, nieforemne kształty piętrzących się głazów, są doskonałym kontrastem dla linii giętkiego, silnego i dobrze zbudowanego ciała.
Naturalnie, nie wszystkim i niezawsze jest w tych wyprawach wygodnie i do twarzy...

Często wycieczka kończy się deszczem — tym deszczem górskim, bezwzględnym, zawziętym, spadającym z jakąś niepohamowaną wściekłością, a wtedy damy, zmokłe, zbłocone, zmęczone, potrącając się wśród głazów, ślizgając się po błocie, wracają pozbawione wszelkiej nawet pretensyi do wdzięku i piękna. Ktoś widział jakąś otyłą, ciężką babę, zmokłą, ociekłą, wystraszoną i spłakaną, którą znosił w garści przewodnik z Zawratu, śmiejąc się przytem, i wmawiając, że to droga gładka, jak szosa z Nowego Targu...
Jeżeli komu jest bezwzględnie dobrze w Zakopanem, to dzieciom. Szczególniej tym biedakom, którym się zdarzyło urodzić i żyć w miastach, w wielkich rojowiskach ludzi, wśród ciasnych, brudnych, dusznych i cuchnących ulic.

Tutaj jest dla nich raj prawdziwy. Otoczenie, które, oddziaływa równie dodatnio na ich zdrowie, na rozwój sił fizycznych, jak i na umysł.
Ta natura górska tak potężna, niezwykła, wyrazista, przykuwa ich uwagę, roznieca wyobraźnię, kładzie na ich wrażliwej myśli obrazy jasne, konkretne, dobitne — uczy ich i bawi lepiej, niż ciasny, zapakowany między czterema ścianami miejski ogródek freblowski, z jego wszystkiemi przyrządami do uprawy umysłu.
Same potoki tylko są już dla nich źródłem ciągłego, wielkiego interesu, przedmiotem nieustannych badań i zabawy.
Ta woda wesoła, wściekła, pieniąca się, jasna i przeźroczysta, która gdzieś śpieszy, dokądś pędzi z tajemniczym pośpiechem, zdaje się być żywą i obdarzoną świadomością swego życia i celów.
Wypada oto z za jakiejś krawędzi skalnej, rzuca się pomiędzy głazy, okrąża je, pieni się, kipi zła i niecierpliwa, ciska w powietrze kryształowe blaski i perłowe piany.
Dalej trafia na gładką, mało pochyłą równinkę i płynie cicha, przeźroczysta, śmiejąca się dołkami wirów, zaczepiając obwisłe gałązki świerków i potrącając badylami trawy; — nagle ziemia się pod nią urywa, i cała jej masa, porwana jakąś siłą fatalną, ciska się w przepaść, jakżeby z zamkniętemi oczyma, rozbija się w pianę, w smugi i nici białe, w kurz i parę... I znowu porywa się z upadku, wybucha wielką falą, przerzuca się przez zawalające jej drogę głazy i ginie w jakichś wielkich ustach z kamienia w ciemnej czeluści podziemi, w tajemniczych światach ukrytych we wnętrzu gór.
Nie tylko dzieci interesuje i przykuwa ten widok.
Obserwowałem profesora statystyki, który godziny całe stał na kładce, wpatrzony w wezbrany ulewą potok, rozbiegający się wśród głazów, okrążający pnie świerków, szemrzący po trawach — i mogę zapewnić, że uczony statystyk, patrząc tak na szumiącą i pieniącą się wodę, nie zajmował się obliczaniem: ile i w jakim czasie przepływa jej pod jego stopami?
W tej wodzie żywej, równie jak ona bystry i ruchliwy Drozd wodny, czyli Kordusek, nurtuje, żeruje i kąpie się, rozbijając białą piersią wartką i gwałtowną falę, i rzucając się bez zastanowienia w grzmiące strugi wodospadów.

nad potokiem.
Nad potokami po całych dniach widać dzieci, puszczające z biegiem wody szyszki świerkowe, ciskające w nią kamienie, dźwigające drobnemi łapkami wielkie tamy z kamyków wznoszonych codzień na jedno miejsce. Wśród dzikich lasów, obdartych brzegów, rumowisk, głazów spotyka się wszędzie ślady pracy tych maniaków. Jak bobry wznoszą one tamy, jakieś dziwne budynki, stawiają młyny i tartaki, rozkopują łożyska wód i wywabiają je z koryta na małe łączki i mielizny.

Wyobraźnia ich zamienia najmniejszy spadek wody w wielkie, wodospady; lada kamień przydrożny w turnicę, na którą każą się po setki razy wprowadzać.

W towarzystwie małych góralików nabierają odwagi, ochoty do ponoszenia trudów, uczą się przedsiębierczości, wytrzymałości, zręczności, trochę dziczeją, z czem im bardzo do twarzy.
Oswajają się z groźnemi głosami wód górskich, burz halnych, z wielkim rykiem grzmotów, rozbijających się długiemi echami po skalnych obszarach.
Wspaniałe kwiaty górskie, te festony gencyany, grona złotogłowiu, ogromne łodygi i baldachiny wielkich roślin, przepyszny oset górski inkrustowany w zielonej darni, czerwone kity mieczyków, liliowe dywany dzwonków; te drzewa pnące się po skałach, dziwacznie wygięte ramiona buków, wielkie płaszcze świerkowych igieł, jasne liście jaworu; te głazy nakryte bogatemi kobiercami mchów kolorowych — wszystko to napełnia życie dziecka jakimś zdrowym czarem i urokiem. Wracają one ztąd z muskułami silnemi, zdrowemi płucami, czerstwe i mężne, ze wspomnieniami obrazów i zdarzeń, które długo trzymają się pamięci.
W zimowy wieczór w Warszawie, lubią sobie przypominać gęśliki Sabały, przy dźwięku których tańczyły w Zakopanem; swoich towarzyszy Jaśków i Józków, turnice, potoki, smereki, te wszystkie dziwne rzeczy i nowe nazwy, które ich nigdy nie przestawały interesować i zadziwiać.
Do szczególnych typów tatrzańskich należy taternik symulacyjny, który nie ruszając się z Krakowa lub Warszawy, za pośrednictwem drugich zwiedza najwyższe szczyty, przebywa najtrudniejsze miejsca. Taki idealny taternik daje swoim znajomym bilet wizytowy z prośbą, by umieścili go w odpowiedniem miejscu, lub wypisali tam jego nazwisko. Być na Garłuchu lub Łomnicy jest tak dobrą sławą, jak każda inna, dla ludzi ambitnych bądźcobądź. Wszakże skromny tytuł: członka Towarzystwa tatrzańskiego, widziałem w głębi Litwy, na zapadłym wiejskim cmentarzyku, wyryty obok nazwiska na nagrobku!



Nie trzeba myśleć, żeby ci ludzie cywilizowani, którzy tu przychodzą dla zaspokojenia pierwotnych instynktów pożycia z naturą, żeby oni swój świat zostawiali za sobą, i wyzbywali się ze wszystkich swych nałogów, przyzwyczajeń, śmieszności, — złych czy dobrych przymiotów życia miejskiego i bardziej powikłanych stosunków towarzyskich i społecznych.
Jak ślimak swoje skorupę, niosą oni za sobą cały ciężar potrzeb wyrafinowanych. Przeciągają druty telegraficzne, zawieszają skrzynki pocztowe, stawiają teatralne budy, ściągają hecarzy, fryzyerów i prelegentów, robią wszystko, co mogą, żeby przez te parę miesięcy oddychania czystem powietrzem, trochę kurzu i zapachu, trochę hałasu i odurzenia miejskiego domieszać do wrażeń górskich.
Potrzeba żywienia się i nałóg knajpowy sprzyja istnieniu rozmaitych restauracyi, szynków, cukierni i kawiarni.
Żyd, który dawniej miał tu tak mało do roboty, który na tem życiu prostem i nędznem, życiu pasterzy, przez pół roku zasypanych śniegiem, tak nie wiele mógł zyskać — teraz bogaci się i rozmnaża, tłoczy się we wsi, skupuje ziemię, buduje się i paraliżuje często przedsiębierczość i rzutkość górali.
Cywilizacya z całym swoim bagażem dobrego, i z całą swoją lichotą i tandetą, ciągnie tu, razem ze wschodnim wiatrem, wiejącym wzdłuż doliny ze świata.
Tam skrawek lasu świerkowego odcięty na park! Sześciu zakatarzonych Żydków wygrywa na zdetonowanych wilgocią strunach, starając się, bez skutku, zagłuszyć szum bliskich potoków i turkot podskakujących na kamienistej drodze wozów. Ten park! — to pół morga lasu obrzuconego żerdziami płotu, z ławkami z surowych desek przybitych do kołków krzywych, z wydeptaną i pooraną korzeniami świerków darnią, — ma jednak nieprzeparty urok dla gości.
Tu, wśród całej wspaniałości otoczenia, wśród ogromu dzikiej natury, to słabe wspomnienie jakichś miejskich ogródków, ciągnie ich; jest w tem widać coś z alei Ujazdowskiej, z ogrodu Saskiego, z tych wszystkich miejsc, gdzie ludzie chodzą, żeby się pokazać...
Miejski filister, w czystej swej postaci, spotkany gdzieś w górach niedostępnych, robi wrażenie dziwne, nieharmonijne — niemniej dziwacznie wygląda wśród ciemnego lasu, na pniu ociekłego żywicą świerku, afisz teatralny, w którym zdaleka można wyczytać między innemi: „Monolog ze śpiewami wygłosi p. Solski“.
Ta parodya sztuki, artyzmu, zbytku, komfortu, tem śmieszniej wygląda na tle natury bogatej, na tle życia ludu góralskiego, który w granicach swego ubóstwa ma swoje oryginalne, szczere artystyczne upodobania, i ten prosty zbytek, którym jest krój i czystość jego ubioru, ozdobność pełna charakteru jego chałupy.
Tu, jak gdzieindziej, ludzie się bawią, tańczą, uczą się na — biednych. Koncerta, bale, obrazy żywe, pikniki, odczyty, wszystko to jak gdzieindziej sięga do kieszeni po podatek pośredni od zbytku, na rzecz nędzy w najrozmaitszych objawach.
Kobiety, tak dobrze w sali ratuszowej, jak w zakopiańskiem kasynie pozwalają sobie na trochę kokieteryi dla otarcia łez nieszczęśliwym...
Oto żywe obrazy, w których występuje sztuczna córka Faraona, obok „tańca prawdziwych górali;“ oto koncert, w którym czuć więcej dobrych chęci, niż słychać głosu śpiewaków; gdzieindziej malarze urządzają pochód Arabów, z sułtanem w atłasowej spódnicy, w kocu z zakładu hydropatycznego, z trzepaczkami, jako godłami potęgi. Pochód ten robi furorę między góralami.
„Kaby ludzie wiedzieli, toby ta baby z Kościelisków latały na to widowisko“ — mówi Sabała, i dodaje: „a tego nikt inny nie mógł dokonać, cheba Piotrowski (Antoni), bo to je chłop cerstwy i ucony! Hej!“
Ci ludzie dólscy, w tej lub innej formie, przynoszą tu jednak mnóstwo dobrego, ludzkiego, społecznego pierwiastku.
Dzięki im, istnieje tu szkoła snycerska, szkoła koronkarska, kasa zaliczkowa, gospoda i czytelnia ludowa, stypendya i fundusze na utrzymanie biednych uczniów — nie licząc mnóstwa bezpośrednich, z ręki do ręki, dobrych uczynków, które łatają biedy i nędze góralskiego ludu.
Prof. Chałubiński, Modrzejewska, prof. Baranowski, pp. Dembowscy, Towarzystwo tatrzańskie i wielu innych, — oni to zrobili z tej pustyni, odciętej od świata, ognisko cywilizacyjne i dobroczynne.
Jeżeli skutki ich starań nie zawsze były pomyślne, przyczyną tego jest tylko brak ludzi w miejscowym żywiole, którzyby utrzymali i rozwijali umiejętnie i sumiennie, świeżo zaszczepione urządzenia i zakłady.
Pod wpływem tego elementu bardziej uspołecznionego, miękną obyczaje górali, — przyczynia się też do tego niepomału, zapewne, i obecność, kilku zgrabnych żandarmów, którym kapelusz z koguciemi piórami, czysty szynel i białe rękawiczki nie przeszkadzają mieć w kieszeni kajdanków.
Nietylko ludzie, natura tatrzańska nie przestając być sobą, staje się przystępniejszą, nie tak wrogą i niegościnną.
Wśród zupełnej pustyni, zawalonej okruchami gór, gdzie czarne krzaki kosodrzewiny wyginają swoje karłowate konary, gdzie świerk już nie śmie rosnąć, podróżny zaskoczony burzą znajduje dach, ognisko i przytułek. Schodząc zrębami ścian granitowych, jeżeli masz gdzie nogę postawić, to dlatego, że tu jakiś delegat Towarzystwa tatrzańskiego wyżłobił ten gzemsik ledwo dostrzegalny, jak ślad małego robaka na gliniastem urwisku; gdzieindziej znowu, wisząc w powietrzu nad przepaścią, dziękuj temuż Towarzystwu tatrzańskiemu za parę klamer żelaznych, wbitych w gładką ścianę, za które możesz się uczepić. Jeżeli z labiryntu dróg błędnych, wśród lasów zawalonych głazami, podciekłych strumieniami, wyprowadzą cię czerwone znaki na korze świerków, na występach skalnych, to wiedz, że tędy przechodził p. Walery Eliasz i jak wróżka z bajki stawiał drogowskazy dla zbłąkanych dzieci.


∗                              ∗

Nad brzegiem, morza, całemi dniami leży się w piasku, słucha się jednostajnego szumu fal, staczających się na wybrzeże, i wpatruje się bez przerwy w błękitną wodę i błękitne niebo, stapiające się gdzieś u horyzontu. Widać tu świat cały, otwarty, bez zasłon, aż do tych krańców, do jakich sięgnąć zdoła siła wzroku. Nic się na tej płaszczyźnie błękitnej, zmiennej nie może ukryć. Niech się gdzieś zakołysze czarna skorupka rybackiej łodzi, widać ją o milę; niech błyśnie biały żagiel, albo maszt okrętu, czy smuga dymu — wśród tej nicości powietrznej, każdy taki przedmiot odkrywa się bez trudu, bez szukania. Fala nadbrzeżna, powtarzająca ciągle te same ruchy, biegnąca z głębiny, stająca dęba na piasku, świecąca, jak szyba żółtego topazu, i spadająca w pianach na mieliznę, tak ruchliwa a tak jednostajna, zajmując oczy i ucho, nie pozwala zmierzyć czasu, który płynie jednostajnie i przechodzi niewiadomo, na czem i gdzie... Widząc przed sobą równą linią horyzontu, nie uczuwa się potrzeby zajrzeć za nię — jest się skłonnym do nieruchomej kontemplacyi. Jeżeli zamknę oczy, to jeszcze będę wiedział, że jestem nad morzem, po ciągłym szumie. Nie potrzebuję nigdzie iść — niczego szukać.
Tu, w Zakopanem przeciwnie. Surowy klimat, podniecający wpływ tego powietrza, a nadewszystko ta tajemnicza ściana gór, u stóp której się mieszka, nie daje spokoju. Coś rwie z chałupy za ten wał skalisty, za ten gmach, zasłaniający pół widnokręgu; ciekawość i jakaś gorączka czynu prze do wdzierania się ze skały na skałę, z grzbietu na grzbiet, aż póki po drugiej stronie nie błysną w słońcu równiny węgierskie i dalekie, nikłe, błękitne horyzonty.
To też w dzień pogodny, pilnują domu ci tylko, którym nic już nie pozostaje, tylko owinąć się w pled, zapiąć się w serdak i kładąc pasyansa, spoglądać z za firanek ganku na szczyty, z wiarą, że chorym płucom zdrowo jest tu oddychać.
We wsi ruch wielki. Na gankach i werendach chat, w których się mieszczą restauracye i kawiarnie, zmieniają się co chwila goście.
Wszyscy gdzieś śpieszą, dokądś idą lub skądś wracają. Serdaki na wszystkich plecach połyskują kolorowym safianem oblamek; kobiece, białe, z czerwonem lub błękitnem wyszyciem, świecą się w słońcu.
Bardzo wiele pań przebiera się po chłopsku.
Trzeba im jednak oddać sprawiedliwość, że tylko niewielu jest z tem do twarzy. Sam strój przykrojony do jakiejś maniery salonowej, traci zupełnie na charakterze; zawieszony na kształtach, wymagających w tym lub owym kierunku korekty gorsetów, połączony, z typem twarzy często zupełnie niewłaściwym, np. semickim — robi wrażenie czegoś sztucznego, pretensyonalnego, coś w tem jest z budy cyrkowej i baletu, tańczonego na prowincyonalnej scenie. Można widzieć w Zakopanem całe gniazda panien w czerwonych halkach, białych bufiastych koszulach, obwieszonych koralami, z czerwonemi chustkami na głowie — dobrze, jeżeli są naprawdę młode i ładne... Ale młode osoby w pewnym wieku, powinny starannie unikać tych wstążek i koralików „najkraśniejszych“...

panna w przebraniu.
Z oddalenia jednak, jako plama czerwona na tle szarej skały, lub ciemnych mchów leśnych, taka spódnica czerwona gra w słonecznych blaskach. Dobrze też wygląda w uliczce zalanej cieniem, przerywanym słonecznemi plamami wśród białych cuh góralskich, i ciemnych ubrań panów na tle ścian brunatnych i szarej drogi.
Wielkie jasne słońce wisi u stropu pogodnego, czystego, ciemnego nieba. W miarę, jak się stacza ku zachodowi, wschodni kraniec łańcucha gór zarysowuje się coraz wyraźniej — cienie nabierają siły, światła — blasku.
Wyłaniają się wielkie, ciemne sylwety; ogromne cienie kładą się po połamanych ścianach; na lasy, na występy skalne pada boczne światło i rzeźba gór występuje z wypukłością prawie dotykalną.
Jeżeli to pierwszy dzień pogody po deszczach, to w Zakopanem wre gorączkowe organizowanie wycieczek.
Na giełdzie przewodniczej ruch nadzwyczajny. Pomimo taksy, goście licytują usługi lepszych przewodników. Ta arystokracya, te sławne Maćki, Wojtki, Szymki nie gorączkują się, siedzą spokojnie, wiedząc napewno, że ich „nikt doma nie ostawi“. Można widzieć często, jak naraz kilku panów szarpie Wojtka, który się śmieje, i chciałby się „ozerwać“ na części i wszystkim dogodzić... W takich razach wybiera on sobie najmilszych panów i najdłużej trwającą, „najhrubszą“ wycieczkę.

werbowanie przewodnika.
Młoda gawiedź przewodnicza biega gorączkowo, opanowuje równie młodych, niedoświadczonych „płonych“ panów i wywleka ich na początek, gdzieś blisko i niewysoko dla wprawy.
Co chwila się spotyka te charakterystyczne grupy turysty i przewodnika; albo całych wielkich towarzystw, podjeżdżających wozami do skalnych bram górskich, w których zaczyna się właściwa wycieczka piesza. Gdzieindziej znowu, na białym, koniu powiewa czerwona halka jakiejś pani, która z przewodnikiem, we dwoje, jedzie ku Morskiemu Oku.

W ulicy tłok; — około sklepów, około restauracyi, przewodnicy, gazdowie, furmani, goście włóczą się i potrącają. Około wozów stada góralek w czerwonych płachtach, zbite w kupę gwarzą. Nagle robi się między niemi ruch, porywają się i przypadają do ręki jakiejś barczystej, wysokiej postaci w granatowej czamarze i słomkowym kapeluszu, idącej poważnie środkiem ulicy, z głową wyższą nad wszystkie, jakie się widzi. Po trzy, po cztery kobiety, czepiają się każdej jego pięści, kapelusze gazdów uchylają się pokornie — to ksiądz Stolarczyk.

Tam, kilkunastu zgrabnych, białych chłopaków, wątłych i przybladłych, przechodzi kładkę potoku i szykuje się we drzwiach gospody ludowej: to uczniowie szkoły rzeźbiarskiej.
Na gankach chałup, tłoczą się tak zwane „wsiówki“, kobiety z dalszych wsi, przynoszące w płachcie, zawieszonej na plecach, kury, jaja, masło, grzyby i jagody.
Godzinami całemi słychać ich gdakanie przy zachwalaniu towaru:
— Bierciez! bierciez! biereiez! to masło, bierciez! O! raty ludzie na świecie! a dy to piknę, godne masło, bierciez! bierciez! bierciez!
Jeżeli się targ uda, jeżeli się poczęstuje i pogada, to na odchodnem mówi: — Kiedyście tacy nie durni, nie wspaniali, to przyjdem... przyjdem...
Nowe, przyniesione przez gości wymagania, dają góralom zarobki niezależne od ich gospodarstwa i przemysłu.

ksiądz stolarczyk.
Biedny kaleka, którego ręka została gdzieś w węgierskich kopalniach, roznosi wesołe zaprosiny na rauty i pikniki, afisze teatralne i firmany Towarzystwa tatrzańskiego, które stylem zawiłym, galicyjskim, obwieszczają o nowych drogach, perciach, schroniskach.
Mały góralik służy za listonosza, i mało sobie robi z tęsknych oczekiwań gości na listy. To roznosicielstwo jest dla niego zabawą; chodzi po drogach, lasach, i dla rozrywki wywija torbą, ciesząc się z tego stada listów, awizacyj i kart pocztowych, które fruwają około jego kapelusza.
Ztąd też, jednym z przedmiotów rozmów w Zakopanem bywa narzekanie na nieporządek poczt w Galicyi.
Furmani w czas pogodny nie próżnują. Całe szeregi wozów trzęsą się po kamienistych drogach, głównie w stronę doliny Kościeliskiej.
Jest to wspaniała nawa gotyckiej katedry, której podłogą jest ruchomy kryształ potoku. Z dna jej wznoszą się skalne filary, pionowe ściany, kolumny ozdobione gzemsami upłazów, z których jak posągi, sterczą kamienne pióra. Spiczaste, symetryczne świerki pną się po szkarpach, złomach i przystawkach, i wybiegają strzelistemi sylwetami aż ku stropowi, który jest błękit nieba.

wsiówka.
W górnej swej części dolina się rozszerza, otwierając dalsze i obszerniejsze widoki; z boków jej, jak kaplice, otwierają się bramy wąwozów, naw bocznych, Krakowa i innych.
Dolina ta wywołała tyle zachwytów, tak w niej dusza każdego wędrowca „hipogryfuje na wykrzykniku“, że nie mówiąc już o poetach, którzy rymami sławili jej cuda, ale każdy nawet błędny filister stara się część swej rozentuzyazmowanej duszy tu zostawić.
Napróżno Towarzystwo tatrzańskie chcąc oduczyć turystów od pisania nazwisk, umieszcza na swoich altanach i schroniskach maksymę łacińską: Nomina stultorum i t. d., — napróżno: każdy przechodzień musi się tu przypomnieć wdzięcznej potomności. Jest to przecie skała tak spisana, że zapewne ztąd nazywa się pisaną.

listonosz.
Charakter gotycki, mniej lub więcej silnie zaznaczony, noszą wszystkie prawie wąwozy, mające ujście w dolinie Zakopanego. Są one drogami wód, które przed wiekami rozdarły łono gór i spłynęły w niziny, i do dziś dnia pędzą temi samemi łożyskami.
Wąwozy owe, pełne są tajemniczych zaułków, grót, leśnej cieśni, szumu potoków, słonecznych blasków i głębokich cieni. Woda wyżłabia w wapieniu dziwaczne cysterny, czary o kształtach zawiłych i krętych, w które wpadając, wiruje, usiana garściami słonecznego światła. Wąskie brzegi potoków kryją bujne liście podbiału; wielkie frendzle gencyany z liliowemi kwiatami zwisają z pod gałęzi pochyłych świerków. Wyżej piętrzy się szara niedostępna skała, albo ciemne obszary lasów zalegają strome boki wąwozu. Ciągły, przyciszony szum potoku, wypełnia powietrze; las stoi niemy i nieruchomy; czasem wąska struga wiatru przychodzi zkądeś, czepia się jakiegoś jednego liścia podbiału i chwieje nim, majacząc w słońcu białą jego podszewką.

w kościeliskach.
W wąwozach takich kryją się marzycielskie natury i ludzie stroniący od ludzi. Jest tam dla wszystkich miejsce.
W głębi doliny Strążyńskiej, jak ołtarz, świeci w słońcu stroma turnia Giewontu, widna „piknie, od spodku do wirchu, jak do przezieradła!“ Tam, pod krętemi, białemi konarami buku, potykając się na kamieniach, rozwydrzeni panowie tańczą nieraz kadryla lub mazura.
Ten Giewont tak popularny, na którego imię klną się wszyscy neofici taternictwa, którego szczerba i nos garbaty ozdabia rozmaite „Pamiątki z Zakopanego“, Giewont ten przedstawia się pod tysiącznemi postaciami: od szerokiej ściany do śpiczastej jak wieża gotycka, iglicy. Raz imponuje swoją szczytnością i powagą, to znowu zdaje się lichą turniczką, — wszystko tu, jak wszędzie zresztą, zależy od punktu widzenia.
Stojąc na jednym z gzemsów Nosala, na którym tak często świecą się czerwone spódnice i białe serdaki, można już doznawać wrażeń nadprzepaścistych.

w kościeliskach.
Prosto z pod nóg urywa się przepaść ponad doliną Bystrej. Środkiem jej idzie szosa wysadzana drzewami; po bokach rozbiegają się w białych pianach potoki, bieleją ściany kuźnic i starego dworu, nad niemi wznosi się czarna od lasu Krokiew, a wyżej, wsparta w upłaziste boki, ścięta piramida Giewontu, ciemnieje poważnie na tle przesuwających się spodem białych obłoków.
Prawdziwie dziwacznym jest Giewont, kiedy się ku niemu idzie od Kalatówek, i kiedy nagle z za stromych bliższych turni wyziera jego łeb czarny, owinięty turbanem chmury, — kręci się ona wirowo z podmuchem południowego wiatru i nie może się od skały oderwać.
Wozem, konno, lub pieszo, przez Kozieniec, zwany od antisemitów „Żydowskim Garłuchem“, ciągnie od wczesnego ranka dużo gości do Jaszczurówki, — tego ciepłego źródła wody błękitno-seledynowej. Zamknięta w basenie ze świeżych desek świerkowych, wygląda ona jak oprawny w blade złoto jasny szafir — natomiast kąpiący się w niej, zdają się być zielono-trupiemi płazami — mówię tu naturalnie o mężczyznach.
Źródło, nad którem bujnie się krzewi gąszcz kaczeńca i podbiału, wytryska z pod ziemi przy ujściu wąwozu, prowadzącego z głębi gór wody potoku. Płynie pod wąskiem korytem, zawalonem głazami, ocienionem gęstwą świerków, jodeł i buków. Ponad niemi wysoko sterczą pióra skalne i wieże turnic. Woda połyskuje jak srebrny gaion, na tle aksamitnej ciemni lasu, a w górze błękitnieje wąski skrawek nieba.

w wąwozie.
Żeby jeszcze kto rozumiał ten wyraz, możnaby było powiedzieć, że to jest miejsce romantyczne. Niestety! dziś trudno już wzruszać czytelnika temi, tak dawniej pełnemi treści, wyrazami, jak romantyczny, poetyczny i t. p. Dawniejszy czytelnik, wyczytawszy takie określenie, wiedział odrazu, o co chodzi. Przed oczyma „jego duszy“ stawała czarnooka Greczynka; marzył mu się zielonkawy księżyc, oświecający ruiny wieży, odbijającej się w jeziorze; płacząca wierzba mięszała się z hukiem sosny; kapelusz ze strusiemi piórami, wenecki sztylet i puhar z trucizną wirowały obok gałązki cyprysu i skrzydeł nietoperza. Wszystko to razem wywoływało jakieś nieokreślone, niejasne wzruszenia, od których przewracał oczyma, wzdychał i był zadowolony.
Dziś, na nieszczęście dla piszącego, a bodaj na szczęście dla sztuki, czytelnicy nie przyjmują nic na wiarę; trzeba ze słów odtwarzać rzeczywistość, zamieniać je na kształty, barwy, dźwięki — na życie, zostawiając czytelnikowi swobodę wzruszania się lub ziewania...

piknik w strążyskach.
Jaszczurówka jednak jest romantyczną. Nietylko dla tej swojej ciepłej, błękitnej, jedynej na całym obszarze kraju krynicy. Nietylko dlatego, że tu żyje i łazi, czarno-pomarańczowa, plamista, niezgrabna Salamandra, — jaszczur, który po trzydziestu latach cichego życia zostaje smokiem. Jest to rodzaj emerytury, dzięki której jaszczur dostaje strasznego apetytu i odpowiednią ilość paszcz do jego nasycenia. Kości takich zesmoczałych jaszczurów znajdują się, według Sabały, po wielu kolibach i grotach. Lecz nietylko dla swoich smoków Jaszczurówka jest romantyczną — jest ona taką głównie dla tego, że wielu ludzi myśląc o niej, powtarza:

Ponad Jaszczurówką, lasem, idzie droga, czepiając się występów skalnych; nad nią zwisają pochylone głazy, pod nią czerni się ciemne wnętrze lasu. Zaglądamy na czuby buków, jodeł i świerków. Ciemność zielonawa zalega te ciche, odludne, niedostępne zapadliny, gdzie gniją omszałe zwały i wykroty, wietrzeją kamienie, wsparte o silne pnie drzew sennych.

nosal.
Dróżka ta wychodzi na dolinę Olczyska. Cichą, głuchą kotlinę, otoczoną amfiteatrem czarnych lasów, z ponad których wyzierają fioletowe czuby wielkich wichrów.
To wnętrze dzikich dolin, tuż za pierwszą ścianą regli, tak puste, odludne, bez cienia kultury, gdzie ślady stóp ludzkich zaciera ruchliwa woda; gdzie znaki siekiery giną pod potężnem uderzeniem wichru, zwalającego wielkie przestrzenie lasów, potwornemi wykrotami; — wnętrze to, stanowi tak rażące przeciwieństwo z życiem osiadłem, z tą chatą, z której tylko co się wyszło, z tą drogą kopaną i bitą, z tem wszystkiem, co cechuje cywilizowane warunki bytu, i z tem, co pod ich wpływem zmienia się w naturze, — iż niepodobna nigdy, bez zdziwienia, wyjrzeć w ten świat natury, siedzącej tu u siebie, poza ludźmi i ponad ludźmi.
Dosyć dzień jeden przebyć w domu, patrzeć na zwykłe sprzęty domowe, żyć w tem otoczeniu, tak już przystosowanem do naszych potrzeb, że się go prawie nie odczuwa, nie uświadamia, — żeby wobec tej natury doznawać wrażenia czegoś wyśnionego, bajecznego.

jaszczurówka.
Nieme skały — milczące i senne świerki stoją w zadumaniu. Ani łopot skrzydeł ptasich, ani szelest kroków zwierzęcia nie mąci cichego życia roślin i powolnego rozsypywania się głazów. Czasem wiatr przejmie dreszczem ciemne zwoje świerków, — kamień odłupany stoczy się po piargach i znowu cicho.
Daleki, przyciszony szum potoków, który się słyszy ciągle i wszędzie, w noc i we dnie, przestaje wkońcu robić wrażenie, nie uświadamia się go, tak, jak nie uświadamia się hałasu miasta, lub nieustannego turkotu fabrycznych machin.


∗                              ∗

Wjeżdżającym od strony Nowego Targu, dolina Zakopiańska wydaje się równym i wąskim skrawkiem ziemi, leżącym między dwoma wałami górskiemi, ciągnącemi się ze wschodu na zachód. Od południa wielkie Tatry, od północy pasmo połogich wzgórzy, wznosi się wysoko ponad zapadłą równiną.
Wobec ogromu gór, falowanie gruntu trudnem jest do zauważenia, a przestrzenie zdają się na oko znacznie mniejsze. Ale trzeba spróbować iść, w którąkolwiek stronę, żeby się przekonać, iż to, co się zdawało płaszczyzną, jest krajem górzystym, pooranym wielkiemi rozdołami i jarami wyżłobionemi przez potoki; że za temi pagórkami ciągną się wielkie przestrzenie lasów, mokradeł, pól uprawnych, porozdzieranych sterczącemi z ziemi skalnemi żebrami.

giewont od strony kalatówek.
Wśród tych zapadlin, poza wzgórzami i brzeżkami kryją się chałupy pojedyncze i całe osady, zapomniane, wyrzucone na ubocze, zdala od dróg dostępnych, poza fale nowego, płynącego ze świata prądu cywilizacyjnego. Po zatraconych kątach doliny, na stromych stokach pagórków, gnieżdżą się i mnożą całe rody odosobnione, zachowujące pewne stałe cechy i przymioty, i odpowiednią u sąsiadów opinią.
Przestrzeń jednego kilometra oddziela tu czasem dwa różne stopnie cywilizacyi.
Tu, bliżej Zakopanego, ludzie obeznani ze światem, z nowemi, bardziej złożonemi warunkami życia; chłopi przemysłowi i pomysłowi, nabierający w stosunkach z gośćmi mnóstwo pojęć, sięgających daleko poza ciasne szranki ich bytu; właściciele domów przystosowanych do wykwintniejszych wymagań, sami przywykający do potrzeb życiowych, bardziej złożonych i delikatniejszych; — a tuż, za pagórkiem, dzicz pasterska żyje w starych chatach pospołu ze statkiem; brudna, usmarowana i cuchnąca tłuszczem, zabobonna, lub trwająca w dawnych wstrętach do kościoła Zakopiańskiego.


∗                              ∗

Mieszkając blisko gór, patrzy się na nie z takiego punktu, z jakiegoby stonoga obserwowała człowieka, dotykając mackami jego butów. Widzi się tylko ich podeszwy, albo potworne odciski ich nóg, które wydają się same olbrzymiemi i zakrywają góry. Poza bliskiem, bylejakiem wzgórzem ginie wielkość wirchów, które ledwie kończynami swoich grani wysterkają ponad lasy regli.
Czem jest czas w stosunku do wypadków dziejowych i ludzkich czynów, tem jest przestrzeń w stosunku do wielkości i wyniosłości gór.

wjazd do zakopanego.
Tu i tam, właściwe wartości i wymiary tylko z wielkiego oddalenia — lat lub mil — dają się dokładnie ocenić.
Kto więc chce widzieć Tatry, „mieszkając u ich stóp“, ten musi się oddalić — a jak w Zakopanem, pójść na Gubałówkę.
Zaraz za potokiem zaczyna się ten kraj, tak różny i od stojących naprzeciw wirchów, i od samej doliny Zakopiańskiej.
W wielkiem zsypisku żwiru woda wydarła głębokie parowy, zarosłe olszyną, jesionami, jarzębiną, pod których gęstym cieniem, na dnie jam szemrzą strumyki i źródła.
Oto równa polanka, błyszcząca owsem, który dźwięczy i syczy drżącemi kistkami ziaren i liści, i brzęczy muzyką polnych koników. Pas różowej koniczyny świeci się, obok jaskrawej zieleni lnu, i schodzi aż między ciemne trawy łąki.
Na skraju, ukryte w cieniu rozłożystych konarów lip, jesionów, wierzbiny, starych modrzewi i brzóz, stare, rdzawo-czarne chałupy patrzą w słońce ciemnemi oczyma małych okien. Poza wszystkiem, wielka, szeroka masa gór, zatacza się granatową ścianą, srebrzącą się blaskami słonecznych promieni.

pod gubałówką.
Zakątek ten, tulący się do stóp wzgórza, które go zasłania od wichrów północy, pełen jest ciszy, światła i ciepła. Ślady dróg ledwo widne na murawie, tylko ścieżki, przedeptane brzeżkami pól, wyraźne i zbite, i ława na potoku pokazują, że mieszkańcy tych cichych siedzib utrzymują stosunki ze światem.
Z „gości“, z „panów“ nikt tu nie mieszka. Wszyscy wolą się tłoczyć na ogołoconych z drzew, ciasnych, sąsiadujących z wielkiemi młakami, Kropówkach — twierdząc, że tam bliżej... Kasyna i żydowskich sklepików.
Ztąd też, tu, przez potok od Zakopanego, jest się jakby za górami, za wodami od całego, nowego, tak gwałtownie rozwijającego się w niem życia.
Jedynym śladem tej nowej cywilizacyi, jaki spotkaliśmy, był kapelusz panama na głowie małego góralika. Na zapytanie, zkąd go ma? troje dzieci odpowiedziało chórem:.
— Naśliśmy we wodzie....
Ścieżka idzie w górę, brzegami wąwozów, pomiędzy szachownicą pólek ziemniaków, owsa i koniczyny, wśród których gdzieniegdzie szarzeją płaty wydartych z pod mchów i trawy surowych żwirów; małe zagajniki i pojedyncze świerki czernieją wszędzie na tle zielonych pastwisk.
Na wschodzie, odosobnioną, wielką piramidą wstaje z dna dolin, spiętrzona, wysoka, płynąca półkolem z południa fala błękitów, fioletów, opałów, blasków i cieniów. Wprost pod słońce, góry widziane przez nasiąkły światłem opar majaczeją blade i niewyraźne, na prawo i na lewo występują coraz wyraźniejsze, wypuklejsze, i urywają się ściętym zrębem podstawy ostatniego szczytu na zachodzie.
Stojąc na szerokim, trawiastym grzbiecie, widzi się świat otwarty ku wschodowi, zachodowi, ku północy aż do ostatnich, najdalszych, nikłych, spływających się w jedno z niebem, widnokręgów.
Ogrom błękitów powietrznych pochłania na dalekości wszystkie kształty przedmiotów i ich barwy.
Olbrzymie zielone pastwiska, wielkie ciemne lasy, niezmierne pola złocące się zbożami, roztapiają się w bezdni powietrznej, zacierają się i nicestwieją.
Gdzieś, na południu, zjawiają się wielkie, białe obłoki; płyną ku wschodowi, spotykają się z przeciwnym prądem wiatru, który je zatrzymuje, piętrzy, wyciąga w górę, buduje z nich ogromne wieże białe, wiszące w powietrzu, z całą swoją dotykalną plastyką — twarde, wyraźne, namacalne. Wobec ogromu tych kłębów pary, stożących się na błękicie, góry maleją, nikną, — zdają się być tylko niskim wałem, albo podstawą, na której się wznoszą, białe gmachy chmur.
Wśród tych czystych, rzeźwych, chłodnych otchłani powietrza, otoczone wielkiemi obszarami pastwisk, skrawkami pól i ciemnemi ścianami lasów, stoją porozrzucane góralskie siedziby, chałupy, szopy i szałasy.
W tych ciemnych, odosobnionych starych chatach, chowa się stary, nietknięty obyczaj góralski, — tu się spotyka ludzi, sprzęty i formy życia, tchnące jakiemiś archaicznemi cechami.
Po szerokich stopniach ułożonych ze skalnych łupanie, wchodzimy przez drzwi brunatne, obramowane ornamentem, do wielkiej, ciemnej i brudnej sieni. Na prawo izba duszna, gorąca, cuchnąca zgniłem masłem i przekwaśniałem mlekiem. Ściany obwieszone obrazami, półki ostawione misami i talerzami.
Wielki sosrąb zczerniały dźwiga ciemny strop pułapu. Duże skrzynie malowane stoją u rozrzuconego barłogu łóżka, — stół z wielkiej kłody jaworu, wyciosany toporem, w owych czasach, kiedy w Zakopanem nie było ani jednego tracza, lśni wyświechtanym blatem. Wszędzie pełno stągwi, ceberków i wszelakich gratów. Przy piecu, na ścianie wisi strzelba, stary pistolet i szabla. W małych oknach żelazne kraty z ostremi hakami.
Na tle białego pieca widać twarz, której jedyne oko patrzy bystro i podejrzliwie. Usta z wyszczerbionemi zębami, albo zwisają bezwładne, albo zaciskają się kurczowo, przyczem broda wznosi się ku nosowi; brudną, szarą tę twarz okalają kosmyki potarganych włosów; szeroka, wolowata szyja nabrzmiewa grubemi żyłami.
Małe to, koszlawe, obdarte, brudne i nędzne.
Jest to pan wielkich majątków, samotny bogacz, skąpiec, który żyje jak nędzarz i mówi z zadowoleniem:
— A ja mam ta dobre życie, — a Jasiński ma płone!
I rzeczywiście, Jasiński, jego sąsiad, ma życie płone — lecz nie ze skąpstwa. Jego chałupa, jego sprzęty, jego piec, jego pólko, on sam, — jest to kupa śmieci, resztek, odpadków i skrawków. Jego zapasy składają się z gwoździa od podkowy, kawałka starego kierpca i strzępka cudzej onuczy.
Tyfus siedzi u barłogów tych obrzękłych nędzarzy.
Jest to nędza, na rzecz której nikt nie będzie tańczył, ani śpiewał, — nędza na pustyni, która w nikim nie budzi litości, nędza tak głęboka, że z niej poprostu niema wyjścia żadnego; od której uciekają sąsiedzi, bo lękają się tryfusu, strzegącego drzwi zgniłych i potrzaskanych.
Wychodząc z tej chałupy, która robi wrażenie wielkiej trumny z żywymi, lecz strupiałymi ludźmi, — jest się oszołomionym blaskiem, świeżością, bogactwem barwnem i świetlanem jej otoczenia. Powietrze na dworze zdaje się być nasiąkłe jakiemiś egzotycznemi zapachami.
Tamten skąpiec, który z zasady żyje, jak dziad, szarpany ciągłym strachem przed złodziejami i złem, które stara się odżegnać, — i ten drugi nędzarz, naprawdę ginący z nędzy — to życie ludzkie, z całem swojem nieszczęściem, brudem, smrodem, trudem... przeciwstawia się tu w sposób potworny naturze — wygląda ono, jak parszywy, kołtunowaty, poraniony, brudny kundys, tarzający się po złotogłowiu i perskich kobiercach.



Słońce zapadało w opary fioletowe, wiszące nad szerokiemi kopcami gór, wznoszących się od zachodu. Żółkło, czerwieniało i tonęło, migotliwe w rozżarzonem dokoła niego powietrzu.

hawrań o zachodzie.
Cały wał gór, leżał mroczny, sino-błękitny, tylko po szczytach paliły się małe, różowe płomyki, a na wschodzie oblana czerwonym blaskiem piramida Hawrania świeciła ponad ciemnemi obszarami lasów. Zachodni kraniec Tatr żarzył się i topniał w ognisku słonecznem — pałacem się ostatniemi jaskrawemi blaskami. Nagle ściemniało, — pomarańczowa tarcza przesunęła się, nie świecąc już, przez opar rdzawy, i znikła za zrębem ziemi.
Mrok w dolinie gęstniał szybko, po niebie tylko rozlewała się blada jasność. Na jej tle rysowała się potworna, sina sylweta jakiegoś topielca, zwrócona surową twarzą prosto ku niebu. Na piersi zapadłej leżały załamane i zaciśnięte palce, nogi okrywała ciemna opona lasów. To widmo Giewontu, o słabym blasku wieczornej zorzy, leży tak na olbrzymim, czarnym katafalku regli.
Noc. Niebo czarne, bez śladu błękitu; gwiazdy czyste, jasne, ostro, jak w mróz, migają z czarnej bezdni. Góry ledwo majaczeją swoją ciemną ścianą.

widmo na giewoncie.
Po chatach błyskają ognie; tlą się słabo i zrzadka przydrożne latarnie. We wsi gwar przyciszony długo w noc się przeciąga, głuszony szumem potoków. Czasem wóz zaturkocze; z Kasyna dolatują ciche dźwięki muzyki, — coraz ciszej, coraz puściej, — niekiedy przez ciemne pola przesunie się samotny ognik pochodni i smuga jasna, dymu, — w końcu wszystko gaśnie, milknie, i śpi w ciemnej, nocnej głuszy.
Tylko gwiazdy migocą, — pędzą w ciemnościach niestrudzone, niewstrzymane potoki, i ksykają gdzieś w mroku nietoperze.






III.

Zasypany głazami potok ledwo szemrał; źródliska sączące się z boków góry, rozlewały się wśród kamieni, zacierając wszelki ślad drogi, zawalonej świerkami, które koronami na dół leżały w bezładzie na całem stromem zboczu; wielkie wykroty wznosiły się jedne nad drugie, obdarte, zastrzępione korzeniami, na których zwisały płaty mchów i darni.
Dolina rozsrzerzała się w głębi w szeroką, zieloną polanę, otoczoną wałem kamiennym. Jałowe, puste, żwirowate jej ściany, najeżone dziwacznemi piórami i bulkami skalnemi, nurzały się w mgłach szarych, które jak powała wisiały u góry. Pomimo szałasów pasterskich pusto tu było, bezładnie i odludnie; we mgle tylko, czy gdzieś ponad nią jęczały wielkie dzwony krów i brząkały dzwonki owiec. Blade, rozproszone, przesiane przez mgłę światło, przypominało trupie światło zabielonych szyb więziennych.
Zwróciliśmy się w prawo, w las świerkowy, i idąc ciągle w górę, wydostaliśmy się na niewielką polanę, otoczoną czarnym lasem, ponad którym wznosiły się nawisłe, ciemne, poszarpane turnie jakiegoś niedalekiego wirchu. Na lewo zielona trawiasta wyniosłość słała się do stóp szarych, pokruszonych turni, i kryła się w ciemnych, jeżących się do okoła świerkach. Przed dziurawym, okopconym i zawalonym gnojem szałasem stało niewielkie, stare człeczątko, brudne, czarne, z długim, ociekłym tłuszczem włosem, krzywe i kulawe, ze złemi małemi oczkami.
— Niech będzie pochwalony.
— Niechże będzie, a kaz ta idom? Nie do dziury? hę?
— Nie, idziemy ta i idziemy, ostańcie z Bogiem.
— Niech Bóg prowadzi! — odpowiedział, i wyjąwszy z gęby krótki, ogryziony cybuszek, z lubością wąchał ofiarowane sobie cygaro.
— Pachnie! jak wino — mruczał do siebie.
Poszliśmy przez polanę w ten las ciemny, i odrazu wpadliśmy w wyschłe łożysko potoku, świecące białemi, gładkiemi kamieniami, wśród rudego podścieliska świerków.
Droga kamienista szła w górę lasem schodzonym i stratowanym przez bydło; korzenie drzew siedziały na wierzchu, splątane i pomieszane, oślizgłe wilgocią rozłaziły się, jak kłębowisko wstrętnych gadów. Szliśmy bez celu, bez przewodnika, pytając o drogę tylko śladów perci lub błądząc w leśnej pustyni naoślep.
Na lewo, gdy las wstępując na jaki brzeżek, stawał się rzadszym, migały się jasne krzesanice skał, stromych, jak ściany domów. Paprocie wysypywały się miejscami i jaśniały na ciemnem tle rudo-zielonych mszarników. Droga coraz to dziczała, malała, szła coraz stromiej, ledwo dostrzegalna, ginęła czasem bez śladu w kępach mchów kołtuniastych.
Gdzieniegdzie pochłaniały ścieżynę lejkowate rozpadliny, na których dnie butwiały trupy świerków, rude, plamiaste, obwisłe porostami, gnijące, wśród zieleni wachlarzów paproci, wśród których szło się prawie omackiem.
W głąb leśnej ciemni wdzierały się niekiedy promyki słońca, czepiały się pni i gałęzi; świerkowych, rozsypywały, się po mchach, drżały na pojedynczych liściach paproci, i gasły, zostawiając jeszcze większą ciemność.
Las na wszystkie strony piętrzył się coraz wyżej; otwierał z boków ciasne wejścia jakichś kurytarzy, łamał się, szedł w górę i spadał po coraz stromszych i naglejszych pochyłościach. Czuć było pod stopami, że rośnie na wielkich skalnych odłamach.
Mała polanka pokryta, jak kobiercem aksamitnym, przepysznym ciemnym mchem, jedwabistym, zielonym, na którym świeciło parę różowych grzybów, a brzegami czerwieniły się, jak korale, brusznice. Na mchu ledwo dostrzegalne ślady stóp, — poszliśmy za niemi.
Przez gąszcz młodych, stłoczonych świerków, wydostaliśmy się na otwarte miejsce. Ciemny błękit nieba i biały ślepiący obłok na nim pokazywały, że gdzieś jest pogoda i słońce, — tu było ciemno. Naokoło ogromne, w bezładzie zrzucone i spiętrzone skały wspierały się jedne na drugich, okryte grubemi warstwami mchów ciemnych, rudych, zielonych i czarnych. Z czeluści rozpadlin, mrocznych jam, jaskiń i nor wiał chłód piwnicy, nad ich otworami dyndały się ogromne kołtuny mchów, jak dziwaczne sakwy z aksamitu. Kosodrzewina rozkładała szeroko grube golenie i zwisała nad rozpadlinami ciemną zielenią, — czerniły się rzadkie świerki i limby. Jakiś mrok granatowy zasypywał to miejsce, chaotyczne, ciche, tajemnicze, które zdawało się być nigdy nietkniętem ludzką stopą, które nawet czarny las zdawał się omijać, obchodząc je i piętrząc je z jednej strony w górę, z drugiej zapadając w jakąś ciemność zagadkową i złudną.

zdechłe miejsce.
W miejscu tem mieszkał zaczajony, cichy mrok wieczoru i rozpościerał wśród dnia białego swoję tajemniczą zasłonę i swój spokój senny, marzycielski, mącony złemi przeczuciami.
Miękkie mchy tłumiły odgłos kroków, a sprężyste ich posłanie prostowało się za niemi i zacierało wszelki ślad naszego przejścia. Niemą ciszę, głuchą i martwą, zrzadka przerywał tylko, ledwo dosłyszalny szelest spadających szyszek lub gałązek.
Chwytając się giętkich gałęzi kosodrzewiny, drapiąc się i spadając po ścianach skał omszonych, przeskakując ciemne między niemi szpary, darliśmy się z trudem w górę. Na zwietrzałem, przez wieki działania wody i powietrza rumowisku granitowem: drzewa, mchy, trawy rozpościerały się, rosły, marły i gniły, tworząc coraz grubszy pokład barłogu. Głazy, mchy, szywary, pnie świerkowe, i gnijące wykroty, wszystko zmieszane chaotycznie stawiało nam trudną do przebycia zaporę; kosodrzewina obejmowała w pół silnemi ramiony, ciemne nory i szpary chwytały i przytrzymywały za nogi. Żadnego śladu ścieżyny — człowiek nie miał co tu robić — ani tu paść wśród tych zdradnych, przykrytych tkaniną mchów rozpadlin, ani ściętego drzewa ztąd wywlec; jar ten zdawał się zapomnianą od ludzi samotnią.
A jednak, nie sami tylko malarze, nietylko po wrażenia artystyczne tu się chodzi. W jednem dość „podłem“ miejscu, widzimy dużą maczugę ustruganą z pnia bukowego, i postawioną pod świerkiem, tak jak się stawia kij w kącie pokoju. Wyglądała tu ona zupełnie na miejscu, u siebie, i komukolwiek służyć miała: czy z nią jaki Rübezal tatrzański włóczył się po górach, płatając psoty, czy też nią zakrapiano we łby liptowskie wołki, albo samych Liptaków, to pewna, że dla tego ponurego, zapadłego kąta była ona doskonałem wyjaśnieniem i uzupełnieniem.
Kiedyśmy potem pytali. Sabały, czy tam nie mieszkają niedźwiedzie? — odrzekł z niechęcią:
— Coby ta niedźwiedź robił w takiem miejscu? Nie taki on głupi coby go sukał — cheba zły cłowiek! To je zdekłe miejsce, podłe i zdawna zbójeckie. — Inni zresztą opowiadali, że znajdowano tam ludzkie trupy.
Las szedł po coraz stromszych głazach; młode limby swoje puszyste z długiemi igłami kistki, plątały w grube, krótkie gałęzie halnych świerków, gdzieniegdzie wiotkie i lśniące gałązki jarzębiny świeciły pierzastą zielenią liści i gronami czerwonych jagód. W końcu, przez próg oślizgły i zryty drogami wód, wydostaliśmy się ponad las czarny i weszliśmy w sieć zawikłaną przejść i kurytarzy, między wielkiemi nagiemi głazami granitowemi. Zaczynała się skalna pustynia. Świerki znikły, tylko kosodrzewina rozkładała się potężnemi krzakami po kamieniach i zrzadka siedziały limby na kopcach, otoczone krzakami borówek i strzeżone plątaniną konarów kosówki.
Ślad jakiejś dróżki widniał czasem na mchu suchym i szeleszczącym, to znowu ginął, upierał się w zrąb skały chropawej, plamiastej czarnemi, żółtemi i białemi porostami. Kiedy już znikły limby, ostatni krzak kosówki leżał na brzegu usypiska skał zgruchotanych, szarych, świecących rdzą żółtą i wznoszących się piramidami piargów do stóp amfiteatru ciemnych ścian skalnych i zielonych upłazów. Na prawo, strome, nawisłe, poszarpane turnie zachodziły w półkole ku przodowi i upierały się w ciemną zieleń połogiego wirchu, porozrywaną szaremi plamami potarganych turni i wyrwami, któremi zdawały się płynąć ku dołowi białe kamienie.

w kacprowej.
W żlebach i w głębi kotliny leżały płaty śniegu. Za ciemnym wirchem stał biały obłok i świecił srebrno-różowym blaskiem; — ponad złoto-zielonem zboczem rozpinał się silny, głęboki błękit nieba.
Przeźroczyste powietrze dyszało lodowym, chłodem; żadnego szelestu ani szmeru, nic, tylko martwa cisza...
Nagle, gdzieś w górze rozdarło się powietrze wrzaskiem dzikim, przeraźliwym i przeciągłym — a potem między szczerbatemi turniami rozległ się śpiew równie wrzaskliwy i dziki. Zpod błękitnych obszarów dolatywały niewyraźne słowa:

Zebyk se miała, kłucyki odednia,
Zamykałak by se nocke od połednia,

i znowu ten wściekły wrzask, który rozpoczyna się niskim tonem i nagle wybucha jakimś szalonym piskiem, w którym czuć jakby niecierpliwość wabiącej się samicy.

..... jesce noc,
Jesces mnie nie odchodź!

leciało w powietrzu z nad przepaści.
Granią szła dziewczyna, ledwo dostrzegalna między zębatemi skałami, — szła samym brzegiem turni nawisłych ponad urwiskiem. Stanęła, i na tle obłoku widać było jej sylwetkę niewiększą od komara.
W żlebie, ponad śniegiem, zaczęły się sypać kamienie, dźwięcznie uderzając o skalne rumowisko i z za krawędzi granitu wysypały się owce. Szły przyczepione do skały, zeskakiwały na śnieg, jedna za drugą szeregiem, ostrożnie przechodziły na drugą stronę żlebu i ukazały się gdzieś wyżej na ledwie wystających gzemsach upłazków zielonych. Potem widać było juhasa, jak rąbał ciupagą stupaje, w śliskiej skorupie śniegu; miotał się gwałtownie i śpiesznie, w końcu zniknął jak widmo razem ze swojem białem stadem.
Siedzieliśmy na giętkiem posłaniu mchów, oparci o białe granitowe poręcze, słuchaliśmy dzikiego romansu, i patrzyliśmy na pasterską sielankę — surową i twardą, bez motyli, kwiatków i szemrzących strumyków.
Przepyszna sala teatralna, w której zamiast brudnego plafonu rozpina się błękit nieba; słońce jest świecznikiem, a dekoracye mają po kilka tysięcy stóp wysokości — siedzieliśmy w pierwszych jej rzędach i słuchaliśmy wielkiej muzyki natury, — piliśmy ze źródła to, z czego się składa każda sztuka, bez względu na jej środki: ze źródła rzeczywistego życia.
Dziewczyna śpiewająca nad przepaściami i juhas, który szedł prosto w te przepaście, rozchodzili się ze schadzki, ona na swoje halę, on śpieszył, by zdążyć z owcami „na śród wiecerz słonka“ na szałas, do dojenia.
Jakąż jest siła namiętności tych ludzi, jeżeli jej nie zmoże darcie się z trudem na takie wyżyny, w taką dal, w zimną i ponurą pustynię, w twardy i niedostępny świat ruin granitowych, — tam, gdzie chyba jeden orzeł ważąc się w bezgranicznych otchłaniach błękitu, mógłby ku nim zajrzeć, podpatrzeć i podsłuchać!


w źlebie.

Namiętność ich nosi cechę pierwotnej, ślepej, żywiołowej siły, bez której niemożliwemby było utrzymanie istnienia wśród tak wrogich warunków, — jest w tem coś z zapamiętania się kozic i capów dzikich, uganiających się po szczytach.
Zabraliśmy się do powrotu. Przed nami las zstępował w dół i rozchodził się coraz szerzej, jak gdyby jakaś fala czarna odparta od ścian granitowych, płynęła z wysokości, na której staliśmy. Na prawo świeciły w słońcu, gdzieś na dole, równe ściany skał, te same, które idąc widzieliśmy nad sobą.
Dalej świat się rozlewał w wielkie równie ozłocone słońcem, i niknął w fioletowym oparze na jasnej północnej stronie nieba wklęsłego, jak wnętrze olbrzymiej, szklanej bani.
Uwiodła nas jakaś błędna ścieżyna: poszliśmy za nią, zstępując wśród zawiłych przejść, zaułków i uliczek między odłamami skały. Gdzieś zza krzaków kosodrzewiny wyjrzał łeb krowi, z nastawionemi uszami i czarnem płochliwem okiem. Pod konarami limby czerwieniła się płachta juhaski, i zwisały nad brzeżkiem bose jej nogi. Nagle, z gąszczu wyszedł koń biały, popatrzył chwilę uważnie i zaczął ostrożnie zstępować z urwiska, — niebezpieczny towarzysz, gdyż idąc za nami, staczał zpod kopyt wielkie kamienie, i nie było sposobu, ani odczepić się od niego, ani zmusić, żeby szedł na przodzie. Kiedyśmy tak we trzech szli lasem, gdzieś z ciemnego kąta wyjrzała twarz surowa, młoda, w zsuniętym z czoła kapeluszu, i rozległo się pytanie:
— A cyj to koń?
— Alboż my wiemy!
W tej pustyni, wszędzie kryło się życie ludzkie, zabłąkane w chaosie dzikiej natury; drobne, jak życie mrówek, zatracone tu i istniejące pod groźbą i władzą sił potężnych i wrogich.
Ściemniło się zupełnie, — na polanie przez szpary szałasu błyszczało czerwone światło. Zajrzeliśmy: dwie małe dziewczynki siedziały przy ognisku i piekły grule, t. j. ziemniaki. Z ciemnego kąta patrzały krowy, poruszając sennie szczękami. Drzwi były zatarasowane zewnątrz — dokoła noc i cisza.


∗                              ∗

Wnętrze Tatr jest puste i bezludne. Tylko przez dwa lub trzy miesiące w roku pasą się tam stada owiec, krów i wołów strzeżonych przez pasterzy, którzy koczują w halach.
Zamknięci za skalnemi progami; przez większą część lata ukryci w chmurach, prani deszczem, śniegiem, osypywani gradem, ogłuszani piorunami, zupełnie na woli surowej natury; ledwo osłonieni dziurawym dachem i ścianami przeświecającemi na przestrzał, żyją oni życiem twardem i dzikiem, pasterstkiem życiem koczowniczych plemion. Wszystko to jest tak różne od tego, do czego my, ludzie z dolin, przywykliśmy, iż trudno się oprzeć wrażeniu, że się patrzy na jakąś resztkę zanikłego świata, jakiś szczątkowy objaw archaicznych, niegdyś powszechnych stosunków i warunków bytu.
Kiedy już doliny zielenią się trawami i zbożami, przegina śniegi w górach i zima wygląda tylko z ciemnych kominów i żlebów, wybierają się pasterze z „dziedzin,“ ze wsi, na hale.
Płowe niebo wiosenne rozpina się ponad światem, ciepły wiatr przeciąga z za wirchów; brzegi potoków świecą się stokrotkami, dzwonkami, lśnią się jaskrem i gwiazdami cykoryi; potoki pozdzierały i uniosły zawalające ich dna bryły lodowe; budzą się też owczarze ze snu i odrętwienia zimowego. Jałówki i owce beczą i pozierają ku halom, a niestrzeżone uciekają z szopy w wirchy, między turnie, na zielone upłazki, na których wysypują się trawy i kwiaty.

W dniu umówionym, wszyscy gazdowie spędzają swoje owce na jedno miejsce, liczą je z bacą, i zdają mu na jego odpowiedzialność.

Baca kropi owce święconą wodą, robi krzyż ciupagą na drodze, i cały kierdel z bekiem i brzękiem dzwonków, z naszczekiwaniem psów wędruje kamienistemi drogami, przez lasy ciemne, przez wirchy i jary, brnąc przez potoki coraz wyżej, do szałasów na halach.
Białe, zbite stado, pstrzy się gdzieniegdzie plamami czarnych baranków; jeżą się rogi pokręcone, kiwają się garbate nosy otoczone ogromnemi kudłami na skroniach, podbródku i na łbie. Oczy świecą się zielono wśród mroku leśnego, pod oczyma czarne lub rudawe obwódki. Przednie nogi pokryte gładką, krótką sierścią; na zadnich, kręcona i gęsta wełna sięga do samego kopyta. Tryki, mniejsze od owiec, niosą na zgrabnych, garbatych łbach wielkie, wywinięte na boki, żłobkowane rogi.
Idą krowy łaciaste, jęcząc ogromnemi miedzianemi dzwonami, wiszącemi u podbródka; konie niosą na grzbiecie, przyczepione do terlic, rozmaite statki, graty i kotły mleczarskie.

redyk.
Stary baca, sam z twarzą owczą, z długiemi kręconemi włosami, idzie spięty pasem szerokim jak gorset, świecącym nabitemi guzikami i wielkiemi mosiężnemi klamrami; przy nim bieży pies biały, kudłaty. Juhasi, w czarnych, moczonych w tłuszczu koszulach, w kapeluszach lśniących jak cerata od tłuszczu i brudu, w starych, zrudziałych od słoty i dymu ognisk cuhach i portkach odartych; z ogromnemi, pasiatemi torbami wełnianemi, których długie na łokieć frendzle dyndają się im u kolan. Juhaski, w pomarańczowych chustach, w czerwonych płachtach, lub serdakach obcisłych na piersi, w granatowych spódnicach; nogi ich obwinięte białą szmatą do pół goleni i obwiązane czarną krajką przytrzymują kierpce.
Cała ta pstra czereda, obwiana parami oddechów stada, drze się w jędrnem i czystem powietrzu oblana słońcem, wesoła i budząca swemi śpiewami, piskiem piszczałek, dudnieniem kobzy echa drzemiące w wąwozach i wnętrzach gór.
Można sobie wyobrazić, jak tym ludziom, którzy całą zimę przesiedzieli bezczynnie w brudnych cuchnących izbach, których twarze zbladły i zzieleniały od lichego życia i braku powietrza, — można wyobrazić, jak im pachnie powiew hal, jak im się śmieje to słońce, błyszczące w rosie na trawach, jak im gra wieczna muzyka wód żywych i czystych.
Nakoniec, przebrnąwszy moc potoków, przeszedłszy tyle gór, wydostali się ponad lasy, i oto wchodzą na halę.
Szałas, zostawiony jesienią na woli wichrów halnych i wszelkiego złego, stoi z odartym dachem. Czarne, zakopcone wnętrze, zasypywane śniegiem, zieje wilgocią i stęchlizną; przeszłoroczny popiół i węgle z watry, z ogniska, zmieszały się w jakieś brudne błoto. Kto wie, kto tu zaglądał? Ile razy niedźwiedź, pasąc się na szałasisku, zazierał swojem czarnem ślepkiem przez szpary: jacy tu źli ludzie, albo też samo „złe“ siadywało w tej pustce! To też baca, wchodząc do pustego szałasu, mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
Wogóle, całe to pasterstwo otoczone jest mnóstwem zwyczajów, noszących charakter tajemniczego obrządku.
Kiedy już zegnali owce do strągi, zagrody, baca bierze żarzące węgle, sypie na nie święcone ziele i żywicę, odkrywa głowę, żegna się i milcząc, okadza strągę trzy razy od zachodu na wschód, następnie wysypuje węgle przed strągą i z juhasami na klęczkach odmawia modlitwy. Przy dojeniu owiec, przy przecedzaniu mleka, przy robieniu sera odbywają się różne praktyki i nabożeństwa.
Wreszcie dach naprawiony, w dołku przy drzwiach watra, chwieje się czerwonym płomykiem, dym napełnia czarne poddasze, po kątach stoją statki, na ścianach wiszą płachty, szmaty, torby i cuhy, całe to ubogie gospodarstwo, dające się zwinąć w pół godziny i przenieść na grzbiecie jednego konia i kilku ludzi, rozkłada się na paromiesięczne koczowisko.

szałas.
We trzy dni po przyjściu stad na hale zjawiają się gazdowie, właściciele owiec, i idą z juhasami na cały dzień na pastwiska, dla przekonania się, jaką jest pasza i jaki udój — nazywa się to przyjść do miru. Kiedy owce przypędzą do dojenia, każdy gazda wydoiwszy swoje do gielety, bierze dwa jednakiej miary patyki i na nich nacina znak, jak wysoko sięgało mleko w gielecie. Jeden patyk zabiera z sobą, drugi zostawia u bacy. Na jesieni, gdy owce wrócą do dziedziny, patyk ten służy do porachunku z bacą. Ile tygodni owce były w halach, tyle razy napełniają gieletę wodą, na wysokość miary oznaczonej na patyku, — wodę tę ważą: ile w niej funtów, tyle funtów sera baca ma oddać właścicielowi owiec. Sposób kontrolowania jakkowiek pierwotny — jest jednak dosyć skomplikowany.
Baca jest panem, z ojcowską władzą na szałasie; jest on tak, jak i juhasi, płatny serkami, przyczem gazda dostaje mniej więcej jednę trzecią, a pasterze dwie pozostałe części całego letniego zysku.

∗                              ∗

Drogę idącą popod reglami, rozdziera potok płynący ciasnym jarem z wnętrza gór; most pochylony i zapadły, dotyka jedną stroną kipiącej wody, nad nią rozłożyste konary i kręte, białe gałęzie buku podtrzymują koronę jasnej i lśniącej zieleni. Z brzegów wąwozu stromo dźwigają się stoki regli, pokrytych lasem świerkowym, jaśniejącym letniemi kistkami igliwia. Ciemna zieleń i jasna kora jodeł, i okrągłe korony buków rzucają się zdała w oczy.
Woda w wapiennem łożysku powymywała cysterny gładkie i lśniące, w których się zbiera w głębokie, duże, błękitne oka; to znów ścieka po śliskiej, równej pochyłości, prawie bez szmeru; potem rozbija się między oblizanemi, okrągłemi, podziurawionemi odłamami wapieni.
Las czasem schodzi aż do potoku, zawala go wykrotami odartemi z kory, zwiesza gałęzie aż do wody i tworzy ciemne i zimne zaułki, to znowuż odsunięty stromem urwiskiem skały, ucieka w górę, a na kamienistym brzegu młode i silne jawory kołyszą na czerwonych szypułkach jasne, zębate liście. W głębi wąwozu, zponad lasu i skał bliższych wygląda wielka turnia, owiana oparem, otulona mgłami mieszającemi się i kłębiącemi w słonecznych blaskach. Na dno głębokiego i ciasnego rozdołu spada światło i drży na igłach świerków, połyskuje na mokrych, śliskich wapieniach, płynie płatami oślepiającemi na wodzie, srebrzy się w pianach i parach, wstających z odmętu wodospadów.
Wszędzie na trawiastych upłazach i zboczach pstrzy się od kwiatów. Szafirowe świetne gwiazdy gencyany wszyte w zieleń trawy; inne znów bardziej liliowe, strzępiaste, stoją na wyższych badylkach; tam znów ogromne jej krzaki rozkładają pierzasto lancetowate liście i zwisają festonami liliowego kwiatu na brzegach lasu. Liliowe dzwonki, różowe gwoździki, wielkie łodygi i kropielnice tojadu, blado-żółte kieliszki naparstnic, wielkie, białe gwiazdy rumianków, kulki rozchodników, jasne i długie bisiory szywarów, zabarwiają każdy zakątek tego jaru zawiłego i odludnego.
Perć z początku wyraźna, im wyżej, zaciera się coraz bardziej, czasem niknie zupełnie w szumiącej wodzie potoku, ukazuje się po drugiej jego stronie i znowu znika na gładkiej, szarej powierzchni zdradnych i ślizgich skał wapiennych.

jawór w białem.
Na lewo i na prawo otwierają się inne wąwozy. Skalne kurytarze, idące gwałtownie ku górze, zacienione i wiejące chłodem, sączą swoje białe, pieniące się wody z jakichś niedostępnych źródlisk i tajemniczych wysoczyzn. U wejścia do tych gardzieli stoją szare ruiny skał, piętrzące się basztami, blankami, podziurawione strzelnicami, najeżone jak wieżyczkami słupami wapieni.
Ścieżka, nagle, z dna potoku rzuca się w las ciemny, rosnący na stromem zboczu; wije się w górę, zorana wodami deszczów i śniegowych roztopów, zasypana płaskiemi łupanicami wapieni, i wydostaje się na małą polankę, otoczoną cieniami wielkich jodeł i świerków.
Patrzymy ztąd na jeden z obrazów pasterskiego życia w Tatrach.
Za urwistym brzegiem potoku, pochyła polana a na niej mały szałasik. Polanka rozszerza się ku górze, ściele się zielonemi trawami pod stopy świerków, rzucających długie cienie; wyżej, wydarte wodą z pod pokrycia mchów, bielą się głazy i sterczą szeregi pni zgniłych. Ruina lasu na ruinie góry świeci w słońcu swoją pustką; wśród niej przepyszny jawor wznosi silny i wyliniały pień, obrosły kępami mchu ciemnego, aksamitnego. Nagie, oblazłe z kory konary czernią się wśród jaskrawej zieleni liści, przeświecających pod słońce. Za nim, po drugiej stronie wąwozu, wznoszą się strome skały, po których pną się smukłe świerki aż tam, gdzie na tle nieba skalne pióra jeżą się w jakieś dziwne ruiny. Za niemi słońce leje się wszystkiemi szczerbami, czepia się wierzchołków drzew i szczytów turnic. Wszystko owiane sinawym oparem, na którego tle błyszczą i mienią się, jak srebrny i złoty dziwir, sączące się ze skał źródliska, i lśni się kręty wąż potoku, płynący w stromym żlebie. Z drugiej strony las wznosi się w górę, ponad nim zielenieje wielki upłaz, na którym ścięty wał szarej skały stoi, jak ściana fortecy.
W dole, polana ginie w lesie, schodzącym gdzieś w parowy, z których sterczą strzaskane od piorunów pnie jodeł i bielą się wielkie, nagie, obumarłe świerki; poza tem, skrawek jasnego, pogodnego nieba północy.
U góry, od południa potężna turnia wznosi się ponad mgłami, poważna i samotna.
Takie jest otoczenie małego szałasu, wiszącego nad rdzawym, porosłym podbiałem brzegiem potoku.
Zewsząd od świata oddzielają go wielkie piramidy gór, dzikie turnie, czarne lasy; droga wiodąca do niego jest łożem potoku, wijącego się wśród ciasnych ścian i przepaścistych jarów. Cicho tu, słonecznie i spokojnie.
Wygląda to, jak początek bajki: Za górami, za lasami, był taki jeden baca... I rzeczywiście, w stosunku do naszego życia miejskiego, życie na tej polance zielonej, słonecznej, życie tak pierwotne i proste wydaje się kartką z jakichś bajecznych opowiadań o szczęśliwym wieku ludzkości.
Na ścieżce wijącej się zboczem skał i upłazków, rozpalonej prosto na nią padającemi promieniami południowego słońca, stały kudłate owce, z nosami spuszczonemi ku ziemi, ciężko dysząc i robiąc bokami, i nie dbając na krzyki juhasów i naszczekiwanie psa zziajanego. Powietrze gorące i duszne nasiąkłe było zapachem spoconego wełnistego stada. Juhasi czarni, brudni, w koszulach cuchnących zgniłym tłuszczem, boso szli po głazach.
Zbronzowiałe i zczerniałe ich twarze, połyskiwały w słońcu strugami potu; z pod opadłych skrzydeł grubych kapeluszy dziko błyszczały białka oczu. Kilka kóz włochatych poprzedzało stado, wskakując na każdy wystający kamień i skubiąc wyzierające ze szpar źdźbła trawy.
Na szałasisku, wielkie liście końskiego szczawiu połyskiwały i przeświecały się jaskrawo w słońcu. Powietrze napełniały ostre wyziewy owczego nawozu, trawa dokoła szałasu spasiona, stratowana i zarzucona kamieniami; koń biały pasł się opodal, głośno zrywając garście trawy.

baca.
Wewnątrz, siedział samotny baca i kurzył fajkę. W watrze leżały całe wykroty, napół zwęglone, na wielkiem popielisku; małe smugi siwego dymu wypływały z pomiędzy szpar kłód popękanych.
W ciemnej głębi, na półkach i na zbitej czarnej ziemi stały gielety, puciery, rajtoki, putnie, dzieżeczki i okopcone kotły. Na żerdziach wisiały szmaty i onucze, na kołkach obońki i wykwintne, jaworowe czerpaki; potworna warzęcha, wielka jak łyżka czarownic Słowackiego; czworo-zębne widły i pasiata owczarska torba — to bodaj i wszystko co się znajduje w szałasie.
Torba ta jest ważnym i otoczonym legendą sprzętem pasterskiego dobytku. Z nią to, przed wiekami, przybył przodek całego prawie ludu zamieszkującego Zakopiańską dolinę od Kościelisk do Poronina i dalej aż na stoki wzgórz północnych. Wtedy nie było tu nikogo, tylko lasy czarne i grzęzkie młaki zalegały kraj pusty, po zacienionych potokach pluskało się ryb mnóstwo i wszelka wodna zwierzyna.
Nie było ani polan, ani wsi, nic tylko las, że ledwie do nieba co można było poźreć. Jednak „był cheba jaki płony narodek“, gdyż, kiedy przybysze obdarli się w podróży i uszyli sobie z torb pasiatych cuhy, nazwano ich Gąsienicami. Jest to najpotężniejszy ród i sławę swego legendowego, starożytnego pochodzenia dzieli jedynie z Walczakami. Wszystko, co nie jest Gąsienicą lub Walczakiem, to ludzie „ze świata“ — nie pili. Arystokracya rodowa nietylko gnieździ się w „dumnych“ zamkach; ten oto, brudny „Ojciec szałasu“, odziany kudłami owczej wełny, jest tak dumny ze swego walczakostwa, jak potomek potężnych szlacheckich rodów ze swoich tytułów i dyplomów. Gąsienice też i Walczaki chowają do siebie różne, tajone lub groźnie wybuchające zawiści i wzajemną wzgardę.

wnętrze szałasu.
Każdy góral nazywa się potrójnie, albo i poczwórnie: wołają go Jaś; pisze się Krzeptowski; mówi się Sabała, a poza tem jest jeszcze to wielkie wspólne nazwisko Gąsienica. Jest ich pełno, chociaż mała tylko część zachowała tę nazwę, jako urzędowe — niewielu Gąsieniców pisze się Gąsienicami. Np. wołają go Józek, pisze się Gąsienica, mówi się z pode drogi. Wmiarę zwiększania się rodu i bardziej powikłanych stosunków pokrewieństwa, nazwiska zmieniają się i w mowie potocznej, ani w urzędzie nikt już nie używa najdawniejszej nazwy — ale każdy wie, że jest Gąsienicą i jest z tego dumny.
W tej chwili ściskaliśmy szorstką, zgrubiałą i namuloną dłoń Walczaka, który wbrew ustalonej w tym rodzie opinii, jako o „złem lichu“, jest dobry, łagodny i spokojny człowiek.
Ledwieśmy przemówili do siebie, kiedy dokoła szałasu zadudniła ziemia tętentem wbiegającego na szałasisko kierdelu. Paręset owiec pędzonych przez juhasów, tłoczyło się do strągi. W oparkanieniu jej są otwory, okna, przy których baca z juhasem usiedli z gieletami, — kilkunastoletni chłopak „goniec“ zapędzał do okien owce, które tamci łapali za wymiona i silnem ściśnieniem obu pięści wytłaczali z nich mleko. Wydojone owce w podskokach biegły w górę i kupiły się około pni świerkowych, tuląc łby między trawy i końskie szczawie.

torba, warzęcha i widły.
Gielety napełnione mlekiem przynieśli do szałasu i przez płachtę, nakrytą gałązką smereczyny, przecedził je baca do puciery, wielkiej stągwi, do której wlał też klag, t. j. wygotowany cielęcy żołądek. Mały goniec doił tymczasem na progu brodatą kozę. Po chwili baca zakasał ręce obrosłe długim włosem, obmył je, usiadł na stołku, okraczył nogami pucierę, i w milczeniu zanurzył ręce w białą ciecz mleczną.
Przed nim stał zgrabny, młody chłopak, trzymając za dwa roki płachtę, przypiętą dwoma drugiemi do jego pasa. Była to chwila uroczysta. Zdawało się, że ten stary, z łysem czołem człowiek, okryty skórą białej owcy z wielką mosiężną dziwnego kształtu spinką na piersiach, zdawało się, że odprawia jakiś tajemniczy i religijny obrządek, a młody służy mu, jakby służył do mszy. Kto zresztą zgadnie czy im samym ta nagła przemiana zachodząca w mleku, to powstawanie sera, nie przedstawia się jako zjawisko cudowne, którego przyczyny dalsze leżą poza kresem ludzkiej wiedzy.
W końcu baca wydobył ogromną bryłę śnieżystego sera, która na tle brudnego, czarnego wnętrza wyglądała jak jasny krąg księżyca; włożył ją w płachtę, trzymaną przez gońca i zawiesił, żeby ociekła. Z rąk obrosłych, zsunął dłonią żentycę trzymającą się na nich do łokcia, otrząsnął palce do puciery, a wziąwszy czerpak, napełnił go i ofiarował gościom świeży napój, w którym kąpały się jego twarde, okryte mozołami i obrosłe ręce.

dojenie.
Wszystko jedno — kto chce pije, nie to nie.
Skoro ser ociekł, ukrajał też płat białej z żółtawym odblaskiem masy i podał na warzęsze ogromnej, jak na półmisku. Częstowaliśmy się wzajemnie, czem kto miał.
Goście są dobrze widziani i mile witani na szałasach. Nie mówiąc już o tem, że górale są wogóle towarzyscy i radzi ugwarzą z każdym człowiekiem, ale panowie zostawią zwykle trochę dudków za serki, za żentycę, częstują swemi zapasami i przynoszą cygara, które dla górala są „szpecyałem“. Ma ona wprawdzie swoją blaszaną fajeczkę, którą nabija habryką, zmieszaną ze ślinami, i zapiekłszy w ogniu, przez dzień cały nie wypuszcza z zębów — jednak mile mu pachnie błękitny dymek papierosa lub Virginii.
Nawet psy dzikie i zajadłe przychodzą do ręki po kawałek mięsa, którego nie widzą przez całe lato a prawdopodobnie i zimę!

Nie mówiąc już o tem, że młodzi panowie są nadzwyczaj uprzejmi dla juhasek o spalonych twarzach, wesołych oczach patrzących z pod pomarańczowej chustki; silnych i zręcznych, których pierś przeziera z pod białej koszuli, lub rozpina pętlice ciasnego serdaka...

Watra buchała wielkim płomieniem, oblizującym czarne, okopcone boki pękatego kotła, wiszącego na jadźwidze: grubym, drewnianym haku. W kotle warzyła się żentyca, mieszając kłęby pary z dymem ogniska. Juhasi zasiedli ze swemi czerpakami — cicho było, tylko trzaskały kłody i buzował się ogień.
Na dworze też czuć było połedeń, tę senność i ciszę, która napełnia chwilę południową dnia pogodnego jakąś zagadkową, niemą tajemniczością. Owce drzemały pod świerkami, cicho ruszając szczękami; pies Kartuś leżał w szczawiach około białego kierdelu.
Dalekie szmery potoków dochodziły miękkie i nikłe, czasem brzęknęły dzwonki owiec; z szałasu słychać było przyciszoną rozmowę owczarzy.

Goście na szałasie.
Stary baca, młodzi juhasi i dziecko prawie, ten goniec, w najzupełniejszej harmonii, takiej, że nie znać było śladu różnicy wieku, ani stanowiska, popijali żentycę, zapalili fajki, i wpatrzeni w ognisko, gwarzyli z moim towarzyszem.
Pozory tego życia — prostota, skromność wymagań, wielkość trudu przy małym skutku, pomimo tego zadowolenie i spokój, ta cisza i łączność ich bytu z otaczającą naturą, — robi wrażenie jakichś zrównoważonych stosunków społecznych, spokoju wewnętrznego, braku wszelkiej rozterki. Są to jednak tylko złudzenia

juhaska.
Przysłuchajmy się ich rozmowie, — co dziesiąty wyraz w ich opowiadaniach i wspomnieniach występuje czyn krwawy, morderstwo, zawiść, złość, żądza bogactwa; — namiętności i szaleństwa nurtują to, tak proste i ciche z pozoru życie. Raz słuchając rozmowy dwóch starców górali, zdawało mi się, że słucham jakiejś parodyi owej Ewangelii, w której się mówi o tem, kto kogo zrodził — tu było inaczej: ten zabił tego, a tamten zabił owego — i tak szło bez końca, gdyż zabójca kończył zwykle źle, a jego morderca jeszcze gorzej... Są to rzeczy dawne, — jednak nie tak bardzo dawne, jakby się zdawało po dzisiejszym tych stron spokoju i bezpieczeństwie.
Ten spokojny patryarcha, dojący owce, chodzący około mleka i serków, jak cicha gospodyni, kto wie, jaką miał przeszłość burzliwą! W dawnych czasach, kiedy jeszcze bywały honorne chłopy, kiedy w dzikich, niedostępnych turniach i ciemnych kolibach zamieszkiwały zbójnickie familie, niejeden baca był też zbójnikiem. I nietylko kradł barany, o czem mówią dziś ludzie z pogardą, jako o najlichszym rodzaju honorności, ale naprawdę wyzierał z poza bucka, w Liptowskie podgórza i Orawskie państwo.

Hej! baca nas, baca nas!
Dobrych chłopców na zbój mas,
Jescebyś ich lepsyk miał,
Kiebyś ty im sera dał!


połedeń.
Rzeczywiście, trzeba być dobrymi chłopcami, żeby będąc ciągle prawie na czczo, gdyż z żołądkiem wypłókanym lichą serwatką, módz ponosić taki trud, jak oni, mieć tyle energii, żeby lecieć na schadzkę z frajerką, mieć siłę i ochotę do dzikiego tańca, który sam jeden wystarcza do zdarcia nóg w strzępy, — a czasem naprawdę pójść w Orawę po wołki, lub stoczyć bitwę z wolarzami liptowskimi; — na to trzeba wyjątkowej natury tego ludu. I żeby im dodano serków, lepszego pożywienia, toby należało się obawiać, że „narobiliby takiego mątu na świecie“, żeby ich długo pamiętano.
Zbójnicy przychodzili nocą na szałasy, przynosili z sobą wódkę, wino, rznęli owce i wyprawiali uczty do świtania, oddając się z całą wściekłością swego temperamentu hulance, tańcom i szaleństwom z juhaskami, między któremi mieli często swoje kochanki.


gajdy, gęśle i piszczałka.

Baca i juhasi radzi ich widzieli, było im wesoło, beczały gajdy, to jest kobzy, skrzypiały gęśle, piskały piszczałki, a za owce, porznięte zbójnickiemi nożami, nie odpowiadało się wcale.
Tam to, około ogniska, w ciasnym szałasie, lub na wązkim brzeżku skalnym powstał ów taniec góralski drobny, który szerokość, zamaszystość i posuwistość ruchów, zastępuje ich szybkością: — jest to największe rozwinięcie siły rzutu, w jak najmniejszej przestrzeni.
Chłopak tańczący z dziewczyną, w krótkim, lecz wściekłym momencie szału, przedstawiają całą historyą miłości. Zalecanki ptaków, tokowanie głuchaczy, kołowanie gołębia koło gołębicy są zupełnie podobne do ich tańca.
Dziewczyna drobnemi krokami, obojętna, sztywna, biega z końca w koniec, umykając przed chłopakiem, który ze spuszczoną głową, zgięty, tupie, trzęsie się, kołuje, szamoce, jak wściekły, zataczając koło niej małe kręgi, klaszcząc w ręce lub wyciągając je do niej; w końcu dziewczyna oddaje się, wtedy chłopiec wylatuje, jak wystrzelony w powietrze i oboje w gwałtownym ruchu rzucają się sobie w objęcia. Nic nie może iść w porównanie z siłą, namiętnością i zaciekłością tego romansu, wypowiedzianego tańcem.


∗                              ∗

Na szczycie nagiego wirchu, objęty zewsząd bezmiarami powietrza, stoi młody juhas. Opuścił się w wielkim pasie i podparł się na ciupadze. Pod nim owce, przyczepione do upłazków i zboczy, skubią trawę, — pies drzemie spokojnie na słońcu.
W powietrzu cichy, nieustanny szept, jakieś gwary, wołania tajemnicze i jęki; stąpania ciche i ostrożne, i wielkie szmery, jak gdyby się zbliżała jakaś niewidzialna skrzydlata jazda. To woda tak gada.

taniec.
Wszystkie potoczki i potoki, siklawy, wodospady i wywierzyska mieszają swoje głosy, przełamują je echami o ściany turni, uderzają o drzewa lasów, i zdradnie się śmieją i wabią człowieka.
Nieraz myśliwiec, albo pasterz poszedł za głosem, który był tylko chichotaniem kaskady, lecącem z podmuchem wiatru.
Tam, na południe, pod słońce rozpylone w blaskach, widnieją wielkie Tatry, za niemi równiny węgierskie majaczą w dali zalanej światłem. Ku północy niebo czyste, opadając na widnokrąg, staje się tak bladem i nikłem, że się wydaje, jak gdyby na przestrzał można było ujrzeć przez nie świat „tamten“. Spodem fioletowe opary leżą na Beskidzie i wielka kopa Babiej góry błyszczy śniegową łysiną. Na wschód można dojrzeć czorsztyńskich zamków, a na zachodzie, za Orawicą, szerokiemi ciemnemi wirchami ziemia podpiera niebo.
Owczarz na dolinach, stojący w równem polu, wśród tysiącznego stada, z psem mądrym, jak człowiek, który na każde świśnienie wyprawia z owczym tłumem dziwne manewra, ma dużo czasu do kontemplacyjnych rozmyślań i obserwacyi natury. Nic też dziwnego, że ludziom ciągle zgiętym w pałąk, w ciężkiej pracy nad ziemią, wydaje się zagadkowym ten człowiek, którego nieruchomą sylwetkę widzą całemi dniami ponad widnokręgiem.
Tu, życie owczarza nie jest tak kontemplacyjne. Pasienie po takich urwiskach, trzykrotne spędzanie do dojenia, sam udój, są to wszystko ciężkie trudy, — nie mówiąc już o tem, że śmierć w halach nie taka pysna jako w dolinie, pilniej cłeka weźmie.
Owczarz przechodzi nieraz miejsca, w których musi cały swój kierdel, przesadzać przez próg granitowy, gdyż owce nie mają za co się uchwycić, miejsca, gdzie: jakeś krztynę nogą chybił — tamteś! — to znaczy, na dnie przepaści.

juhas.
Z tą naturą niema żartów, i trzeba wielkiego zahartowania, dobrej znajomości zjawisk powietrznych, nóg pewnych i jak stal mocnych, wytrwałości, i pamięci do rozpoznawania zagmatwanej sieci błędnych dróg górskich, żeby nie zginąć wśród tego chaotycznego świata. Raz kilkunastoletni chłopak z jednej hali poszedł na drugą stronę lesistego wirchu zajrzeć ku bratu, i zginął bez wieści — czterdziestu górali szukało go potem i nie wynaleźli nawet śladu — nic, coby pozwoliło domyślać się, co się z nim stało.
Zjawiska powietrzne, zmiany pogody, wianie wiatru występują tu z nagłością niespodzianych wybuchów; ich zmienność i różnorodność utrzymuje człowieka, skazanego na życie w halach, w ciągłem podbudzeniu uwagi, czujności i baczności.
Oto na dalekim zachodzie-północy zjawia się nagle, jak cud, mały, ciemny obłoczek, — wydłuża się, rozciąga wielkiem półkolem przez pół widnokręgu, grubieje, nabiera rdzawej, brunatnej barwy, i płynie ku halom, jak morze wracające ku brzegom z odpływu.
Tu jeszcze pogoda, słońce połyskuje na potokach, świeci na krzesanicach skał, opromienia wielkie zielone polany i błyszczy na dachach szałasów; ale tam w dali, za chmurą ciągnie się przez równie i wzgórza cień wielki, zakrywa pół widzialnego świata i pędzi ku górom. Coraz bliżej, widnokrąg się zwęża, zacieśnia, już chmury muskają szczyty, rozdzierają się o brzegi skał, zakrywają lasy, zawalają wąwozy, kłębią się na polanach, przeganiają się po halach, świat zniknął w mgle szarej, która pochłonęła i juhasa, i jego kierdel.
Któż zgadnie na jak długo, na ile tygodni, albo miesięcy zwaliła się ta cyrniawa, nawała chmur ciemnych? przez ile dni i nocy będzie prało deszczem lub kurzyło śniegiem?
Chmura przyszła z zimnym oddechem i rozsypała się krupami gradu; oślizły percie, drogi, trawy na upłazach; skały ociekają wodą, pędzącą wszystkiemi szparami, rozbiegającą się i wciskającą wszędzie, spienioną i brudną.
W gęstej chmurze ledwo widać to, co jest pod nogami.
Wicher przylata zkądeś, a z nim śnieżna fujawica; zamieć potworna, biel rozpylona w powietrzu, kręcąca się tumanami wirowatemi, zasypuje wszystko. Oblepia prostopadłe skały, rzuca mosty śnieżne nad przepaściami, zawisa ciężką okiścią na gałęziach świerków, zmiata na polanach i halach, i zabiela kolorowe kobierce kwiatów.
Owce, prane śniegiem, zakurzone po kolana, tulą się pod świerki do lasu.
Znowu bieda dla juhasa. Musi on je bądźcobądź pędzić, bo stojąc, zglewiałyby, pomarzły w śniegu. Tłucze więc ciupagą, kopie, szczuje na nie psa, wlecze za mokre kudły i gania po turniach, żeby je śniegiem nie zasuło i nie skrzepły bez ruchu. W takiej kurniawie, oślepione tłoczą się po zasypanych drogach i nieraz staczają się w przepaście, łamią nogi i trzeba takiego kalekę przynieść w torbie na szałasisko.
Lawiny się urywają z mokrych upłazów i z szybkością błyskawicy spadają w doliny, porywając całe stada i zeną, wynoszą, aż do drugiego wirchu.
Czasem kurniawice śnieżne trwają długo, śnieg gruby zawala ukwiecone pastwiska, sypie parę tygodni i wygania owczarzy z hal, napowrót w doliny, do dziedzin, — jest to prawdziwa klęska.

zamieć.
Niekiedy przez sześć tygodni hale nie wyjrzą z za obłoków. Wtedy to owce, krowy, psy, juhasi i juhaski, wszystko żyje w otoczeniu, w jakiem przywykliśmy widzieć figury mitologiczne, lub wśród sceneryi religijnych obrazów. Chmura zjawia się gdzieś na dole i płynie po pochyłości wichru ku górze, stopniowo pochłaniając wszystkie przedmioty. Ponad szarą zasłoną, napół w niej zanurzone, bieleją grzbiety krów, widnieje jeszcze żwirowate zbocze, juhas siedzący przy krzaku kosodrzewiny — i nagle wszystko zginęło, przepadło. Tylko dzwonki jęczą wewnątrz chmury ciemnej i słychać wołania: Gwiazdula! Winocha! Kwiatula!... to juhaski tak zwołują krowy.
W dniach pogody i ciszy, stojącemu na skale juhasowi marzą się legendy, bajki, plotki, opowiadane w mroźnych dniach zimowych, lub przy pasterskich ogniskach. Ot tam na Ornaku, zaśnione wojsko czeka chwili, kiedy trza będzie wyjechać na pomoc królowi. Był taki jeden ślusarz, co robił na bani, kopalni, i chodził kuć konie tym wojakom. Narobił moc, podków, poszedł ku nim i chodzi od konia do konia — podkuł wszystkie, pieniędzy mu położyli, to z to poszedł i zawarło się za nim.

we mgle.
Po graźniach, ciemnych jamach, we wnętrzu skał tłucze się duk ziemny, i straszy człowieka; w lasach i pustaciach czają się panki, twarz mają nie taką, jak ludzie, tylko carne pyscyska jako but swarcowany i dziurów nijakik do nosa nie majom, i ręce, takie pazdurska brzyćkie, jako u wilka albo niedźwiedzia. Złe strzeże też skarbów, pieniędzy zbójeckich, ukrytych po kolibach, pod korzeniami świerków, pod skrzyżalami, odłamami skał. Śmierć także, czasem, ukazuje się, jako bielućka kotka albo bielućka, wysoka baba.
Lecz nie samo złe, nie same wrogi pasterzy zamieszkują ten świat górski, nigdy nie przeznany i tajemniczy. Jest i takie coś, co jest grzecne i przyjazne dla ludzi.

zebyk wiedziała, ka mój miły!
„Miałek dziadka, co bacował, bogobojny cłek był, Boga za Boga miał, jużci, miał na upłazie halom, nad Kościeliskom. I, co się nie zrobiło, zajęło mu coś te owce, przyndzie wiecór zajmie, a na świtanie do dojenia som wsyćkie, i straśnie dobrze doiło, zaś kiej z temi owcami sło, to śpiewało:

Ani ja portecek, ani ja cuzecki,
Kiej se musem paść te cudze owiecki.

„Wynosili mu séra, zętycy, toz to, zętyce piło, hej! piło, a i sér tez jadło. No, i dobrze nie bardzo, — co nie uradzili: trza mu odzienie usyć, ze tak dobrze pasie, i usyli mu i wynieśli to odzienie, ale mu już wypłacili tem i posło z płacem. Mozeby jesce pasło, ale bez to odzienie odesło, i owce porzuciło, i nie było przy nik. I nie wiem, coby zaś ono być miało, cy to nieboscyk pokutował, abo duk, to musiał być towarzysa dziadka, hej!“
Tak mówił Sabała o dobrym duchu, pokutującym na hali.
W pustce i samotności, z jarów, z lasów ciemnych, z dziur skalnych, i dzikich wirchów, wstaje ten świat bajeczny, i marzy się zapatrzonemu w dal chłopakowi. Z wysokości, na której stoi, widzi on głębie dolin, dalekie dziedziny, polany zamieszkane, drobne chałupki, — marzy się życie w „dziedzinie“, przypominają się dziewczyny... porywają go tęsknoty i żądze... Juhasi on na owczarskim szałasie, gdzie nie ma juhasek, tylko stary baca jego i towarzysze owczarze i honielnik, siedzą otoczeni pustaciami, i trudnemi do przebycia drogami, — za skalnym progiem, jak za murem klasztornym.
Dobył jesionowej piszczałki i piska... Po drugiej stronie jaru, oddzielony wielkiemi przepaściami, cap dziki, samotny, jak on, skacze ze skały na skałę po nad płatem śniegu, — staje, i potrząsając uszami, przygląda się chłopakowi.
Nagle, dziki, przeciągły wrzask rozdarł ciszę i rozbił się tysiącem ech po skałach. Chłop zbiera kierdel, i wszystko: owce, pies i juhas lecą w dół, skacząc z upłazu na upłaz, z kamienia na kamień. To gdzieś z drugiego wirchu wabi go tak jaka Jantka czy Zośka, pasąca krowy. Siądzie na turniczce, sterczącej ponad lasem i śpiewa:

Zebyk wiedziała, ka mój miły kosi,
Zaniosłabyk jemu w podołecku cosi.

Potem zrywa się i rzuca w powietrze ów wściekły swój okrzyk, namiętny i niecierpliwy.

z hal w doliny.
Albo też juhaska, idąca z hali w doliny, i prowadząca na lejcu konia objuczonego obońkami, znudzona samotnem zstępowaniem po stromych i kanciastych brzeżkach, budzi swoim wrzaskiem echa śpiące w turniach i pragnienia w piersiach juhasów, którzy się odzywają gdzieś z dali na jej okrzyk.


∗                              ∗

Mały, ośmioletni Jędrek, chadzał już za owcami. Niewielkie to było, ale bardzo honorne i zajadliwe. Właśnie stał sobie na skale, bosy, w porteczkach wyszytych na kolanach grubemi, białemi nićmi, w wielkim, obszarpanym kapeluszu — stał i pozierał na owce, pasące się na trawiastych zboczach żlebu.
Wiatr chłodny przeciągał w cieniu, więc chłopak wyszedł do słonka i grzał się. Duży, stary baran, biały z czarną łatką na grzbiecie i siwemi pod okiem plamami, z nosem garbatym i pomarszczonym i wielkiemi bausami, stał przy nim, skubał trawę i od czasu do czasu spoglądał na chłopaka zielonemi źrenicami.

atak orła.
Nagle, w górze coś zaszumiało, po trawie przesunął się cień wielki, i Jędrek ujrzał tuż nad sobą ciemne skrzydła orła, który ze łbem ku ziemi zwróconym, z nastawionemi żółtemi łapami, czarnemi szponami spadał między jagnięta. Chłopak, niedługo myśląc, rzucił się pod barana, wczepił rączyny w długie kudły, i przytulił się do brzucha...
Orzeł śmignąwszy wielkiemi piórami, wbił szpony w grzbiet jagnięcia, i dźwignął się potężnemi skrzydliskami gwałtownie w górę, potem skręcił lot, sunął bokiem jak strzała, nie ruszając skrzydłami, i zginął za granią.
Odetchnął Jędrek, puścił skamieniałego ze strachu barana, i opędzał się owcom popłoszonym, które tuliły się do niego.
Orzeł, ryś, niedźwiedź, a dawniej i wilki biły statek po halach. Tylko kiedy orzeł napada zdala od szałasu, rzuca się na jagnięta, — niedźwiedź przychodzi na szałasisko we dnie, czy w nocy, to mu ta nic nie płaci, nabije moc statku, jedno zje, a dziesięć popsuje, i mało dba o wrzaski i groźby owczarzy, którzy zresztą sami chronią się po szopach i szałasach. Wie on, że flinty są na szałasie rzadkością, i porywa bezkarnie jałówki, które zjada na lotku, nie mówiąc o owcach, które unosi, bo mu to telo stoi, coby gałązkę smrecyny dopadł. Raz w halach pod Muraniem, pasterze spędzili owce i krowy do szopy, sami ukryli się na wyżce, zaparli kołem drzwi, ale niedźwiedź, jako to niebardzo słaby, kolik, którym szopa była zamknięta, wyłamał, nabił jałówek, opił się krwie, najadł mięsa i poszedł, oblizując się, w las na borówki.

niedźwiedź na szałasisku.
Czasem konia dopadnie; porywa pod łopatki za żebra, jak mu się pazdury obsuwają, drze pasy aż się na biodrach uczepią, — toż to wtedy nie puści, choćby się koń jako szarpał. Zaś potem praśnie go na ziemię, i najpierw mu mostek rozerwie, i krew, wątrobę a płuca zje najpierw.
Jeszcze straszniejszym jest ryś, przed którym ustrzedz się trudno, jak przed widmem.
Małe, ale zajadłe i krwiożercze zwierzę, zjawiające się cicho, jak cień, i szybkie jak błyskawica, w mgnieniu oka nadusi tyle owiec, jak gdyby przygotowywało żer dla całego rysiów stada. Ożłopie się krwią, nałyka się żarłocznie, porwie co może unieść i znika, jak wiatr, bez śladu. Wlatuje on jak ptak na wierzchołki drzew i na najstromsze skały, a rzuca się bez namysłu w przepaście, jak gdyby u swoich miękkich łap miał skrzydła.
„Ryś to jest nad wilkami, jako oficer przy wojsku — on im przewodzi.“ Dziś wilków tu niema, ale niedawno jeszcze, kiedy było mniej ludzi a więcej owiec pasło się w halach, wilki rzeczywiście dusiły je, lub szły za rysiem i żywiły się resztkami jego uczt zbrodniczych i krwawych.

ryś.
Troje małych juhasiąt, dwaj chłopcy i dziewczyna, zostało samych na hali pod Ornakiem. W nocy przyszedł wilk i zabił cielę; na rano wyganiając statek, naszli koście na perci, a pod wykrotem pół cielęcia; krowy się zestrachały, i poczęły ryczeć. Koło czwartej po południu Jaś Fedro, pasący owce, widział, że z dołu idzie cosik, pies nie pies. I był taki chromy baran, to go dopadło i zabiło a potem do tych zdrowych się wzięło. Owce otoczyły Fedrę, że bieda było poruszyć się, cisnęły się, o kęs chłopaka nie stratowały, on kijem wywijał, krzyczał, ale wilk nie bał się, tylko zabijał owce, i zabił pięć, a potem poszedł. Fedro z małem dziewczęciem pognali owce do szałasu, dwie zabite zaciągnęli a trzy ostały tam. Ledwie przyszli na polanę i zdołali zawrzeć statek w szopie, a wilk już tu. Zamknęły się te dzieci w szałasie i tuliły się koło ognia.
Wilk biegał dokoła szopy, przystawiał do szpar nos czarny, i wyszczerzał zęby; dzieci kryły się między barany i truchlały ze strachu. Nagle wilk zabrał się i pobiegł skulony wzdłuż kamiennego wału, okalającego polanę. Był tam stary kocur, czarny i zły jak licho, a drugi mały kotek, i szły gdzieś po tym wale; wilk czaił się za niemi, i w mgnieniu oka porwał kocię i kilku klapnięciami zębów schrupał to i połknął. Ale stary kocur najeżył się, ogon mu stanął do góry i zgrubiał od nastroszonej sierści, jak ręka, skupił się i cisnął się między oczy wilka, mało mu kufy (pyska) nie rozerwał. Wilk stulił uszy i rzucił się w las a stary kocur plując, pędził na nim, rzucając się wielkiemi susami. I tak „ci obaj“ biegli ku lasowi, — a potem kot sam wrócił. I nie odegnał tego wilka nikt, ino ten kocur, bo dzieci ze strachu wyjrzeć nie śmiały, i nie miały ani pistolca, ani nijakiej broni.
Dawniej, kiedy tych drapieżców było tu więcej, owczarze bardzo radzi widzieli myśliwców, polowacy, którzy z zaciekłością ścigali wszelką dzicz po turniach i staczali z dzikiemi bestyami walki na śmierć i życie.
Zdarzało się, że dezerter, lub zbójnik ścigany przez jednych, znajdował opiekę i ochronę u drugich. Był on postrachem gazdów, siedzących w dolinach i mających dutki, był dla nich rysiem o naturze jastrzębiej; — dla baców i juhasów żyjących na hali, był opiekunem i dobroczyńcą.


∗                              ∗

Pasterstwo zaczyna się tuż nad dziedziną.
Paręset stóp nad Zakopanem już stoją szopy, szałasy, i wczesną wiosną i jesienią rozsypują się stada owiec, jak w halach. Sięga zaś ono aż po sam kraniec roślinnego życia, tam, gdzie się zaczynają wielkie pustacie nagich wirchów, turni potrzaskanych od piorunów, czarnych od suchego, twardego porostu, przywartego tak do powierzchni skały, że zdaje się być tylko czarną plamą w kamieniu. Tam to, w tych najdzikszych pustkach, szałasy są najbardziej pierwotnej budowy. Są to koliby, których jeden szczyt stanowi rodzima skała, reszta niskich ścian z głazów, oszparowanych mchem i ziemią; dach z dranic przywalony kamieniami, obszyty korą świerków i połatany płatami mchów zeschłych i rudych. Czarna czeluść wejścia wyziera na małe szałasisko, na którem jeży się gałęźmi mraźnica, zagroda dla owiec, oparkaniona całemi smerekami zwalonemi w czworobok. Dokoła pustynia, jakiś świat umarły; wielkie rumowiska skał, białe dna znikłych stawów, zawalone kamieniami, które przez setki lat nie pokryły się jeszcze porostami. Mchy i najgórniejsze alpejskie rośliny ścielą się na stokach upłazów; tuż, leżą po ciemnych zlebach płaty wiecznego śniegu, okurzone i potrząśnięte staczającemi się z góry kamieniami. Kosodrzewina na tych wysoczyznach maleje także, drobnemi gałązkami przypada do ziemi i rozściela się, jak gdyby, ona nawet, bała się wichru.

koliba.
Nie szumią tu potoki, niema wody żywej; tylko małe, czarne kałuże, resztki roztopów i wód deszczowych, ujęte w łożyska z granitu, odbijają w swoich płytkich, czarnych wodach, przesuwające się nad niemi kłęby mgieł szarych i sennych. Poświstywanie siwarnika przerywa martwą ciszę tego cmentarzyska.


∗                              ∗
Kręte percie, przedeptane przez owce, schodzą w dół, zboczem potrząśniętem okruchami skał granitowych. Zmiażdżone, pokruszone turnice, wysterkają z ziemi; na ich szarych głazach kołyszą się gałęzie kosówki, niżej, obłamane, zbielałe wierzchołki świerków halnych i krótkie, grube gałęzie ze zrzedniałym igliwiem, okryte, jak wełną kosmykami mchów szarozielonych; jeszcze niżej zwykły, gęsty i silny las świerkowy, zwartemi szeregami pni rudych, ciemni się na podścielisku zgniłego igliwia, potrząśniętego szyszkami.

Las rzednieje, światło wdziera się między pnie i gałęzie; stoimy nad stromem, pokrytem pniami, wykrotami i skałami zboczu. Tam, na dnie, wielka polana, zalana słońcem, leży jak jedwabna makata, obszyta ciemnym aksamitem borów i wyhaftowana srebrnemi nićmi potoku.
Schodzimy na polanę. Przepyszna, gęsta, tłusta i zwarta trawa pokrywa szałasisko. W głębi, wielkie, równe krzesanice skał wznosiły się wysoko na niebo i zataczały się jak mur potężny w prawo i w lewo, ginąc za bliższemi, pokrytemi lasem wirchami. Na lewo z za ciemnych lasów wyglądały wielkie, nagie turnie, jak tułów potwornego zwierzęcia, świecący twardemi, obszarpanemi, chropowatemi żebrami.
Ponad krzesanicami, z pogodnego nieba słońce świeciło na zrębach poziomego szczytu, czepiało się wąskich upłazków i szkarp okrytych lasem; na dnie doliny opar błękitny i nikły zdawał się częścią błękitów nieba; promienie słońca wsiąkające we mglistą tkankę, robiły z niej coś tak powietrznego, że górne ściany krzesanic zdawały się wisieć w powietrzu, jak wielki obłok.
Pogoda, czysty błękit nieba, przepyszna zieloność traw, ciemna i silna zieleń lasów, blaski słońca, rozlewające się po wielkich płaszczyznach pastwisk, promieniejące w potokach, lśniące na głazach, drżące na gałązkach świerków, rozsypujące się w leśnej ciemni; cisza, łagodny spokój i to czyste powietrze orzeźwiają odrazu najbardziej nawet zdrożonego człowieka, i wywołują jakąś niedającą się opanować i usprawiedliwić wesołość.
Potok zarosły glonami miękko i cicho szemrał, spowity w liście kaczeńca i podbiałów, czasem spadał z małej wysokości wąską strugą i ze szklanym dźwiękiem kotłował się wśród kamieni, to znowu płynął cicho, ukryty w trawach.
Brzegiem potoku szedł juhas, młody, silny i rosły chłop w białych, nowych, bogato wyszytych spodniach i nowym, świecącym czerwonemi wyszyciami serdaku. Piskał na piszczałce; prowadził za sobą małe stadko białych owiec i psa kudłatego. Słońce za nimi świeciło na grzbietach wełnistych, przeświecając przez uszy, okalało głowy promieniste kręgami i jasnemi konturami obrysowywało sylwetę juhasa, i niosło się w parach ich oddechów; — przed niemi, biegły po trawach i głazach ich cienie.

miętusia hala.
Hala ta jest szczęśliwym krajem pasterskiego życia. Jej polany pokrywają przepyszne trawy; wody jej potoków nie rozpościerają zniszczenia, silne i gęste lasy zstępują zwartą, ciemną ścianą aż do skraju zielonego pastwiska, kryjąc w sobie rumowisko olbrzymich jak chałupy want, głazów, zsypanych jedne na drugie, porzniętych zawikłanym i błędnym labiryntem ścieżek, przechodów, wielkich izb i kurytarzy, wysłanych zielonemi trawami, ocienionych świerkami. Czarne borówki i czerwone bruśnice rosną wśród kęp omszonych; jasne liście i czerwone jagody jarzębiny wplatają się w ciemną smreczynę.
Od strony północnej sterczy jak kieł potworny z pokrytej lasem szczęki, szczyt ostry i stromy; za nim widnieją inne, również niedostępne i zębate turnie.
Słońce zniżało się ku zachodowi, zapadało za góry, wywabiając z doliny blaski i światła. Mroczyło się. Ciemniały lasy, szarzały zielone polany, białawy opar gęstniał w dolinie. Na zachodzie promieniała ogromna, pomarańczowo-czerwona łuna, powoli blednąc, schodząc z wyższych przestrzeni nieba i gasnąc. Niebo coraz ciemniało. Na północy, jak okiem sięgnąć, czarne puszcze pokrywały zataczające się wielkimi falami wzgórza; wśród nich szeroka wstęga Kirej wody, wiła się, kradnąc resztki wieczornej zorzy i unosząc je w mroki lasów.


kończysta.

Na wschodzie, z za ciemnej piramidy, wstawał księżyc, jeszcze niski i ukryty, przedzierał się długiemi smugami światła; które drżało w oparze chłodnym i majaczyło po szarych złomach turnic.
Sabała, wskazując ręką w stronę czarnego lasu, rosnącego na wantach, mówił:
„Drzewi owcarze pasowali, hań owce, jako i tu. Ale, byli takie bluźniawce, nie do Boga, — i co się nie zrobiło: zaseł ku nim dziadek, starusecek siwy, juzci ci plugace nic mu nie dali. I był ś nimi, honielnik jeden, małe pachołcysko, i owiecke miał jednom, carnom, i dał on temu dziadkowi wypić swój cerpak. Juzci ten dziadek pedział mu tak: — Słuchaj, mój synu, kiej bedzies gnał owce na połedeń, uwazuj na trzy kmury. Jedna przyndzie wpierw, druga za nią, jak przyndzie trzecia, kiej bedzies w strądze — uciekaj! No, i dobrze niebardzo, przysły owce na połedeń, ci owcarze siedli doić, a te kmury idom; jedna, druga, jak przysła trzecia, ten honielnik hipnoł ze strągi i owiecka za nim. A tu, skale sie urwały, durkły dołu i tyk owcarzy zasuło het! z sałasyskiem.
„Gadowali potem inni, co ich słychowali, jako burzyli po pucierzy, ale „cóz z tego, kiej przysuci, hej!“
Tak, w archaicznej gwarze, legenda opowiada o wielkim jakimś katakliźmie przyrody, który strącił w przepaść olbrzymią górę, i rozbił ją na odłamy, zawalające całą głąb doliny.
I dziś jeszcze, w noc cichą, słyszą juhasi, jak tamci przysuci burzą po pucierzy, z pod want olbrzymich okrytych cieniami lasu.


∗                              ∗

Zrudziały i zżółkły upłazy — czerwieniły się porosłe suchemi trawami wirchy; regle pokryły się czerwonemi liśćmi buków, wszytych w ciemną gęstwę smreczyny, — jesień ciągnęła w hale, wyganiając pasterzy do dziedzin. Redykały też drogami beczące kierdele owcze i stada krów; gazdowie odbierali od baców swój statek, poznając go po gębie, albo po umyślnych znakach. Zabrano się do strzyży.
Jesień jednak była niezwykle pogodna i owce wygnano jeszcze raz na paszę, na jesieniowisko.
Dzień był szary, ale pierzaste chmury stały wysoko w niebie nie dotykając nawet najwyższych wirchów.
Łożem potoku, który wsiąkł kędyś w ziemię, płynął ciemnemi, ukrytemi drogami, aż nagle wypadał ze zbocza góry wielkiem wywierzyskiem szliśmy przez las gęsty i stromo wznoszący się w górę. Bezładne kamienie piętrzyły się coraz wyżej, aż do równego dna doliny, okolonej wysokiemi połogiemi wirchami, rudemi od traw zwiędłych, zasypanemi gruzem skał, odrywających się od szczytowych turni i zlatujących na dół między pnie i pogruchotane wykroty.
Ogromna polana, otoczona skalanym, usypanym ze skał wałem, roztaczała się szeroko, — zwiędła i ruda, wśród amfiteatru pustych, wysoko na niebo zachodzących przestrzeni.
Czarne szałasy stały pustkami; rozwarte drzwi pokazywały puste, ciemne wnętrza. Wiatr zrywał się chwilami i szalał w dolinie, leciał w górę, podginał gałęzie świerków i cichnął...
Daleko u stóp gór widać było owce rozsypane, jak małe robaczki na rudych trawskach.
Polanę w górnym końcu otaczały pagórki, jakby stopnie, przystawione do wielkich wirchów; kosodrzewina rosła tam, obwieszona pękami szyszek, stały skarłowaciałe pnie świerków, a małe, płytkie stawki zarosłe trawą, zasypane piargiem, szarzały odbitem w wodzie niebem, wśród grubych mszarników.
Juhas czarny, z zapadłym nosem, w pasie, z torbą pasiatą, w czarnej koszuli, stał oparty o kamień, mało się różniąc od otoczenia traw zwiędłych i ciemnych porostów; świeciły tylko na nim sprzączki pasa, wielka, mosiężna spinka na piersiach i białka wyłupiastych oczu.
Owce ostrzyżone, smukłe i zgrabne, pasły się wszystkie zwrócone nosami w jedną stronę, i ciągle idąc naprzód. Pięć kóz brodatych, włochatych, włóczyło po trawach sierć długą, i wielkie wymiona — one to karmią juhasa na jesieniowisku, gdy owce już się nie doją.
Był to ostatni kierdel i ostatni juhas na halach. Pasł tam samotny, aż go wygnały kurniawy śnieżne.
Góry ukryły się w chmurach, szalały wichry halne, doliną deszcz romolił. Po kilku dniach, ponad mgły siwe, wyjrzały wysokie, rozłożyste, obielone śniegiem wirchy i szare od okiści i szronu lasy.
W górach nie było już nikogo; cisza zapanowała na halach, i w opuszczonych szałasach, tylko niedźwiedź przychodził na szałasiska i pasł się, rafiąc kufom, zrywając pyskiem z pod śniegu tłustą i smaczną trawę.
Owczarze wrócili do chat, owce i krowy pasły się dokoła obór, albo żuły siano po szopach; jagnięta i cielaki karmiły się w izbach z dziećmi. Hale zapadły w sen zimowy.




IV.

.....Sabała przestał grać, i zaglądając na obraz, mówił:
— Nie wiem, jako to im donosi, ale cheba tego Morskiego Oka nie ostawiom?
— Ma się rozumieć!
— He! Ja tez tak miarkujem co trza cosi konać, bo jakozby to być miało, kabyśmy nic nie wykonali, we wirchy nie mieli iść! Casy som jest ładne, pogoda przepiękna, juźci cliwo siedzieć w chałupie. He! zaś potem, jak z tej pogody na psotę się wybiera, toć to z tego psiego gardła, z Orawicy, to tak jedzie śnieg, desc, jakby jaki ancykryst jechał. Jużci rzeke tak: kiej majom wolom ku temu Morskiemu Oku iść, — to iść! Hej!
Jakoż Morskiego Oka nie ostawiliśmy.
Pewnego wieczora otrzymałem kartkę: „Jutro o 8-mej w Hamrach. Pamiętajcie, że na wycieczkę zabiera się: odwagę, buty stare, jaja na twardo, przytomność umysłu, świecę łojową, dobry humor, posłuszeństwo, dla przewodzącego; wogóle trzeba mieć więcej rozumu, niż się go ma w dzień powszedni. Resztę, oprócz ołówków, znajdziecie w mojej i waszego przewodnika torbie, p. D.“
Nazajutrz ranek był szary; słońce, skryte za mgłami, muskającemi szczyty regli, przesiewało blade, rozproszone światło szyb matowych. Pomimo tego, w Hamrach zbierano się na wycieczkę.
Ogromny czworobok dawnego zarządu dominialnego służy za karczmę. Nanizane na biały potok, stoją jedne za drugiemi kuźnice, obdarte, odrapane, okopcone, z chwiejącemi się kominami, zasypane miałem węgla, żużlami żelaza, wśród których tarzają się rude, zardzewiałe bryły surowca. Na kruszących się i mchem porosłych frontach napisy z poprzekręcanych liter żelaznych: Huta Anna, Huta Konstanty, i inne napół oderwane, napół zatarte.

kuźnice.
Dalej, duży biały budynek, z napisem: Szkoła dworska, patrzy wielkiemi oknami, w których niema ani jednej szyby... Tam znowu, dwór napół w ruinie; jeden i drugi dom murowany, otoczony gnijącemi i rozsypującemi się galeryami. Fontanna, która już nie „szemrze,“ chyli się i zapada w ziemię. Tam, z przewracającego się żelaznego krzyża, złocona figura Chrystusa woła, za całe to konające otoczenie: W ręce twoje oddaję ducha!...
Wszystko w ruinie, w bezładzie; — pustka i jakaś ponurość wiszą nad tem miejscem, jakby przez nie przeszła śmierć czarna i wymiotła mieszkańców. Jeden tylko obelisk żelazny, wzniesiony na pamiątkę bytności któregoś z arcyksiążąt, stoi prosto, przemawiając do przechodnia swoim lojalnym nadpisem.
Wzdłuż szumiącej wśród kamieni omszałych Bystrej, ciągnie się szereg domków niskich, ciemnych, biednych, z jednej strony dotykających poszarpanych brzegów potoku, z drugiej otoczonych placami zawalonemi okrągłemi wantami, porosłemi mchem, — lub małemi łączkami, wśród których gdzieniegdzie parę grządek nigdy niedorastającej kapusty lub rzepy. Chaty te, na uboczu, ciche, nieme, dziwnie wyglądają w otoczeniu dzikiej natury i rozsypującego się w gruzy wymarłego ogniska ludzkiej pracy.
W jednej z kuźnic, tłucze jeszcze głucho o kowadło młot dźwigany przez potok, i kilku wysokich, chudych jak szkielety ludzi zasmolonych, kręci się smutnie po ciemnem, czarnem wnętrzu, stukając drewnianemi trzewikami.
Czarne lasy po stromych pochyłościach zstępują w jar szeroki, w którym na dnie stoi to dworzysko; ponad świerkami widnieją szare skały poszarpane i rozłożyste piramidy wirchów.
Ktoś pesymistycznie usposobiony mówi z goryczą:
— Lubię taki widok! czuję, że jestem w Polsce! Polnische Wirthschaft... — dodaje z ironią.
— Mylisz się pan! Jest to deutsche Wirthschaft! W tym, może jedynym, wypadku, Polacy dźwignęli te mury, założyli te kuźnie, otwarli kopalnie, zmusili do pracy dziką wodę górskich potoków, — a to, co dziś tu jest, to są skutki gospodarstwa Niemców, ba! Prusaków nawet! Polacy, pośrednio tylko, przyczynili się do tej ruiny, sprzedając Niemcom Zakopane. —
Rzeczywiście, niewszystkim wiadomo, że państwo Zakopańskie, od lat dwudziestu kilku należało już do Niemców; że w ostatniej walce o jego kupno chodziło nietylko o niedopuszczenie Niemców do nabycia, lecz i o wykupienie od nich tego wspaniałego kraju.
Zakopane było niegdyś dobrami koronnemi, a gdy rząd wkońcu postanowił ich się pozbyć, wtedy według legendy, zapewne prawdziwej, zaproponował chłopom nabycie tej ziemi.
„Jużci przyjechał z Wiednia, cheba nie sam cysarz, ino jaki radca cysarski. To zaś Homolace przy Morskiem Oku brone takom zbudowali, a mój ojciec i Samek stali przy niej w takik rogatyk zbójnickik capkak. He, to zaś potem dziwki i parobcy tańcyli na płycie, i ten pan ś niémi jechał. No, jużci odjechał on do Wiednia, i tam cysarzowi pedział tak: Najjaśniejsy monarcho! sprzedaj to, bo to taki kraj, co w nim ludzi grzecnyk nie mas, cheba sami zbójnicy. Cy on ta tak ze siebie mówił, cy może panowie go zapłacili, — dość na tem, co z Wiednia przysło pismo od cysarza, jako: jeżeli chłopi majom wolom płacić po siajnym grajcarze z morga, to będzie ik to państwo.
„No i dobrze niebardzo, zebrali się ludzie ukwalować, a nie wiedzieli temu poradzić ani wójci, ani sołtysi, ani nikt nikany, bo ta teraz i za sto papierków niema telo gadania, co dawniej o jednego dutka. No, toz to pośli do takiej starej baby, Wawrzeńcowej, coby im radziła. Jużci ta baba radzi tak: He! dzieci, ani wy tego do sobie nie dopuscajcie, bo kabyście wy ten opłat przyjęni, tobyście się musieli ozejść syćka po świecie! A to i tak wase będzie.
„No, i dobrze niebardzo, toć to był Mrowca jeden, wójt z Olcy, jużci poseł on z tym papierem do miasta (Nowego Targu), do starosty, jako chłopi nie kcom tego opłatu płacić i tyk majątków przyjmować.
„Jużci starosta mu rzece tak: — Weźcie wy wójcie sobie choć jakie sto morgów. — Ale ten nie kciał brać. I tak panowie to kupili i ludziom z tego nic, hej!“
Stało się to, co tyle razy powtarzało się i powtarza: że nadzieja i ciemnota wyprowadziły chłopów w pole.
Nietylko nic nie dostali, ale jeszcze po szesnastu leciech prawowania się z nowymi właścicielami, wyszli z tych procesów podrujnowani; „potargano“ im pastwiska, hale; zmalały stada owiec, zacieśniły się obszary lasów; „świat“ zbiedniał, „płoni,“ żyje marnie; z „fryśnych chłopów“ zrobiły się „ciarapary“ — „nie może się chłop teraz uchować.“
To też wspominając te czasy procesów, klnie „hadwokatów i plenipotentów,“ konkludując: „Kaby się ludzie nie prawocili, to z cegoby taki plugac zył!“
Nowi nabywcy gospodarzyli dobrze. Od brzegów jaru, z którego Bystra wypływała, stanęły rzędem kuźnice, topiąc, kując i walcując rudę dobywaną z Magóry; inne pracowały w Kościeliskach. Chłopi „robili, na bani,“ pracowali w kopalni, palili węgle, ścinali i znosili drzewo, zarabiali „faktorując“ z żelazem do Sącza, do Krakowa i dalej. Sprowadzeni z Morawy hutnicy pracowali w kuźnicach.
Lecz dnia pewnego państwo Zakopiańskie, z obszarami Bukowiny, z olbrzymiemi lasami, kopalniami, pastwiskami i pystynnemi wirchami zostało sprzedane Niemcom, i niemiecka administracya tak dobrze gospodarowała, że zniszczywszy lasy, musiała zarzucić kopalnie. Rozsypują się kuźnice, gniją upusty i łożyska wód obracających koła walcowni i dźwigających młoty, a sprowadzona z Morawy ludność, której kasę emerytalną rozdrapano, skazana jest na powolne wymarcie z głodu, w swoich ciemnych, biednych domkach nad Bystrą. Nędzarze ci możeby nawet już poginęli lub rozproszyli się, gdyby nie trochę zarobku, jaki im daje praca w dwóch fabrykach miazgi drzewnej do wyrobu papieru.
W lesie, poniżej Hamrów, i w głębi parowu, powyżej ostatnich budynków rozwalającego się dworzyska, dzień i noc słychać warczenie kół, grzechot pił i szum wody obracającej warsztat, na którym tysiące świerków są ćwiertowane, rozrywane na kęski, rozpylane w proch, zamieniane w ciecz żółtawo-mleczną, krzepnącą w płaty, rozcinane na arkusze i wywożone gdzieś w świat, dla dalszych przemian.
Nawet nie będąc większym przyjacielem drzew, niż ludzi, nie można bez wrażenia patrzeć na tę gorączkową, zawziętą, nieustanną robotę niszczącą tych papierni dygoczących w pośpiechu. Czarny las stojący dokoła, zdaje się legią niewolników, skazanych na wytracenie i czekających swojej kolei. Zwłaszcza ten las górski, ciemny, głuchy, milczący, w którym nie słychać śpiewu ptaków, wydaje się jakby zapierał w sobie tchnienie, jakby skamieniał ze zgrozy...
Jakkolwiek papiernie te, zajmując niedobitki hamerników i trochę młodzieży góralskiej, dają im jaki taki zarobek, w stosunku jednak do obszarów Zakopiańskiego państwa i nadmiaru okolicznej ludności, któraby tylko w przemyśle mogła zużyć swoje siły i prace, nie mają one tak wielkiego znaczenia.
Dolina Zakopiańska jest już przeludnioną. Zamknięci między dwoma pasmami gór bezpłodnych, w kotlinie, której klimatyczne warunki nie pozwalają na podnoszenie i rozwój rolnictwa; przy podupadłem pasterstwie, chłopi rozmnożyli się jednak tak, że dziś płacą po 200 najmniej guldenów za mórg żwiru — idąc w tym razie za tą pasyą do posiadania ziemi, która dziś działa jeszcze w chłopie, jako niedająca się opanować siła elementarna. Te liche, tak drogo zapłacone pólka, rozrzucone są w dodatku na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Góral jedzie z furą gnoju półtorej albo i więcej mili. Wysieje „wiertelik“ owsa czy jarcu pod Kościeliskami, ćwierć korca kartofli pod Poroninem, grzędę kapusty na Starej Polanie — a potem szuka wiatru w polu. Nim jedno zbierze, drugie śnieg zasypie, albo wiatr halny położy i wymłóci.
Rzadki chyba to rok, kiedy obadwa plony góralskiej roli dadzą się zebrać. Jeżeli owies pójdzie suchy i cały na boisko, to zginą grule, ziemniaki, „nasa psenica kiej ik Bóg nagodzi.“
Gospodarstwo takie może istnieć tylko w tym kraju, gdzie ludzie przez ośm miesięcy nie mają prawie co z sobą zrobić, gdzie praca dotąd jest bez ceny prawie, ponieważ niema czego się jąć. Przemysł nie istnieje, ziemia uboga, nic niewarta, pastwiska potargane; chłop nie ma nawet gdzie zużyć swoich sił i inteligencyi. Żeby jego praca znalazła jakieś ujście, żeby miała cenę, pokazałoby się, że taniej by go kosztowało kupić chleba, a może i pszennych kukiełek, niż wyprodukować lichy owies na zakalcowate placki i sapkę.
Żyje też góral tak marnie, jak żaden inny chłop w Polsce, i trzeba ich temperamentu, żeby żywiąc się tak licho, jeszcze być tem, czem są.
Góral je mało. Jeden chłopak, co świeżo z wojska wrócił, chwalił żołnierskie utrzymanie: „Dla nas górali to starcy, ale te Lachy, mówił, to takie jakieś rozdęte — nijak się nie naźrą!“
— „Nam dobrze, choć płonimy“ — mówił inny, właściciel morga lichego żwiru i zapadłej chałupki.
Charakterystycznym jest, jeżeli niezupełny brak, to mała bardzo ilość wróbli i wron, — ptaków, które żywią się przeważnie przy ludziach, z resztek ich jadła lub odpadków ziaren. W Zakopanem gnieżdżą się wróble i trzymają stale tylko koło kościoła i plebanii; im dalej od tych centrów dobrobytu, tem ich mniej; już na Krupówkach wróbel jest rzadkością, a na Bystrem i w Polanach niema ich wcale. Ten konieczny towarzysz każdego gospodarstwa w dolinach, stały gość każdego podwórka, gmerający ciągle w śmieciach, nie miałby tu co robić, gdyż dokoła góralskiej chaty niema ani plew, ani okruchów, nie mówiąc już o ziarnie, którego w polu i sąsiekach jest zawsze za mało dla samych górali.
Ktoś, jako dowód ubóstwa ludu w pewnej okolicy, pokazywał Żydów, biednych i obdartych, i twierdził, że wogóle niema lepszej, najniezawodnieszej wskazówki dobrobytu ludu, niż wygląd Żydów: „Pokażcie mi waszych Żydów — powiem, kto jesteście.“ Jeżeli dziś w Zakopanem Żydzi się tak mnożą i bogacą, to dlatego, że znaleźli grunt odpowiedni w „panach,“ w tych bardziej złożonych warunkach życia, które oni tu przynieśli.
Jakkolwiek nie ulega wątpliwości, że prędzej lub później musiałoby dojść w Zakopanem do tego, co jest dzisiaj, do tego, że Tatry staną się źródłem środków do życia dla górali, nie przez swoje pasterstwo lub rolnictwo, nie przez „swoje ubóstwo mineralne,“ lecz literalnie mówiąc, przez swoje powietrze i światło, to jest widoki; — a dalej, że to wszystko, czego ludzie w zwykłych warunkach unikają: niewygoda, niedostatek, niebezpieczeństwo, trud, będzie tak cenionem i poszukiwanem; że zamiast szukać dróg najłatwiejszych, przejść najbezpieczniejszych, ludzie będą się starali o to, żeby choć przez chwilę znajdować się „między życiem a śmiercią;“ że w miejsca, gdzie tylko najodważniejsi i najzapaleńsi „polowace,“ „koziary“ chadzali, będą się drapali rozmaici „panowie“ i szukali, czego nie zgubili, — słowem, że się już, dokonał ten przewrót, jakiego nigdy nie przypuszczał żaden z marzących o skarbach baców, żaden ze skupujących „majątki“ gazdów, żaden z „honornych chłopów,“ którzy za Tatrami szukali „bogatych Żydków“ do obdzierania, — że się to już stało, winne są Tatry jednemu człowiekowi.
Że Tatry są już czemś niezbędnem w życiu naszego społeczeństwa, że lud zakopiański znalazł środki podniesienia dobrobytu i oświaty, że u nas ludzie się przekonywają, iż nietylko na wyżynach alpejskich można znaleźć warunki klimatyczno — lecznicze, — wszystko to jest zasługą prof. Chałubińskiego.
Jest to człowiek, który dla nas odkrył Tatry.
Staszic, opowiadający swoim kopalnym językiem o Ziemiorodztwie Karpat, był może pierwszym podróżnikiem, który tu przyszedł nie po to, żeby się uganiać za kozicami, szukać skarbów, lub „wyzierać zza bucka.“ Po nim zwiedzali Tatry inni, ale wszystko to były jednostkowe przedsięwzięcia, które nie budziły szerokiego echa w całym kraju.
Taternictwo, w tem znaczeniu co alpinizm, naturalnie ze swemi oryginalnemi cechami, istnieje dopiero od czasów prof. Chałubińskiego.
Około jego imienia utworzyła się też legenda, nazwano go „królem tatrzańskim“ i jest to zapewne jeden z najłagodniejszych i najlepszych królów, który w swojem wspaniałem i szczytnem państwie dbał nietylko o szczęście ludu, ale także o spokój kozic i świstaków, o byt limb i smereków, który pamiętał o mchu marnym i kochał dzikie i ponure głazy, stojące w milczeniu na skalnej pustyni.

prof. T. Chałubiński.
Jak w stosunku do ludu, nie zdaje się on być filantropem na zimno, który zużywa swoje pieniądze i inteligencyą na zaprowadzanie porządków teoretycznie uznanych za dobre, lecz człowiekiem, którego wrażliwości na piękno i niezwykłe zjawiska życiowe, odpowiada nadzwyczajna dobroć; podobnież w stosunku do natury, czuć w nim silną sympatyą, potrzebę, graniczącą z namiętnością, roztapiania się w jej ogromie i dziwnym czarze jej obrazów.
W jedynych drukowanych notatkach z wycieczki, w której uczestniczyło tylko dwóch podróżnych, t. j. prof. Chałubiński i jego towarzysz, mówi on: „Dobraliśmy sobie dziesięciu walnych górali.
„Dla Boga, pocóż tyle! No, naturalnie dlatego, aby nam było weselej. Bylibyśmy może wzięli i więcej, ale już pozoru brakło do tego.“
Dalej mówiąc o muzyce Sabały, powiada tak: „Jest ona harmonijnem dopełnieniem prawdziwie tatrzańskich wrażeń. Tak, jak wprawny już taternik zapominać musi o nierówności drogi, o skałach zawadzających jego krokom; jak nie odwróci jego uwagi od cudnych efektów światła, od śmiałych konturów dzikiej turni, jakieś przejście wydające się mniej wnemu już „karkołomnem;“ jak głód i pragnienie, upał lub zimny nieraz przeszywający wiatr nie zmiejszy uroku tych majestatycznych obrazów, — tak samo wadliwość konstrukcyi owej (Sabały) gęśli, jej ton ostry i zbyt przenikliwy nie zatrze głębokiego wrażenia melancholijnej, ale bujnej pieśni dawnych „zbójników,“ lub ochoczej, skocznej lubo nieco wrzaskliwej melodyi nawpół dzikich juhasów.“
Podczas kiedy w opowiadaniach innych taterników ciągle widać „przepaść niebezpieczną“ grającą na duszy wędrowca choćby lekkim strachem, kiedy wrażenie tego „niebezpieczeństwa“ opowiadający sili się udzielić czytelnikowi, a częściej przed nim ukryć, — w opowiadaniu prof. Chałubińskiego ponad „otchłanią“ unosi się łagodny, spokojny uśmiech i dobroduszny humor. Zajęty obserwowaniem tej natury, pochłonięty przez wrażenia, nie odczuwa on ani niebezpieczeństw, ani trudów, ani niedostatku.
Cuda też opowiadają w Tatrach o jego wytrwałości, o jakimś stanie dziwnego podniecenia, w którym nie jedząc nic, kiedy już cała czereda górali padała ze znużenia, on jeszcze przed zapadnięciem nocy wdzierał się gdzieś na najniedostępniejsze szczyty.
On się poprostu zapamiętywał wśród tego dziwnego górskiego świata: „Obecna chwila nie troszczy nas wcale, i to właśnie tłómaczy dotykalny i zbawienny wpływ takich wycieczek na zmęczony lub stroskany umysł,“ — mówi on, odkrywając jedne ze stron swego stosunku do natury...
W rozmowach górali ciągle występuje: „p. prefesor.“ Sabała mówi o nim: „Jego wielkość pan wielkomozny;“ inni co chwila mówią: „jakeśmy śli z p. prefesorem bez Polski Grzebień,“ „na Gerlach,“ na „Wysokom,“ — i tak dalej przez całe Tatry ze wschodu na zachód, z północy na południe, i z poziomu na zenit...
Niema zresztą w Zakopanem takiej dobrej sprawy, któraby nie była przez niego zapoczątkowaną lub przeprowadzoną.
Cały dzisiejszy sposób podróżowania po górach jest takim, jakim go stworzył prof. Chałubiński; sposób bycia i życia, drogi, któremi się chodzi, hygiena podróżnych, wszystko to się wzoruje na modłę jego wycieczek.
Przewodnik tatrzański, ten tak oryginalny i sympatyczny w stosunkach z podróżnym człowiek, o ile z jednej strony miał w sobie wrodzone, rasowe przymioty, o tyle też z drugiej strony jest typem urobionym przez prof. Chałubińskiego. On, z dzikich koziarzy, kłusowników, „zbójnikowatych chłopów,“ porobił tych opiekunów starannych, te niańki prawdziwe, którym z zupełnym spokojem i ufnością powierza się każdy turysta.

przewodnik.
Przewodnik polski różni się tem od przewodników alpejskich lub szwabów z węgierskiej strony, że jest on istotnym towarzyszem, rzeczywistym opiekunem; że jego ambicyą, honorem jest, żeby podróżnemu było jak najlepiej. Rzadki, prawie niebywały i okrywający hańbą wypadek, jest „ostawienie“ pana, opuszczenie, niechęć.
Nietylko wskazywanie drogi jest jego obowiązkiem. On, prawie idzie za „pana,“ dodaje mu energii, utrzymuje w nim siłę, odwagę, dobry humor, myśli o tem, żeby on w porę jadł, pił i odpoczywał.
Wodzenie po górach jest fachem, dziś już ujętym w pewien systemat, i młodzi przewodnicy odbywają rodzaj terminu, chodząc z początku, jako „chłopi,“ tylko do noszenia ciężarów, przy starszych, doświadczonych, umiejących już „gazdować z panami.“
Dobry przewodnik, ma swoje i bardzo słuszne pojęcia o psychologii „pana.“ Wie on, że zawieszony nad przepaścią, albo postawiony nosem przy prostopadłej ścianie, na którą każą mu się wdrapywać, dólski człowiek gubi równowagę wewnętrzną i zewnętrzną, i albo się zwali, albo też straci władzę w nogach ze strachu. To też Wojtek nigdy i niczem nie da poznać, że jest w kłopocie. Czasem, gdyby był sam, zdjąłby kierpce, przeżegnał się i wyszedłby po granicie pokrytym szklącą lodową skorupą, ale w „panu“ takie przygotowania mogą odrazu zabić ducha; więc też wynajduje inne sposoby wydobycia się z matni, i podróżny, dopiero w domu, w Warszawie, nie śpiąc w nocy, gdy mu się przypomni śliski lód, na którym stał, ponad kilku tysiącami stóp głębi, dostaje paniki, chwyta się za materace łóżka, lub przez sen zaczyna wołać ratunku...
To też tylko bardzo „płony“ przewodnik pokazuje z daleka podróżnemu te ciężkie przeprawy, które go czekają.
W wielkiej płóciennej torbie na plecach dźwiga on całe gospodarstwo: kilkudniowy zapas żywności dla siebie i dla pana, pledy, paltoty, koce, potrzebne na noclegach, zapasowe buty, — odbiera od „pana“ wszystko, cokolwiek mu może ciężyć. W ręku niesie kotlik do warzenia „herby,“ herbaty, tak nadzwyczajnie ważnej i potrzebnej na wędrówkach.
Silna ciupaga służy mu do oparcia się, do nacinania stupai w śniegu lub lodzie, do rąbania „sucharzy“ lub kosodrzewiny na watrę.
Trzynastu takich przewodników i dziewięciu „panów“ ruszało właśnie z kuźnic na wycieczkę, której kierunek wiadomy był tylko dowodzącemu. Była to wycieczka, jak ktoś mówił, „w wielkim stylu,“ przypominająca choć trochę, tłumne wyprawy prof. Chałubińskiego, w których uczestniczył cały „naród“ chłopów i turystów.
Byli tam ludzie rozmaitego wieku i powołania. Poeci i przedstawiciele większej posiadłości, śpiewaci i przyrodnicy, malarze i ludzie bez fachu, aż do najnowszego kwiatu cywilizacyi: hypnotyzera; starzy taternicy szli obok nowicyuszów; — podobnież między przewodnikami od starych kłusowników aż do młodej gawiedzi, która poznaje góry tylko, chodząc na wycieczki, wszystko to ruszało bandą z Hamer, przy dźwiękach Orawskiego marsza.
Para skrzypiec, basy i gęśliki Sabały, na tle szumu potoku i ogromu gór, zdawały się tylko brzęczeniem wielkich komarów. Cicha ta, rozwiewna muzyka odpowiada temu nieokreślonemu uczuciu, z jakiem się człowiek puszcza na taką wyprawę, — zwłaszcza jeżeli to pierwsza wielka wycieczka.
Jest w tem coś z rekrutów, idących na niewiadome losy.
Chodzić po górach, jest to z niemi walczyć. Jak wsiadając na dzikiego konia, którego narowów się nie zna, nie można być pewnym, gdzie się człowiek znajdzie — podobnież, jest z górą. Usuwa ona człowiekowi grunt zpod nóg, staje dęba pionową ścianą, lub nagle otwiera pod stopami bezdnie przepaści. Porywa go w dół na śliskich trawach upłazów, lub ociekłych źródliskami gładkich stokach turni. Czai się nań ze szczytu odłamem skały, stara się go zabłąkać tumanami mgieł, lub zwiać, jak proch ze szczytu, podmuchem wściekłego wiatru.

wycieczka.
Nuży go, wyczerpuje jego wytrzymałość i cierpliwość niedającemi się na oko zmierzyć przestrzeniami. Korzysta z jego zmęczenia, żeby mu napędzić strachu — czasem sama rozsypuje mu się pod nogą i leci z nim razem w doliny.
Słowem, walka z górą jest tak poważną, jak z każdą inną bestyą, i takich samych wymaga przymiotów od podejmującego ją wędrowca.
Siła mięśni, a bardziej jeszcze niespożyta siła i wytrzymałość nerwów, odwaga, spokój i przytomność umysłu, siła woli granicząca z uporem, zdaje się, że są to konieczne warunki w człowieku, chcącym samodzielnie, nie zaś tylko za piętami przewodnika, chodzić po Tatrach.
Na razie nie potrzeba było używać heroicznych środków, idąc po jezdnej drodze, która przerzuca się po moście przez Bystrą, skręca w lewo, idzie w bród przez potoczek i zamienia się w perć wspinającą się na strome zbocze góry, okrytej ciemnym, smutnym lasem świerkowym, rosnącym na czarnem, wilgotnem podścielisku barłogu, zoranego wodami wydzierającemi na wierzch śliskie korzenie smereków.
Ucichła muzyka, banda rozsypuje się w długi szereg i pnie się w milczeniu. Wśród pni rudawych, w leśnej ciemni świecą się białe postacie górali, rozchodzą się w spokojnem, chłodnem powietrzu błękitne smugi dymu fajek i papierosów.
Monotonia tego lasu nuży gorzej, niż samo wdzieranie się na strome i śliskie zbocze.
Górale znudzeni zaczynają śpiewać:

Oj hory, nase hory
To nase kumory,
Bukowe listecki,
Nase podusecki!

Wrzeszczą okropnemi głosami, zwracając się do siebie i krzycząc jeden drugiemu prosto w twarz z nadzwyczajną energią.
Z góry, gdzieś z nad lasu, dolatuje dźwięczny śpiew kobiecy, las rzednieje, smugi słoneczne wdzierają się głęboko w ciemność; wydostajemy się na wierzchołek zawalony wykrotami świerków leżącemi czubami na północ. To wiatr halny przeszedł się tędy i zmiótł wszystko, co stało mu na drodze, o co tylko zaczepił swemi silnemi skrzydłami.
Wśród bezładu leżących pokotem smereków wiła się droga przekopana czy przedeptana przez ludzi, lecz już opanowana przez wodę, która wydzierała coraz głębszy rozdół, wymywała na wierzch kamienie i gruz skalny, zamieniając dogodną drogę w jakiś dziki wąwóz.

giewont.
W górach ciągle się widzi tę niszczącą robotę wody. Zdaje się ona iść trop w trop za człowiekiem, szpiegować go, korzystać z najmniejszego śladu jego stóp, z odwalonego na bok kamienia, z obdartego płatu mchu lub darni, żeby w tej chwili rzucić się na to miejsce i zabrać się do rujnowania góry.
Brudne strugi ulewy, spienione i wściekłe, zdzierają warstwę po warstwie zwierzchni pokład próchnicy i skał zwietrzałych, póki nie dojdą do jednolitego głazu, z którym trudniej już dają sobie radę; nie mogąc go spłókać i unieść, rozsadzają go, zaciekając w szpary i zamarzając w zimowych miesiącach.
Idziemy naprzód, przekraczając kłody, wymijając pnie, przedzierając się wśród gałęzi. W jednem miejscu, przez otwór wydarty w ścianie lasu, przewodnicy pokazują ogromną spiczastą turnię, wznoszącą się ponad zielonemi halami, okolonemi lasem.
— Co to za wirch? — pytają nieświadomi, młodzi podróżni, i dowiadują się ze zdziwieniem, że to jeszcze raz Giewont w tak niezwykłej postaci okazuje się na odchodnem, nim go zatrą w pamięci wielkie wirchy.
Wydostajemy się z lasu. Droga biegnie długim grzbietem wzgórza przypierającego do okrągłego kopca, z poza którego wyglądają fioletowe turnie. Na lewo stacza się trawiaste zbocze zasypane piargiem i ginie w lasach; za niemi znów widać zielone hale i czuby regli, które ztąd już wydają się niskiemi wzgórzami, a dalej roztaczają się szerokie horyzonty północy. Na prawo sterczą tuż przy drodze niskie warstwy skał, ułożonych „jako kartecki w ksiązecce,“ zakrywając zupełnie widok na zachód.

z powrotem do hal.
Droga ta, to główny szlak wypraw tatrzańskich, a zarazem komunikacya z licznemi szałasami gęsienicowej hali.
To też pełno na niej podróżnych i górali, mijających się, jak na ulicach miasta.
Na szarej, kamienistej powierzchni, pstrzą się czerwone spódnice, białe rękawy i serdaki, wyszywane fartuszki panien, idących stadkami całemi do Czarnego stawu. Mniejsze i większe towarzystwa podróżnych wloką się, przysiadając, zatrzymując się, mijając się z juhaskami prowadzącemi objuczone konie, z hal do Zakopanego, albo z wracającemi konno na hale juhasami, których nogi wiszą na opróżnionych obońkach. Stada owiec z Jaworzynki wysypują się zza brzeżków skalnych, patrzą wylęknione na przechodniów, porywają się i giną za krawędzią skał z brzękiem i bekiem. Czasem gdzieś zza kamienia wyjrzy mała główka juhaska, patrząca ciekawie zpod obdartego kapelusza.
Wielka ciemno-zielona polana roztacza się przed nami, zapada gdzieś w dół, w czarne pola kosodrzewiny; — na lewo obszary lasów zachodzą jedne za drugie, a ponad niemi dźwiga się olbrzymi kadłub góry pooranej żlebami po bokach i wpiera się jak skarp potworny w zębate potargane wirchy, zataczające się wielkim murem od południa.
Dookoła świat zastawiony górami. W wielkiej ciszy i spokoju słabo brzęczały dzwonki białych owiec, czasem przelatywał z wiatrem szum wód dalekich i znowu cichnął.
Na polanę mrok padał, od przesuwającego się kłębu mgły siwej, a wprost pod słońce stały szczerbate wirchy, ściany prostopadłe, zębate, otulone fioletowo-błękitnawemi cieniami, nasiąkłemi srebrzystym pyłem słonecznego światła. Niżej słońce rozlewało się po skałach, połyskując na płatach śniegu, sunąc się na chropowatej powierzchni zboczy i żlebów zasutych piargami.
Jeszcze niżej, rozścielały się ciemne kosodrzewiny, wśród których bieli się nić potoku. Przez wielkie obszary polany wlokły się figurki podróżnych, drobne i nikłe, zatracały się za brzeżkami i znowu pokazywały się gdzieś dalej.
Mgły wstawały ponad wirchami, opuszczały się na granie turni, nikły — i znów płynęły białemi tumanami, zasuwały się za stromy ciemny gmach spiczastego wirchu, wiły się około niego, kurzyły się z jego szczytu, kłębiły się w słońcu, jak gdyby tam gotował się wybuch wulkanu.
Naturalnie przewodnicy opowiadają podróżnym o górach.
Bierze za ramię, i celując ciupagą w pojedyncze zęby górskiego wału, mówi:
— Na lewo, hań! ten hruby wirch Kosysta, a hań Granaty, Krzyżne, Żółta turnia, a ten co go tak mgłą zasuło: Kościelec, zaś haw, na prawo Świnnica!
Wtedy to, „gość“ widzi, że jest rzeczywiście gościem, a górale uprzejmymi gospodarzami, którzy przyjmują przybyszów i zaznajamiają z niememi, groźnemi olbrzymami, o dziwnych imionach, zamieszkującemi ten gmach pustynny.

królowa hala.
Ktoś z naszych towarzyszy, bierze tę rekomendacyą do serca i na nazwisko Kościelca odpowiada swojem, uchyla kapelusza, kłania się grzecznie i dodaje: — Bardzo mi przyjemnie!
Dzień robi się przepyszny. Bogata, wspaniała pogoda patrzy z błękitnego nieba i z zalanej słońcem ziemi.
Rzeźwy chłód obwiewa twarze, lekko nam, swobodnie i dobrze.
Banda nasza robi wrażenie na przechodzące damy i na juhaski. Muzyka gra, a od czasu do czasu górale wrzeszczą:

Syćkie wirchy przęseł, syckie przewandrował,
Przyseł do Morskiego, tam se zanocował.

Inni pomimo torb olbrzymich na plecach, idą, tańcząc i przyśpiewując:

W murowanej piwnicy
Tańcowali zbójnicy,
Kazali se piknie grać,
A na nózki pozierać.

Na dźwięk gęśli i pieśni, ponad płaski głaz leżący na zboczu, podnosi się dzika, zczerniała twarz juhasa, uśmiecha się, błyskając białemi zębami, i znowu przypada do ziemi.
Polana się kończy zasypana wielkiemi białemi odłamami skał, zarosła krzakami kosówki, — ścieżka rzuca się w dół, zwirowatem i kamienistem zboczem.
Chmura, tuż nad naszemi głowami, rzuca przez szpary garście słonecznego światła, pstrzące się świetlnemi plamami na turniach, ubraniach, kamieniach i trawach.
Schodzimy na ogromne szałasisko zawalone granitowemi głazami, — wszędzie trawy zdeptane, zniszczone, bezład, brudno, parne i duszne powietrze, przesiąkłe zapachem owczarnika i obory.
Chwila odpoczynku. Zbiegają się juhaski z rajtokami pełnemi mleka i żętycy, stary juhas wynosi serki — zbiera dutki, życzy dobrej drogi, i ruszamy, leniwo, pod piekącemi promieniami słońca.
Droga zniknęła między głazami; perć przedeptana wśród kęp borówek, śliska, błotna wije się w górę, utykając co chwila w źródliskach, zwałach kamieni, wikłając się w gałęzie kosodrzewiny, okrążając rzadkie pnie halnych smereków nastroszone uschłemi gałązkami.
Zaczyna się ten bezład, to chaotyczne, na pozór, gospodarstwo natury, na razie przykre dla człowieka przyzwyczajonego do symetryi i porządku ulic, i wogóle zżytego z naturą, nad którą już w zupełności panuje, którą porządkuje według swoich gustów i potrzeb, i której stosunki sił normuje według swego widzimisię.
Tu nic z tego! Człowiek przekrada się wśród zastępujących mu drogę głazów, omija zacinające go po twarzy konary kosówki, ślizga się na mokradłach, tłucze się o kamienie i pnie świerkowe... A im głębiej w świat górski, im wyżej, tem większy bezład, tem mniej wspólnego między człowiekiem cywilizowanym a tą naturą nieugiętą, która jednak tu, u siebie i dla siebie jest w zupełnym porządku, w zgodzie z sobą i prowadzi swoje gospodarstwo według wiecznego, niezmiennego płodozmianu wszechświata.
Te głazy, rumowiska świata, odrywały się od swoich skał macierzystych, staczały się w doliny i legły pod wpływem sił działających ze ścisłością matematyczną; dziś leżą w spokoju czekając, aż wspólne działanie słońca, wody i powietrza rozniesie je na atomy, które znów pochłonie tkanka roślin, które może przyjdą znowu tu w mózgu jakiegoś „pana z Warszawy“ wykrzykującego: „Ach! jak tu ładnie!“ albo też zataczającego się w niemem przerażeniu wśród groźnego chaosu pustyni.
Niegdyś, w Meranie, poszedłem do jednego wąwozu górskiego, z którego wypływała czerwona od porfirowego miału woda, — byłem słaby i przedelikacony przez życie napół szpitalne, — uciekłem ztamtąd! Tak okropnym wydał mi się właśnie ten chaos, ten widok rozpadania się, rujnowania świata; to wianie dziwnych wichrów krzyżujące się ciepłemi i zimnemi jak lód oddechami; kotłowanie się i tajemnicze bełkotanie wód podskórnych, ryk potoku; te kłody i pnie obdarte zkądeś przyniesione falami burzy, te głazy wiszące u szczytów, pochylone do lotu, czające się, i białe ślady ich spadków wykrzesane na poczerniałych urwiskach... Człowiek nieobeznany z tą naturą doświadcza wrażenia, że się znajduje na polu walki, której przyczyny i celu nie może pojąć, w której jednak czuje, że może być zgnieconym, jak liszka dostająca się pod stopy walczących słoni.
Lecz nawet bez uświadomiania niebezpieczeństwa, poprostu z powodu rozdźwięku między spokojnym nastrojem człowieka, a tem czemś gwałtownem, poszarpanem, potarganem, tą rozterką, jaka jest w tej naturze — nim się do niej przyzwyczai, nim się ją pozna, przechodzi się wobec niej chwilę niepokoju i zniechęcenia.
Szliśmy więc w górę rozsypani wśród wielkich głazów, tonąc w ogromnych przestrzeniach porosłych ciemnemi krzakami kosodrzewiny.
Słońce nad nami wisiało u stropu, jaskrawo obrzeżając skały i igliwie kosówki, ślepiąc garściami blasków leżących na źródliskach. Wielkie kępy mszarników pokrywały krzaki borówek i kity paproci. Wśród kosodrzewiny i w przerwach między głazami leżał cień granatowy, głęboki.
Towarzystwo rozciągnęło się długim sznurem, gubiąc się wśród labiryntu przejść i dróżek.
Im wyżej, coraz wyraźniej dochodził szum potoku, aż wyszliśmy nad granitowe łoże, w którem z rykiem kotłowała się w pianach wściekła woda, niecierpliwie rzucając się na kamienie tamujące jej przejście.
Słońce wdzierało się ostremi smugami w ciemną, otuloną w kosodrzewiny kotlinkę, z której perć schodzi na wody potoku.
Ponad wzburzoną falą, wśród ogłuszającego jej ryku, na kamieniach wystających ponad piany, zewsząd obryzgiwana wodą chwiała się młoda dziewczyna, podając staremu przewodnikowi rękę i skacząc z głazu na głaz.
Przeprawa ta, pod okiem kilkunastu mężczyzn, ponad wściekłą wodą, która swoim impetem zdaje się porywać, swoim rykiem grozić, ponad którą leci, jak jej oddech wirowaty, powiew wiatru, — robiła widocznie wrażenie na dziewczynę. Więc też stanąwszy na drugiej stronie potoku, z twarzą purpurową, nie śmiała oczu podnieść na leżących w mchach nadbrzeżnych podróżnych, owianych dymami papierosów.
Na tej drodze ciągle się napędza nowych ludzi, traci się ich gdzieś w tym chaosie ruin skalnych, i znowu się spotyka na wyższych piętrach zawiłego gmachu.
Wydostajemy się ponad gąszcz kosodrzewiny. Wielka, granatowa, prawie czarna tafla stawu leży pod nawisłemi nad nią, z prawej strony, ciemnemi skałami; w głębi, ponad szary próg kamienny wystają wysokie, ostre wirchy; na lewo olbrzymie szare rumowisko skalne, poplamione rudemi mchami, zielenią szywarów i ciemnemi krzakami kosówki.
Perć idzie ponad stawem. Patrząc z góry na jego powierzchnię, widać, przez płytką wodę pobrzeża, dno zawalone kamieniami, świecącemi zpod błękitnego przeźrocza, jak zatopione odłamy lodu. Dalej, ku środkowi, cień tajemniczy gęstnieje, aż w końcu przechodzi w mrok nocy, która zdaje się drzemać tam zatopiona w nieprzejrzanych głębiach.

„po nad wzburzoną falą“.
Chłodny powiew przeciągał ponad stawem, mgły zasłoniły słońce; blady, szary dzień jesienny przyświecał dzikiemu, pustynnemu krajowi.
Na perci coraz więcej ludzi. Zza brzeżków, z gęstwi kosodrzewiny pokazywały się ciągle nowe towarzystwa podróżnych.
Rozlegały się rozmowy, nawoływania i powitania. Od czasu do czasu górale śpiewali jedne ze swoich zwrotek:

Oj! Janosik, Janosik!
Gdzieś podział pałasik?
W tej wysokiej horze,
Zacięty w jaworze, —

leciało w powietrzu rozbijając się po skałach.

czarny staw
Na tle szarych skał błyszczą nowe serdaki panów, bieleją góralskie torby i cuhy, i świeci się pomarańczowy szal jakiejś pani. Napędzamy ich, — naturalnie wszyscy się oglądają za szalem pomarańczowym, a widząc twarz śliczną okoloną przepysznemi, jasnemi włosami, zaczynają przystawać, starają się być na drodze, żeby módz ustapić i przeprosić; tu, na tych dzikich drogach, okazywać mnóstwo eleganckich grzeczności, dzięki czemu towarzystwa się łączą, rozmowa staje się ogólna, dopóki jakieś trudniejsze przejście nie rozerwie i nie rozsypie znów długim sznurem podróżnych.
Bliskość Zawratu zaczyna niecierpliwić. Gromada traci spójnię, porządek, nie pilnuje się przewodników ani szeregów. Kto ma lepsze nogi i płuca, wydziera się naprzód, i kiedy jedni wloką się gdzieś na dole, jak małe mrówki, drudzy są już na wysokim progu ponad stawem, w jakimś kraju podbiegunowym.
Ledwie dostrzegalny ślad perci prowadzi po złomach skał zwietrzałych w górę, stromo, tak, że już można czasem pomagać sobie rękoma.
Przed nami wstają okropne, potargane, czarne, olbrzymie gdzieś na niebo zachodzące ściany turni. Za nami, w dole, leży Staw Czarny, okolony poszarpanemi skałami, wsród chrapowatej, pooranej parowami, zarzuconej nastroszonemi głazami pustyni, jak wielki pokrowiec z atlasu granatowego ze stalowym odbłyskiem.
Gładka, równa i miękka jego toń jest tak inną, tak różną od chropowatego, twardego, najeżonego otoczenia, że nie można się nigdy z tym kontrastem oswoić, nie można bez podziwu i przyjemności przenosić wzroku z jednego zjawiska na drugie. Wrażenie, które się tu odbiera, wywołuje wspomnienie jakiejś muzyki, kołyszącej i budzącej umysł, naprzemian dwoma różnemi motywami melodyi powtarzającemi się kolejno bez końca... Słyszałem taką muzykę, nie wiem czyją, może Beethovena, której można było słuchać bez przerwy, całemi wieczorami, jak tu patrzeć, gdyby nie trzeba było iść dalej i wyżej...
Przez płat śniegu, leżący między dwoma poczerniałemi odłamami skały, wchodzimy w kotlinę otoczoną dokoła pustynnemi, ciemnemi ścianami, rumowiskami skał zgruchotanych, wielkiemi głazami, oderwanemi od szczytów. Jest to zupełna dzicz kamiennej pustyni, ledwie gdzieniegdzie przerywana bladą zielenią upłazków i suchemi porostami.
Zewsząd zbliżają się ku sobie wielkie turnie, czarne, żłobkowane drogami wód, ciągnącemi się pionowo z góry na dół, jak pełznące po cielsku góry węże. Od strony północnej czarna skała zachodzi w górę, zasłania świat zimną, bezpłodną i surową. Od południa słońce zamienia granitowy mur w jakąś przezroczystą zasłonę tak lekką, iż się zdaje, że ją wiatr uniesie. Ślizgające się promienie, czepiają się występów skały, błyszczą w źródliskach, jak w dyamentach wszytych w gazę oparu przejrzystego; cienie od turni szczerbatych fałdują błękitnawemi smugami subtelną tkankę światła unoszącego się w powietrzu.

zmarzły stawek.
Po ciemnych żlebach leżą białe płaty śniegów; gdzieniegdzie słońce rzuca na nie blask ślepiący, a niebo barwi cienie na ciemny szafir.
Zapadły w głębokie zręby granitu, dysze chłodem Zmarzły stawek. Ponad ciemno-seledynową jego wodą wyzierają białe, jak śnieg, odłamy skał.
Z pod nadbrzeżnych głazów, pokrytych rudemi mchami, wycieka zimna struga i z dzwiękiem szklannym spada na powierzchnie ciemnej wody.
Tak muszą wyglądać szczeliny fiordów i ostatnie krańce Laponii. Czuć tu, że jesteśmy blisko tych miejsc, gdzie „zima siedzi...“
Sabała klęka i przytula usta do mroźnej wody. Wszyscy zaczynają wołać:
— „Sabała! Sabała! nie pijcie telo zimnej wody!“
Oburzony staruszek odpowiada z gniewem:
— „Dy ja mam miarę w zębak!“
Odpoczywamy tu i obiadujemy.
Miejsce na „herbę“ wyborne, po wodę tylko sięgnąć kotlikiem; — z czego jednak nakładziono watrę, ognisko, nie przypominam, chyba przewodnicy przynieśli z sobą, z dołu sucharzy i gałęzi kosówki.
Przy ścieżce, wiodącej na przełęcz Zawratu, kładzie się w mchach całe towarzystwo. Bucha dym w górę; pękate torby góralskie rozkładają się na ziemi, i po chwili szklanki z herbatą kurzą się wśród mchu i na białych stołach z odłamów granitu.
Podróżni leżą chwilę w milczeniu, wodząc oczyma po ścianach turni i po błękitnym stropie nieba. Przewodnicy krzątają się, każdy około swego pana. Otulają, okrywają pledami, podścielają mchy, podstawiają poręcze z kamieni. Nalewają wódki, krają chleb, mięso, podają herbatę; — pielęgnują „pana“, jak najlepsza niańka, jak matka troskliwa. Pilnują, żeby się najadł, napił.
— „Pijcież! pijcież!“ — słychać ciągle — Albo: — „Niechże jedzom. E! dy o telim kęsku na Zawrat nie wleziecie! niechże jedzom!“
Czynią to wszystko z taką zręcznością, z tak przyjemną twarzą, tak uprzejmym głosem, że niczem nie zmącą kontemplanacyi turysty, który kończąc swój obiad, zapala cygaro i napół drzemiąc, leży spowity w pled na miękkich kobiercach mchów barwnych, patrząc na dziwne otoczenie i oddychając najpyszniejszem powietrzem, jakiem tylko oddychać można.
Nakarmiwszy i napoiwszy „panów“, raczą się sami „herbą“, niektórzy piją wódkę, większość jej nie używa; jedzą przytem bardzo mało. Po chwili torby ułożone, przewodnicy pykają fajki i gwarzą z cicha.
Orkiestra próbuje strun, — i powietrze zaczyna drżeć dźwiękami góralskiej pieśni.
Cisza pustyni słucha tej nikłej muzyki, której nie powtarzają żadne echa.
Nagle, gdzieś w blaskach słońca, na przeciwnym brzegu kotliny, pokazuje się stado owiec, biegnących na dół, a z niem, ledwo dostrzegalny wśród szarego otoczenia skał, juhas. Biegnie, on ze swoim kierdelem, żeby się zbliżyć do muzyki, której ciche tony doleciały go gdzieś dumającego na wyżynach.

Dopadł widać do miejsca, gdzie dźwięki dochodzą wyraźnie, gdyż na wystającym brzeżku skały rzuca się w taniec, potrząsając kapeluszem i wykrzykując dziko.

Nasi przewodnicy już z torbami na plecach przygotowani do drogi, puszczają się drobnego, śpiewając:

Śtyry kozy, piąty cap,
Kto wyskocy, będzie chłop...

i odkrzykują miotającemu się juhasowi, koło którego tłoczyło się białe stado.
Kiedyśmy jeszcze spoczywali, mijały nas rozmaite towarzystwa podróżnych, dążące na Zawrat. Przeszła i właścicielka pomarańczowego szalu, pilnie obserwowana przez wielu z nas z powodu białych rąbków spódniczek i nóg zgrabnych i silnych, wspinających się lekko z głazów na głazy.
Ruszyliśmy rozdołem, zasypanym piargiem, wśród którego leżały małe płaty śniegu, topniejące zwolna w spadających dokoła kroplach wody.
Przed nami, w górę, szedł skalny kurytarz, między dwiema czarnemi ścianami granitu.
W górze widniał biały płatek śniegu; ponad nim czerniła się skała i małe sylwetki podróżnych na tle jasnego nieba.

zawrat.
Z góry wołano na nas, żebyśmy czekali aż tamci wejdą na przełęcz, ponieważ mogliby puścić z pod nóg kamień, który niejednego z idących w dole, bez wielkiej subjekcyi „zniżyłby o głowę“.
W końcu idziemy, stając gęsiego, przewodnicy i podróżni naprzemian, jeden nad drugim, gdyż wąwóz ten nie jest ani tak gładkim, ani tak łagodnie pochyłym, jak się z dołu wydaje. Po większej części idzie się tak, że nogi idącego naprzód są na poziomie twarzy wspinającego się za nim.
Ruchome głazy, rodzaj szabru do naprawy jakiejś szosy, po którejby jeżdżono Mamutami, dźwięczą ostro pod stopą, trą się jedne o drugie, chwiejąc się razem ze stojącą na nich nogą. Więc też idący niżej, przytrzymuje często kamień, na którym się opiera poprzedzający go towarzysz.
Jesteśmy u „płatka“ śniegu. Widziany z bliska jest on gruby na półtora do dwóch chłopów, i trzeba się przedzierać wąską szparą między nim a ścianą skały, często wieszając się na rękach, a u góry wydostawać się tunelem, wytopniałym w nawisłej śniegowej skorupie.
Jeszcze jedno dość „śtyrbne“ miejsce, i nagle... doznaje się wrażenia, że z chłodnej i ciemnej piwnicy coś wyniosło i rzuciło w błękity nieba i blaski słoneczne.
Ciepły, miękki wiatr obwiewa twarze, oczy lecą gdzieś w dal, szukając oparcia; człowiek zdaj się wisieć nad otchłanią, twarzą na dół.

u płatka śniegu.
W pierwszej chwili doznaje się tylko wrażenia jakiejś nawały światła i uciekania gdzieś w przestrzeń bezgraniczną świata...
Ledwie ostatni z naszych towarzyszy wydostał się z ciemnej i chłodnej gardzieli żlebu, zaczęła się w nim kłębić mgła i sunęła się szybko ku górze.
Przyszła i zawisła między czarnemi ścianami jak szara zasłona, z pod której spadał na gruzy granitowe mrok wieczoru. Ktoś patrząc na nią, przypomina Homera i mówi do towarzyszy:

.............. Czemu
Świat porzuciłeś i słońcu uciekłeś jasnemu?

Siedzieliśmy o parę kroków od wijącej się chmury, która kiedy niekiedy wyciągała długie, szare kosmyki, jak potworne macki, lub ramiona ośmiornicy, obejmowała niemi południową stronę skał, jak gdyby próbując lękliwie, i nagle cofała je i chowała do ciemnego żlebu.

na przełęczy zawratu.
— To bardzo proste — mówił zgryźliwy przyrodnik: — ponieważ temperatura i nasycenie parami wodnemi prądów powietrznych bywają różne po dwóch stronach łańcucha gór, zatem w miejscu ich zetknięcia się następuje osadzanie się wody. Chmura ta nie przyszła znikąd, tylko tu przed panem się utworzyła, i będzie się tworzyła, dopóki nie nastąpi równowaga w prądach powietrza. Może pan wolisz ją uważać za tajemniczą zasłonę krajów Persefony; co do mnie, samo to tak proste zjawisko wydaje mi się dosyć szczytnem....
Naturalnie, nikt nie oponował. Zjawisko było istotnie szczytnem, choćby ze względu na to, że się zjawiło na wysokości 6.877 stóp nad poziomem morza.
Zresztą mało kto się niem zajmował.
Na stromem zboczu, na tle skał szarych, błyszczał jaskrawo w słońcu szal pomarańczowy i zgrabne stopy, oparte na chropowatym głazie. Obok, siedział towarzysz pięknej pani, i zsunąwszy niedbale kapelusz z czoła, puszczał obojętnie nadzwyczajne kłęby dymu.
Turyści, jak wróble na strzesze, zaglądające w dymnik, siedzieli uczepieni do stromej pochyłości, zwracając się z zaniedbaniem dyskrecyi w stronę pięknej dziewczyny, po za którą przesuwały się czasem miękkie kosmyki stojącej w żlebie chmury.
Nawet przewodnicy nie śpiewali, nie tańczyli, tylko spozierali ku pięknej twarzy, której błękitne oczy błądziły gdzieś na dalekich widnokręgach.
U stóp, w dolinie, leżało wielkie pawie oko na tle złotego żwiru, — to jeden z pięciu stawów, otoczony granitowem rumowiskiem.
Ponad doliną wznosił się wał, okryty zielenią, porozrywaną smugami żlebów i plamami skał jasnych. Wyżej, ciągnął się z zachodu na wschód ogromny gmach góry, szaro-błękitny, mieniący się opalowemi tonami, poorany żlebami, posypany płatami śniegu. Nad nim sterczał wierzchołek, pochylonej piramidy, wznoszącej się potężnym zrębem, z jakichś dolin, których dna nie można było dojrzeć.
Za nim bezmiar powietrza, pod nim niezmierne, jasne równiny, fioletowe fale gór dalekich, nad któremi, jak piana, odpływały ku krańcom widnokręgu zwały chmur białych, oblanych słońcem.
— Krzywań! — mówił Sabała, wskazując ciupagą na fioletową piramidę.
— Zaś niżej, ten długi, ka te ogrody ze śniegiem, to Hruby wirch! — hej!
Inni przewodnicy wyliczali kolejno nazwy wirchów, wśród których dziko dźwięczały imiona, jak: Szatan, Furkot, Cubryna, Garłuch...

widok z zawratu.
To wielkie Tatry — zasuwają się jedne za drugie, coraz niklejsze, widne po przez tonie słonecznego światła, jak szklanne tafle lub lodowe iglice.
Wszystko roztapia się w powietrzu, w blaskach, staje się czemś niepokalanie czystem, kryształowem... Oczy spoczywają w tej harmonii barw nikłych, przezroczystych, pełnych światła.

Bezludna, bezpłodna pustynia zawalona ruinami świata, otulona w miękkie, fioletowe opary, traci swoją grozę i dzikość, i leży pod naszemi stopami, jak ciche, pogodne morze...

Nagle, na tle błękitów i opałów staje komiczna figura w serdaku na długim paltocie, w obwisłych, wlokących się spodniach. Zdejmuje kapelusz, kłania się, uśmiecha się z odcieniem pokory, strachu i chęci przypodobania się, defiluje przed całą bandą w ciągłych umizgach i znika, jak widmo, zostawiając za sobą trochę znajomego w dolinach zapachu.
Zkąd się tu wziął ten Żydek? Z kim przyszedł? za kim poszedł? Nikt nie wie.
Trywialne, fantastyczne widmo, które w tejże chwili zaludniło Zawrat całemi tłumami myszuresów, handlarzy, warchołem małomiasteczkowym, brudami, smrodem, kwestyą żydowską...
Zewsząd przez czyste otchłanie powietrzne zlatywały się brudne „cienie“ i obsiadały wyobraźnię.
Ten grzeczny Żydek przyszedł tu, jak „cień nieprzyjaciela“, który się zjawia w Walenrodzie, „aby krew mieszać w puhary wesela...“

∗                              ∗

Nareszcie zaczynamy się staczać z Zawratu, poprzedzani przez szal pomarańczowy, który dla wielu z naszych towarzyszy staje się pobudką do nadzwyczajnych skoków w dół, bez względu na ścieżkę, prowadzącą z góry łagodnemi spadkami w zakosy.
Napróżno dowódzca wyprawy klnie i woła, napróżno kamienie, wyruszane uderzeniem obcasów, pędzą za nimi w szalonych susach: lekkomyślni młodzieńcy w pewnym wieku staczają się między rumowisko skalne, i raz ostatni jeszcze okazują przed właścicielką pomarańczowego szala swoją galanteryę niezwykłą, swoje spotniałe twarze i zdyszane płuca.
W końcu cała banda zebrała się u podnóża Zawratu i ruszyła ku południowi, wstępując odrazu w zamęt zrzuconych jedne na drugie, ogromnych brył granitowych, pokrytych żółtym, jak siarka, porostem poplamionym czarnemi łatami, suchym i zwartym szczelnie z powierzchnią granitu.

do okoła stawu.
To, co się z góry wydawało złotym żwirem, na którym leżało oko pawiego pióra, jest wielką doliną, potrząśniętą odłamami, spadłemi z otaczających ją wirchów, głazami, na które trzeba się wdrapywać, staczać z nich, przeskakiwać ciasne między niemi szpary, wciągać się na rękach na szorstkie zręby, pracować nogami, rękoma, grzbietem, skupiać uwagę, żeby nie złamać nogi, nie wywichnąć ręki, a co najmniej potłuc się i obedrzeć golenie. Jest to chaos, labirynt, zamieszanie małych celek, wązkich kurytarzy, przejść ciasnych, ścian stromych, — który wobec ogromu gór, trudu i niebezpieczeństwa na graniach wirchów jest niczem, który jednak bardzo mało przypomina wygodne drogi, po jakich zwykliśmy chodzić. Praca ta odbiera przytem możność obserwowania natury, otoczenia. Cały człowiek jest zajęty, pochłonięty przez sprawę chodzenia.
Kiedy tak przedzieramy się w milczeniu, zatraceni między skałami, nagle, ponad głęboką ciszę pustyni zrywa się pyszny śpiew kobiecy.
Natychmiast wszystko się wydostaje ponad głazy, z pomiędzy żółtych zrębów wystają zaciekawione twarze, i w dali popod załomem góry widzimy raz jeszcze szal pomarańczowy błyszczący w słońcu. Wielkie brawo z naszej strony a że między nami był śpiewak i dobry, mogliśmy więc godnie odpowiedzieć na ten krzyk z oddali.
— Jak jednak człowiek pomimo tego, co go naprawdę różni od zwierząt, pomimo swoich kapeluszy, fraczków, butów o spiczastych nosach, amsterdamskiego likieru i Virginii, jak jednak ma dużo z niemi wspólnego! Czyż te dwa głosy, rozmawiające ponad przestrzeniami pustyni, nie są tem samem, co wabienie się ptaków, lub ryk drapieżców, umawiających się w ciemnościach puszczy na schadzkę?
Mniejsza o to! Idziemy dalej.
Rumowisko granitów okala staw, który ze swoją wodą z brzegu szmaragdową, ku głębi przechodzącą w granat, wygląda, jak przepyszny kryształ szafiru, oprawny, jak w złoto, w mieniące się w słońcu żółte zręby głazów. Przed nami zatacza się wał wysoki, porosły trawami, potrząśnięty skałami i piargiem. Słońce z za niego przelewa się w dolinę, łamiąc się po tysiącach płaszczyzn kamieni i połyskując na brzegach stawu. Lekki, równy podmuch wiatru niesie się ponad wodą, marszczy ją w półkuliste falki, w srebrną łuskę równą i prawidłową, i staw zdaje się wielką, szeroką rybą, leżącą na półmisku fajansowym koloru siarki.
Idziemy rozsypani długim sznurem między skałami, zapadając w jamy lub wydostając się na wierzch, jak gdybyśmy szli po skamieniałych falach morza. Czasem wszyscy giną, zaprzepaszczają się, jak drobne owady; to znów pojedynczo pokazują się rozmaite postacie panów, przy których na straży, to podając rękę, to odbierając laskę, to podtrzymując w skoku — idą górale.
Nadzwyczajne zajęcie budzi w nich jeden z naszych towarzyszy, młody, przystojny, „na gębie urośniony“, wysoki i dobrze odżywiony, słowem „ładny chłop, do rzecy“, malarz z Monachium.
Ubrany w alpejski ubiór: jopę z zielonemi wyłogami i guzikami z jelenich rogów, kapelusz z ogonem cietrzewia, majteczki do kolan z czarnego zamszu, gołe różowe kolana, szare pończochy na łydki i ogromne, podkute całą masą żelaztwa trzewiki, które chrobocą na granicie i razem z długim alpenstockiem ułatwiają wyjście z równowagi. Nasz towarzysz jest bowiem pierwszy raz w tym kostiumie i po raz pierwszy w górach, wykazuje więc z początku równie wielki entuzyazm, jak małą wprawę w chodzeniu. To też przewodnicy przy tym panu pracują tęgo; inni ciągle zwracają nań uwagę, robiąc różne dyskretne uwagi.
Sabała korzysta z chwilowego zatrzymania się pochodu i mówi:
— Prosem piknie, ich miłość, cy to im skóry chybiło na portecki; cy jako?
— E, nie! To taka moda, wiecie, jest.
— Ja tez uwazujem, co to taka moda ma być kany. Hej! Bo u nas, to zaś choćby jaki płony cłek był, juźci portki ma do kostek. Cheba, taki skąpiec, co mu ta włosy bez kapelus rosnom, jużci ten to będzie siedział na gołem ciele, nie zaś na portkak!
Chwila odpoczynku. Cisza i pustka. Za nami wznosi się ściana, w której wybita jest szczerba Zawratu, ciągle dymiąca się obłokiem mgły szarej.
Na jej tle widać dwie drobne, czarne postacie, i przyciszony, nosowy głos pieśni kościelnej dolatuje nas z góry. To dwóch księży, idących od Morskiego Oka, nim się zapuszczą w ciemny i chłodny kurytarz spadający w przepaść, śpiewają hymny. Był to ostatni głos, dolatujący do nas z wielkiego gościńca, po którym zwykle chodzą taternicy, trzymający się pewnej rutyny i ustalonych opinij.
Obszedłszy półkole stawu, odpoczywamy na przeciwnej stronie doliny przed wspinaniem się na wał Zaworów. Pod zwaliskiem granitowych odłamów, ukryty potok bełkoce z cicha, — gdzieś dalej wylewa się w wielkie błyszczące oka i znowu ginie w podzieniach tajemniczych, niosąc wody Zadniego stawu na niższe piętra doliny Roztoki.
Znużeni gimnastycznemi sztukami przy okrążaniu stawa, zapadamy w zupełny spokój i leżymy bezwładnie na mchach i kamieniach, puszczając dymy z fajek, cygar i papierosów.
Górale, wsparci na torbach, półgłosem prowadzą rozmowę o swoich sprawach. Z opowiadań Sabały wywiązuje się dyskusya:
— Bieda nie leci tak wartko, tylko pomalućku! W jeden rok cie weźmie, a na drugi, trzeci, po trochu! — mówił jeden.
— No i cóz ty chłopie bedzies robił? Choćbyś tu się smucił i łbem o mur bił, to się łeb nie mur ozbije. Hej! — pocieszał go jeszcze Sabała, i dalej kończył swoje opowiadanie:
„..... Ale jak umirał! On lezał jak tu, a tu brat jego siedział, a bez sień w izbecce carnej, małej, jego matka Maciugowa mieskała. No i dobrze niebardzo, przysli trzej pankowie, toz to z sieni zara wołają: — Jasiek! jesteś? hybaj haw! To potem prosił ik, coby ostawili do jutra, do połednia. Co się nie zrobiło, poseł on orać, tam na Bundówki po pod Samków, ja zaś orałek na swojem polu i las nas ozdzielał. I zrobił się taki larm, baby się pozlatowały, wzięły krzyceć — a tam wilki owce casem przysiadały, to zaś myślałek co one. Skocyłek po finte nabitom, w sieni wisiała, jużci lecem, a tu sie porwie wiater, taki, co kciało konie w pługu przewyrtnąć a smerecynę cięło jak siekierom — i w samej tej hurmawicy śmierzć go wzięna. Zcerniał na gębie, na rękak, het! jak głownia wąglowa. I nie wiem, grzek ku niemu przyseł, cy jako gadowali, alek tego nie widział. Hej!“
Z dalszej rozmowy widać było, że w sposób tak dziwny umierał jakiś krzywoprzysiężca. Po chwili Sabała wyjął z rękawa gęśliki, i cicho przygrywając, śpiewał:

Oj mamićko miła, cemuś mnie nie biła!
Kiej mnie wiesać bedom, bedzies se hańbiła!

No, ruszamy. Stopy góry zasypane piargiem, osuwającym się z pod nóg, im wyżej coraz drobniejszym, upłazki porosłe szywarem, wystające z pod darni żebra turnic i guzy kamienne porosłe mchem rudym: wszystko to służy za stopnie.
Dźwigamy się w górę, nie wszyscy z równą energią i zapałem; gdyż nasz Monachijczyk zmęczony szarpaniem się po głazach, traci cokolwiek fantazyą i częściej, niż na alpenstocku, wspiera się, zwłaszcza w „śtyrbnych“ miejscach na ramionach Wojtka.
Ostatecznie wychodzimy na długi grzbiet Zaworów i odpoczywamy, nie tak ze zmęczenia, ile dlatego, że właściwie po cóż ganiać po Tatrach, jeżeli się nie ma ich używać, jeżeli się nie ma na nie patrzeć — żyć z niemi.
Siedzimy na zboczu, jak na grzbiecie potwornego płazu, którego łeb zwrócony ku północy, wznosi się przed nami kopulastą łysiną. Po za nim, zatapiając się już w fioletowy opar, wznosi się piramida wirchu, dokoła, którego przesuwa się biały w słońcu obłok — to Świnnica.

na zaworach.
Cisza zupełna. Słońce przechodzi na zachodnią stronę nieba i zalewa masą światła ogromną dolinę, zapadającą w dół, gdzieś pod stopy gór fioletowych, obrzeżonych blaskami.
U nóg naszych zaczyna się zbitym szywarem, usianym stokrotkami i jaskrami, wielki, leżący na całej dolinie kobierzec traw i kwiatów, sfałdowany zarzynającemi się w nią odkosami podstaw, otaczających ją wirchów. Światło słoneczne drży na oddaleniu, mieni się po trawach i kwiatach, zawiesza się w subtelnej mgle rozpylonej w powietrzu, oddala przedmioty powietrznością barw i zwiększa je, rozpraszając kontury, zatoczonemi dokoła nich tęczowemi, błyszczącemi kręgami.
Żadnego śladu innego życia — prócz gór, traw, kwiatów, słońca i powietrza. Żadnych głosów — wiatr nie wieje, nie kołyszą się trawy, nie dolatuje żaden szmer żywych wód górskich! Nic, tylko słońce w blaskach, które zdaje się samo, tylko siłą swego światła wywoływać złudne wrażenie tych światów cichych i jasnych. Nikt tu nie pasie, nie depce tych traw, nie mąci naturalnego biegu życia natury, bytującej w tych pustaciach bez dozoru i pomocy człowieka.
Przyjemnie ogrzewani słońcem na tych chłodnych wyżynach, leżeliśmy w trawach w milczeniu — słuchając ciszy...
Nagle, stłumiony głos zawołał: „Niedźwiedź!“
Rzeczywiście, w dali widać było coś, co się ruszało na stoku góry, szwędało się zwolna między trawami. Blask słońca nie dawał dobrze rozpoznać kształtów — rozpoczęła się więc cicha dyskusya: „Niedźwiedź, czy cap?“
Monachijczyk, wsławiony między kunsthändlerami malowaniem polowań na niedźwiedzie, które obserwował za kratami zoologicznego ogrodu, zawsze zważając pilnie na napis: Vorsicht! der Bär beisst! znalazł się pierwszy raz w życiu, oko w oko, jeżeli tak można powiedzieć, bez krat, z bohaterem swoich obrazów. Okazywał też wielkie zainteresowanie, trzymał mocno przy oczach lornetkę, którą napróżno usiłowaliśmy mu wydrzeć, i odpinał futerał, z którego błyszczała stal bronzowana pysznego rewolweru.
Ostatecznie, przez głosowanie zostało przyjętem, że ruszający się dali zwierz jest niedźwiedziem. Zwłaszcza że kiedy kilku górali ruszyło się, żeby podejść bliżej, zwierz umknął w wielkich susach, lecz nie poszedł w turnie, jakby uczynił cap, tylko w chóściaki, które miał za sobą.
Sabała, któremu, katarakta nie pozwalała już widzieć w dali, próbował patrzeć „bez „łurnietkę“, ale i to mu nie na wiele się zdało; a że stary myśliwiec, więc się ogromnie zainteresował bronią, i z wielką ciekawością oglądał rewolwer malarza.
— He! — mówił, — sprzęt godny, do rzecy! Zaś to i flinty som takie, rafle w Amaryce na ośmnaście siusów. Ale, to i myśliwiec musi być do sprzętu. Bo zaś jest i taki, co choćby ta jaki godny sprzęt miał w garzci, jak niedźwiedzia uwidzi, to tak zdygoce, co albo brzeżek ka postrzeli, albo zaś Panu Bogu w okna! hej!
Nikt tego nie wziął do siebie...
Aczkolwiek z pewnemi zastrzeżeniami, wewnętrznemi, zaregestrowaliśmy do wrażeń tatrzańskich: „Spotkanie z niedźwiedziem w dolinie Cichej“ — i ruszyliśmy, zwracając się ku południo-wschodowi. Zrazu staczaliśmy się w coraz bujniejszą trawę, potem dźwignęliśmy się w górę, i z drugiego grzbietu spojrzeliśmy z świat całkiem inny.“
Mrok zalegał głęboką dolinę, zniżającą się ku oddaleniu. W głębi wznosiły się czarno-granatowe przyczoła gór, pokrytych kosodrzewiną, wśród której wiła się biała nitka potoku. Wyżej leżał wielki szafir stawu, oprawiony w srebro wiecznych śniegów i jasnych rumowisk skalnych, na które padało światło przesiane przez gąszcze chmur wiszących u góry. Ciemne wirchy, szczerbatemi zębami wpierały się w mgły potargane, które żółtawemi płatami świateł rozdzierały, rozszarpywały ścianę gór, tworząc z nich jakieś ruiny wież olbrzymich. Dwa piętra doliny stawów ciemno-smreczyńskich całe nasiąkłe światłem, zdawały się nurzać w fosforencyi, pełnej blasków opalowych i perlistych, która je odcinała od całego ciemnego, ponurego otoczenia.

ciemne smereczyny.
Z oddali, dolatywał przyciszony szum wody i ginął w przestworach powietrznych, jak słabe westchnienie.
Między turniami wału, okalającego dolinę od północy, pasło się stadko kozic, które za ukazaniem się naszem pomknęły i znikły w wirchu.
Schodzimy. Dolina pokryta bujnemi trawami, chłodna, podmoczona młakami, nad któremi kupią się gąszcze liści podbiału, zapada na prawo coraz gwałtowniej na dół, tam, niżej widać las czarny, a nad nim — potwór!
Świat zastawiony jakąś olbrzymią masą, fioletowo-opalową, ciągnącą się strasznym gmachem z zachodu na wschód. Zdaje się, że ziemia kiedyś jękła i zapadła się pod ciężarem tego niezmiernego cielska z granitu. Chcąc spojrzeć na niebo, trzeba zadzierać głowę, i tylko z prawej strony z poza ściętego zrębu świecą się gdzieś w dole jakieś dalekie kraje w słońcu, roztapiając się w widmach gór powietrznych na widnokręgu, i błyszczą jak srebro, kłęby białych obłoków. Ogrom tego wirchu, stojącego w jakimś groźnym spokoju, materyalny ciężar tej masy granitu, której kilka kilometrów zagradza nam drogę, i wznosi się ponad światem głucho, niemo i obojętnie, denerwuje nas i złości... Nie możemy się wstrzymać od wymyślania tej bestyi kamiennej, która się nazywa: Hruby wirch.
Ktokolwiek miał do czynienia z naturą a zachował w sobie zdolność odbierania szczerych, bezpośrednich od niej wrażeń, które jedynie pozwalają odczuwać duszę świata, osobowość zjawisk, ten zdoła sobie uprzytomnić stosunek, zachodzący między ja ludzkiem, a takiemi potężnemi objawami przyrody, jak, przypuśćmy, morze lub góry. Zdaje się, że nietylko wrażenia wzrokowe, nietylko kojarzenie się wyobrażeń, lecz jeszcze jakieś inne siły fizyczne, jakieś subtelne i nieznane składniki natury i człowieka są czynnikami, dzięki którym wobec pewnych objawów przyrody doznaje się wrażeń, wpada się w stany psychiczne, które się nigdy w odmiennych warunkach nie powtarzają.
Dlatego to, góry malowane nie dają nigdy zupełnego przypomnienia tych wrażeń, jakich się doświadczało wobec rzeczywistości. I nie dlatego, żeby w malarstwie nie można było wydobyć wrażenia ogromu, wykazać stosunku wymiarowego między człowiekiem a górą. Gdyż, cokolwiek twierdził nasz Monachijczyk, do szczętu zdemoralizowany przebytemi trudami i przygniatającą potęgą Hrubego Wirchu, cokolwiek mówił o niewłaściwości i nie verkäufliwości tego tematu — góry malować można i wiele ich stron w zupełności w obrazie okazać, wywołać doskonałe wrażenie ich malowniczości, ich kształtu i barwy. Braknąć tylko w tem będzie tego niewytłomaczonego pierwiastku, który uderza jak czad do głowy i przyprowadza duszę nad taki brzeżek, z którego zdaje się, że zdrowo nie zejdzie....

hruby wirch.
Lecz idźmy dalej!
Jesteśmy już znużeni i staczamy się za pochyłością doliny, jakgdyby przyciągani przez, potworną bryłę Hrubego Wirchu.
Sabała czegoś ożywiony i wesół, rozgląda się dokoła i ciągle gwarzy:
— Dobrze nam się idzie, dobrze nam się idzie, droga gładka, to się dobrze lace!
Schodząc coraz niżej, natrafiamy na źródła, sączące się z pomiędzy kęp porosłych borówkami i kamieni, pokrytych grubą warstwą mchu wilgotnego. Rzadkie krzaki kosówki czernią się gdzieniegdzie, a ponad niemi ogromne, białe pnie martwych smereków wznoszą się wysoko, nastroszone grubemi, krótkiemi gałęźmi, oblazłemi z kory.

opuszczony szałas.
Wchodzimy na małe szałasisko, potrząśnięte łupanicami granitowemi, tonącemi w bujnej, jaskrawej zieloności końskiego szczawiu, który zwartą gęstwą ściele się dokoła szałasu w ruinie. Dach ze świerkowej kory, w połowie zerwany, ściany czarne opierają się o pnie świerkowe, ciemne wnętrze zieje wilgocią, wznoszącą się ze śliskiego mokradła, w które się zamieniło klepisko. Dawno tu już nikt nie pasie, gdyż te obszary, jak mówią górale, należą do „młodego cysarza“; są to „kralewskie polowania“ stojące pustkami.
Szałas ten, pod ścianą lasu, nęci znużonych podróżnych, i postanawiamy tu nocować pomimo uwag Sabały, twierdzącego, że: „Nimas grzecniejszego nocnika, jako w lesie kany pod smerekiem abo wantą!“
Mroczy się. Wieczorna rosa, bujna i ciężka pokrywa pomarszczone liście i kity kwiatów szczawiowych, która ścinamy, żeby z nich zrobić posłanie w szałasie. Górale rozchodzą się po drwa na ogień, kilka ciupag wstrząsa ciszę lasu, padają białe, pnie sucharzy i niedługo potem wielka watra rozłożona między płaskiemi głazami, buzuje się z trzaskiem, rzucając w górę kłęby dymu, który ponad lasem rozwieszał się w rozłożysty baldachim.
Oczywista rzecz, że wszystkie kotliki nalane wodą, natychmiast stanęły rzędem dookoła płomieni — czarne, opotniałe rozgrzewały się zwolna, pryskając przez dziobki na ogień. Wydelegowani z pomiędzy towarzystwa kucharze zabrali się do bigosu, a każdy z przewodników rozkładał zapasy swego pana, po płaskich głazach, których poszczepane, zwietrzałe odłamy służyły za wyborne, naprawdę „granitowe“ talerze.
Chłodno było, więc owinięci w serdaki, paltoty i pledy leżeliśmy dokoła ogniska, wszyci w gęstwę wielkich liści szczawiu, i piliśmy herbę, naturalnie po uprzedniem, nader uprzejmem przywitaniu się z innemi, bardziej zdecydowanego charakteru płynami.
Na tych wycieczkach, mało w ogóle się jada, natomiast herbata i wszelki inny płyn są wchłaniane w wielkich ilościach.
Syci, ogrzani watrą, zaopatrzeni w ubrania podróżni, dopijając szklanki i kurząc tytuń w najrozmaitszych formach, oddawali się spoczynkowi, gwarząc o wszystkiem, słuchając opowiadań, anegdot, epizodów z życia zwykłego, miejskiego, tak bardzo różniącego się od sposobu, w jaki w tej chwili spędzaliśmy wieczór. Brakło tylko lampy nad stołem okrytym białą serwetą, i zwykłych herbacianych przyborów, tak dalece rozmowa była nie z tego świata, który nas otaczał. W ciągu dwunastogodzinnego marszu, drapania się i staczania po turniach i upłazach, zżyło się, zwykło z temi warunkami życia do takiego stopnia, że ani nasze kanapy z granitu, ani ściany, wytapetowane smerekowym lasem, ani białe postacie przewodników, rozdających herbatę, nikogo już nie raziły i nie dziwiły. Rozpętany z pod uroku bezpośredniego otoczenia filister, budził się w każdym z nas i oddawał się wygodnemu biegowi myśli, z którym się zżył przez długie lata.
Mówiono o wszystkiem — o ludziach, literaturze i sztuce. Monachijczyk twierdził, że ze sztuką jest źle, gdyż cła, nałożone przez Amerykę na dzieła sztuki, wpływają na zastój handlu obrazami; że dziś najlepiej w Monachium maluje, to jest bierze największe pieniądze Kowalski, większe nawet od Brandta. Z Niemców najlepszym malarzem jest Claus-Mayer. Szalone pieniądze bierze! Potem twierdził, że gór malować nie należy; że dziś jedynie wnętrza pod światło i polowania na śniegu są verkäuflich, że gór nikt nie zrozumie, nie kupi, że sztuka nie istnieje dla sztuki, tylko dla publiczności, z którą się należy rachować...
Tymczasem słońce gasło gdzieś za otaczającemi nas dookoła szczytami. Niebo jaśniało nikłe i przeźroczyste, zabarwiając się ku zachodowi żółtawym pobrzaskiem, blednąc u stropu i szarawym błękitem zapadając za grzbiet Hrubego Wirchu. Kilka gwiazd świeciło białym blaskiem z dna przeźroczy.
Zachodzące na niebo wirchy stały, jak wielkie kryształy szkła fioletowego; — ostre, wyraźne, rysowały się szczerbatemi sylwetami na jasnem tle powietrznej bani. W barwach nieba i ziemi, w chłodnem powietrzu, w blasku gwiazd czuć było jakąś świeżość, czystość kryształową — jakąś siłę młodą i jasną.
Z mrokiem nocy, na wschodnim krańcu Hrubego Wirchu ukazał się ostry brzeg księżyca, szybko wypływającego na niebo. Błyszcząca tarcza zdawała się toczyć po szczerbach długiego grzbietu, zasuwając się za małe turniczki i skalne garby i ciągle uderzając się o chropowaty tułów góry.
Rozżarzona watra, paliła się wielkim, jasnym płomieniem nad stosem czerwonych węgli, w których tkwiły czarne kłody i gałęzie.
Przewodnicy warzyli dla siebie herbę, jedli chleb z wielkich bochenków, częstowani zresztą przez panów wszystkiemi specyałami, jakie przydźwigali w swoich dwunastu torbach.
Nikt nie chciał właściwie spać, — zmęczenie jednak i to, że jutro ze słońcem mieliśmy wyruszyć, kazało spróbować noclegu, na kupach szczawiu rozesłanych w szałasie. Więc pod pozostałą częścią dachu położyliśmy się rzędem, owinięci we wszystko, w co się owinąć dało.
Zgaszono świecę; — do ciemnego wnętrza wdzierał się migocący blask ogniska, cicha rozmowa górali, trzaskanie kłód, i czasem zalatywał cichy szum wód dalekich.
Ani sposobu zasnąć.
Z chwilą, w której ciało znalazło się w zupełnym spoczynku, mózg w ciszy i mroku rozpoczął swoją robotę porządkowania wrażeń, robotę bez końca, rozrastającą się całemi legionami wyobrażeń, wniosków i myśli.
Chwilami powieki zapadają i na moment stan pół snu, pół czuwania mąci jasność myśli, — i znowu otwarte oko wpatruje się w ciemność, czepia się promienia gwiazdy, zaglądającej przez dach dziurawy, albo też na tle ciemności widzi obrazy wywoływane wyobraźnią.
Ani sposobu zasnąć! Jednak każdy, przez grzeczność i wzgląd na sąsiada, który może śpi, leży cicho.
W końcu: — „Jontek śpisz?“ — „Nie! a ty?“ — „Nie mogę!“ — „Panowie nie śpią?“ — „Nie!“ — „I ja nie.“ — „Panie Adamie!“ — „No?“ — „Masz pan zapałki?“ — „Mam.“ — „Nie śpicie?“ — „Nie“ — i nagle całe towarzystwo przechodzi w ogólną rozmowę, jak żaby w bagnie, zaczynające od cichego kumkania, a kończące wielkim chórem powszechnego rzehotania.
Nikt nie spał. Pomału wszyscy wyszliśmy przed szałas.
Gruby szron biały pokrywał dach i belki, liście szczawiu i granitowe głazy. Wszystko w bladym blasku księżyca mszyło się białym aksamitem, iskrzącym się drobnemi płomykami.
Watra przygasła słabo się tliła, osypana dokoła popiołem, węglami i niedopalonemi głowniami. Ponad nią na kamieniu, grzbietem do ognia, z głową zawiniętą w cuchę, leżał Sabała, i wytknąwszy ręce z pomiędzy nóg, raz w raz otwierał i zamykał przez sen palce.
Przyzwyczajenie starego myśliwca, który pół wieku przespał u ogniska w halach. Inni górale, zaszyci w trawę, drzemali na mrozie, lub skuleni pykali fajki, patrząc w ognisko.
Dorzucono gałęzi, wsypano w żar węglowy kartofli, przystawiono kotliki do ognia i około godziny drugiej po północy siedzieliśmy znowu dokoła huczącej płomieniem i sypiącej iskrami watry.
Sabała się zbudził, poprawił na sobie torbkę i cuhę, klęknął na kamieniu ponad ogniskiem i mówił:
— Lógek se na kwilę i zasnął, — przy ogniu dobrze sie spi. He, jak kto wie, to przy ogniu może się i wylecyć godnie. Raz, co się nie zrobiło, z Jaworowej z Luptowskiej na głuchanie poleciałek. Juźci spał z wiecora w sałasie, i do dnia wyleciałek takim źlebem do góry, słysem: klepka! Ale nie widzem, a on siedział przy smereku, ja zaś go wypatrował we wirchu. Dopiro skrzydłami rusył, tok go uwidziął, no, juźci, rzekę: — Pockaj az flintę do zębów podniesę, — i durknąłek! Toz to spadł po gałęziach. Ale, jakek spał w tym sałasie, juźci smąd weseł do głowy taki, aze plamy cerwone w ocak latały. Nie skoro mnie było ku ptakowi iść, nawaliłek watre wielgom, to się raz grzybietem, to zaś brzukem obracam, pilno grzejem się i popuściło piknie, ten smąd wyciągło. Hej! przy ogniu zratuje się cłowiek godnie.

opowiadanie sabały.
— No, a niedźwiedzie bywają tu ojcze? — pytał ktoś.
— He! Nimas na nik godniejszego miejsca, jako tu. Dolina głęboka, wiater nie mąci, nie zacuwajom. Dy my tu z bratem, z Józkiem, dwok ubili, zaś jednego samek dopadł, hań, jak się idzie ku wodzie.
Zaś było tak: Napirw z Józkiem z Obrochtą chodzili my bez siedem dni, — i nic i nic, — i nie mogli my na jedno sie zgodzić, i juźci rzekę: Skoro ty na mnie nie kces przystać, to i ja na ciebie nie! Dopiro zajdem ku bratu, ku Józkowi, — na pile rzeze: — Pójdź! — Ze cemu byk nie miał iść? Toz to poseł z nami i chodzili my cosi do sesci dni. Wylecieliśmy pod Krzywań, — jużci Józek z Obrochtą poseł do jednej doliny, ja do drugiej, i, cy dyabli was tu przynieśli! przyśli Luptacy! Józek uwidział ik z gronki, ale nie śmiał wołać, — zaś kiej my chadzali bracia Krzeptowscy, to my się z wirchu na wirch dogadali kapelusami, juźci brat zawiesił cuhe na flinte i ukazuje Obrochcie — ale ten się nie obraca.

„wziołek skale, bar! w niego.“
No, i dobrze nie bardzo, Luptacy zaśli Obrochtę z drugiego boku — dopiro ten się obeźre — uwidział! — no, juz wtedy w uciekaca! Luptacy za nim. To go przegnali z drugiej strony z pod Krzywania do Niechcyrki. Ten leci takim źlebem, śniega tam były do cienia, to się go łapił pazdurami a seł, ci zaś obuci stąpić nie mogli — uciok! Dopiro brat wyleci naproci mnie: Luptacy Obrochtę zajęli! — a Obrochta uciok za wsytkom strawom!
Zajdziemy do takiej dolinki, cok wiedział, ze je miejsce godne na świstaki, juze było prawie pociemiato. Mieliśmy takom małom motyckę, wziołek se grzebść. Ziem była lekka, bez skale, grzebiem od wiecora do rania, ale zaś potem były takie skale, dziura się pod nie chowała, juźci grzebiem a pilnie pozierałek do nieba, cy nie uwidzem kany jakik gości. Dopiro z tej ćmy cosi prasło piargiem. — Józek mówi: „Cap!“ ja zaś: „Cłowiek!“ To zaśpotem świsło trzy razy... porwę flintę — myśliwskie prawo krótkie! Cekam — nic! Daj grzebść! Skoro na świtaniu, jest stary, wielgi świstak. Ale, zabił się do skale, nie móg go dostać. Dziubne flintom — a on gryzie. Wezme rymac, kciał to wkręcić w kucine, zaś wywlec — odciął zębami rak na rymacu. No, rzeke, juz ja cie dostane! Juźci paf! z jednej flinty do dziury, — posiedze na kwile! — paf! z drugiej. No, i co się nie zrobiło, dymem go zdusiło, — idzie z tej jam taki pijany — ja go łap za kucinę, ten się sarpnął — kucina w garzści ostała — uciok!
Idziemy z pod Krzywania ku Ciemno-Smrecynom, ale, my nie jedli juz drugi dzień, i dopiro ja patrzem: — Niedźwiedź! Idzie, rusa kudłami, jak Madziar gaciami. — Widzis go! juźci brat myślał co Luptacy, porwie się biedz, — dopiro go wołam — hipnął ku mnie. Pokazujem mu niedźwiedzia: idzie proci nas — dy to teli jak sałas!
— Wyjmuj lotki, bij kulkę a hybaj za wode, siądź za smerekiem a puść blisko!
Juźci on przeleciał za wode, — wsyćko my odbiegli, i torby, i cuhy, prasnąłek i kapelus, ino flinte do jednej, ciupage do drugiej garzści — lecem! No, juz zaleciałek, poźrem, nic nie widzem: Co się to mogło stać? Pozieram pilno po tyk zieleninak, widzem jego pośrzodku — pasie sie — obraca... Przypadłek po za semereka, — flinta lotkami nabita, a na wierzchu kulka w kłaku, prochu nasułek dość, coby niedźwiedź nie myślał, co mu załujem. Ale, z tej gronki strzelić było nijako, smerek prawie zasłaniał — a tu śtyrbno, takie turnie gładkie do dołu. Juźci rzeke: Nie porada mnie ku tobie zejść! Toz to na grzybiecie, na łokciak zjechałek dołu, on sie przykręcił bokiem — strzeliłek!

kiej nozem brzuk ozeprół...
Spadł — ani nie beknął!
Wartko nabijam flintę, juze prawie kapślik nakładam — przyleci Józek i zabiadkał. — „O mocny Boze! juze on sam useł! — Dopiro mu ukazujem, ten sie porwie do niego: — Stój! — rzeke, póki ja sie nie sprawie, a odwiedź flinte, bo jak on jesce zywy, to myby z telo zdrowi nie wyśli. Dopiro chodzem zdaleka, patrzem, a mu ta ocy mgłom zielonom zasły, ale jesce mruga hej! Wziołek skale, bar! w niego. Sarpnął się w jeden bok i lezy. Kula jakok zamierzował przesła bez serce, zaś jeden lotek był w pięcie a drugi za usami.
No i dobrze nie bardzo. Wyjąłek nóz z tórbki; toz to kiej mu nozem brzuk ozeprół, on się cofa, cofa i palcami rusa.
Co tchu nakładli my ognia, — Józek wątrobe piók, ja zaś sadła nawinął na patyk — wnet naciurcało to w kapelus. Pojedli my sytno, ino soli nam chybiało, — onoby jesce lepse było ze solom. Bo, niedźwiedzie mieso je godne! Śpitwać co tchu, coby się nie zaparzyło, to ono ta bedzie dobre. Cok przyniósł kany niedźwiedzia dó domu, to to chłopi wnet skieltujom.
Co się nie zrobiło, Józek poleciał dó domu, przyseł z Jędrzkiem z bratem i pachołkiem, — baryłe wódki przynieśli; naskwarzyłek sadła w kapelus, ale im to było niedopowiedno, i dobrze niebardzo, tu kapelusa na głowę trza, tu sadła zal — wypiłek! To mnie tak wymaściło w plucak, co pięć roków krzypoty nijakiej nie miał.
Jak juz potem trza było iść, niedźwiedzia tego my zabrali, ale nie mogli zdoleć w pięci chłopów zabrać syćkiego — kark ostał.
Juźci idziemy. Strzelił Józek do kozy w wiecór, ale nie mogli my jej najść, ćma taka była. W nocy, kiej zamirknie cłowiek we wierchu, bieda zejść — choć kany mignie sobom.
Dopiro naśliśmy w lesie wielgom wante i przy niej takie wykroty, co wiater powywalował — bardzo godne miejsce na nocnik; tamok watre nałozyli, miésa tego nawarzyli i tam spali. Skoro my się zabrali, malućko namieniało świtać, juz widzem nad nami capu, co stoi!
— Pójdziemy hań!
Poślici z jednej strony, ja z drugiej, ale wiater źle zaduwał, juźci wyjrzem z za turnicki, cap poseł we wierchy. Józek prawie kciał lecieć takom gronkom do góry; tu Józek krzycy: — Niechaj to!
Dopiro co tchu lecem do niego: — Juz on tam darmo nie krzycy! hej!
Co się nie zrobiło! Luptacy przyśli na noc do lasa, cosi trzy, cy śtyry ognie kładli — seści ik było — a my ik nie widzieli — i śniezek przepadował, krew z torby kapała: poślakowali nas!
Józek nie bojący chłop był, zaraz: — Bij kulkę do flinty!
Byliby my to poprali na kupę! Tam nie było nijakiej wymówki!
Rzeke: — „Stój! — hybaj dó domu!“ — A oni zabrali te torby z miésem!
Tak my wtedy wyjechali!



Takie było dawniej życie w Tatrach!
Dziś to się skończyło, może na zawsze; niema ani takich ludzi, ani tyle niedźwiedzi. Tylko z opowieści Sabały dolatują „hruby bek“ ranionego niedźwiedzia, echa strzałów i przekleństw, które niegdyś wstrząsały ciszą skalnych pustaci; obrazy tych walk śmiertelnych ludzi z ludźmi i ze zwierzętami.
„Kany myśmy się zwidzieli, to albo ja twój, albo ty mój!“
Takie polowanie to nie jest sport, nie jest to tylko zamiłowanie do strzału — jest to czysta walka o byt, między dwoma różnemi istotami, które siebie traktują na równi.
W walce tej idzie o skórę, o wątrobę drgającą, wyprótą nożem z pod żeber, o mózg z czaszki, rozłupanej łapą uzbrojoną pazurami.
On, to znaczy Niedźwiedź. Ten mieszkaniec hal dzikich, ciemnych lasów i głębokich kolib, gazdujący w obszarach górskich po swojemu.

„on“
„To ma swoje dogadanie i swój sposób, jako i ludzie.“
Nie sieje, nie orze, nie kosi, nie juhasi, a ma wszystko.
Na wiosnę, latem chodzi „w cuze potarganej jak dziad“, biedy jednak nie cierpi.
Jak mu potrzeba, bije owce po halach, zje jałówkę „na lotku“, żre borówki, rozmaite korzonki, ścina tłustą trawę na szałasiskach; jak mu się chce, idzie na owies do dziedziny. Z ostatniej nędzy, przed zimą, je „glony po źródliskach albo sywarek ka najdzie“.
Na wiosnę pasie się po koplinach, na słonku, młodą trawką. Ma on swoje upodobania i obyczaje, których się stale trzyma. Na dwa tygodnie przed Godami idzie do dziury, — w pogodę nie rad to czyni, — na zimowe leże. Obiera sobie kolibę gdzieś w niedostępnych skałach i gąszczu.
Nałamie smereczyny, układzie ją pięknie drobnemi gałązkami do środka, zaś potem naściele szywaru, mchu miękkiego, i leży; żeby miał łapę ssać — to plotka.
Zresztą jest „grzecny“, bo jest tchórz, i „zdrowego nie mas co się bać, cheba jak się postrzeli a obali, to potem skocy obces do ciebie.“
— Raz co nie było: Matus Karpiel miał brata, małe chłopcysko z 15 roków, sam zaś był tęgi, hruby chłop, i pośli na niedźwiedzie. Toz to dopadli niedźwiedzice z dwoimi małemi, ale małe były młode, to zaś siednom na grzybiecie tej matki, ucepiom się pazdurami za kudły, dopiro niedźwiedzica jedzie ś nimi, jak wóz do lasa.
No, juźci Karpiel ze stućca strzelił i trafił prosto na pluca, to się przewyrtła — lezy. A, to chłopcysko dopadło za nogę małego, jak to zmercało, niedźwiedzica porwie się ku Matusowi ku Karpielowi, staneła tak, jako cłowiek, a ten ciupage miał męznom, juźci zaciął, ale trafił toporzyskiem, złamało sie i poleciało! Ta niedźwiedzica stanęła i łape jednom tu, drugom na ramie połozyła i przewyrtła go, toz to przystąpiła, a tak nad nim ozmyślowała i zemgliło jom, i zesła ś niego grzecnie, nic mu nie zrobiła, — zaś był tamok dwoisty smerek, to się weń zabiła — i zdekła, hej!
W tem właśnie nieszczęście, że nikt w Tatrach jego zdrowia nie szanuje.
Ledwo niedźwiedź odrośnie od ziemi, już nań czyhają wszyscy, ile ich jest w górach, tacy co umieją flintę podnieść do zębów, tak z naszej, jako i z Liptowskiej strony, tak z Orawy, jako i ze Spiża. I jeszcze potem wymyślają, że jest „plugac,“ „nieobitelny dźwierz,“ że nie gnieździ i nie siedzi na miejscu, że się „z nim trudno zwidzieć!“
Sam Sabała, w walkach staczanych głowa w głowę, zabił trzynaście! A ileż z potarganemi kudłami, z lotkami w ciele, albo kulką, która trafiła za nisko, nie „na kumorę ku sercu, ino na bandzioch popod tę przegrodę, co jest przegroda w kazdem zwierzęciu,“ — ile takich poszło „z bekiem,“ konało w długich męczarniach głodu i bólu, i zginęło bez wieści!
— I tak było: Poleciałek do hal, idem i były takie wielgie kosodrzewiny, widzem idzie ś nik niedźwiedź, a taki popod łopatki biały i głowę miał białom, ale takom zółtawom. Myślałek, co ku mnie pójdzie, a on poseł dołem i bez taki źlebek, zaś potem wyseł na takom gronke i stał na syćkik łapak i pozierał ku dolinie. Nie mógłek go trafić na kumorę, bo smerecek zasłaniał i wiatr tom gałązkom rusał, toz to strzeliłek ponizej na bandzioch. A on kląkł na syćkie śtyry łapy jako stał — odesła go włada — i spadł z gronki. Ja tu pilno kciałek nabić i strzelić, ale jakek ku niemu pełznął, zdjąłek tórbkę, bo zbercała, juźci biegam, tu stukam, nie mogę najść!
No i dobrze niebardzo: niedźwiedź wstał i poseł. Toz to ślakował go ku wodzie i on seł temi wodami, opił sie jej, ślak nasełek łapy na mule. Jużci idem za nim, toz to w jednem miejscu dwa kęsy krwie zaskrzepłej lezały na mchu. No i co się nie zrobiło, ja poseł za nim dołu, a on zaś w takie wiersyki zaseł i tam zdek! Cały tydzień go sukałek. Do dnia na smerecku siedział, a pozierał ka tez hawrani na te marsine ś niego polecom. Toz to potem owcarze naleźli go potarganego, — kuny, liski, hawrani ozniesły to, — zaś tam ino kudły walały się a kości. — Hej!

niedźwiedzica.
Niekiedy z tej walki prowadzonej z obu stron z zaciekłością, bez miłosierdzia i względu, wynikają epizody nadzwyczaj dramatyczne.
— Raz polowace naśli niedźwiedzice z dwoimi małemi, i postrzelili jom; toz to sła i kopała doły na zdeknienie, — pietnaście dołów wykopała aze w sesnastym zdekła. A te małe jom jesce dopadły i ssały zdeknionom, aze się zapieniły. Dopiro se pomiarkowały, co ona niezywa, to zaś posły temi samemi ślakami zkąd przysły, bośmy ik ślakowali bez Polskom Tomanowom. Ale, to małe było a mądre, i one wiedziały, jak się na zimę ułozyć!
Nie obeszło się bez strat i z ludzkiej strony. Ranny niedźwiedź, nim go dobito, obalił raz pięciu chłopów, z których dwóch poszarpał na śmierć. Zwykle jednak każda wyprawa, każde spotkanie bądź z Sabałą, bądź z innym myśliwcem kończyła się strasznym pogromem niedźwiedzi, nadybanych pojedyńczo, lub wycięciem w pień całych rodzin, bez żadnej krzywdy strzelców, o ile naturalnie Liptacy, polujący jednocześnie na Zakopiańców, nie popróli ich lotkami, — ale i na Liptaków były sposoby: kulka i lekkie nogi.
I tylko o jednym niedźwiedziu Sabała mówi: Trzysta dyabłów zjadłeś, toś ty mędrsy, jako ja, kiejś ty potrafił wystrzelić, to ty potrafis i nabić!
Temu jedynemu udało się wyprowadzić w pole przebiegłego nieprzyjaciela, zjeść przynętę ostawioną pięciu nabitemi i połączonemi drutem strzelbami i pójść zdrowo na borówki.
Inne ginęły niechybnie od kuli, od lotek albo złapane „do oklepca“, z którego mogły się wydostać chyba urwawszy część łapy uwięzionej w żelazo.
I nie ma on tej nawet pociechy, żeby mógł słuchać opowiadań Sabały o sobie, tych wspaniałych epopei, w których jest jedną z najgłówniejszych osób, które jego nieszczęścia opromieniają sławą i nadzwyczajnym urokiem poezyi.
Sabała należy do ludzi, których wartość jest niezawisłą od nabytych z zewnątrz bogactw, znaczenia lub nauki; to, co stanowi jego wyższość, jego istotną wartość, leży w nim samym, w szczególnej, wyjątkowej, oryginalnej budowie jego natury. Ludzie tacy nie mierzą się poziomem swego otoczenia, można ich przeprowadzić przez wszystkie szczeble społecznej drabiny, pozostaną zawsze tem, czem są, i nie roztopią się w pospolitej masie tłumu.

sabała.
Biedny, napół ślepy góral, którego całym majątkiem jest dziś kozi serdak i cuha, w której rękawie zeszytym mieszczą się jego gęśliki; chłop, który zaledwie umie czytać i pisać, którego cała nauka leży w obserwacyach, zebranych w walce z dziką naturą i Liptakami, — ten biedny starzec byłby zwykłym dziadem, o którego „uprzątnięcie“ dopominałyby się w mieście brukowe pisemka, gdyby nie jego nadzwyczajna dusza, rzucająca na jego postać i słowa światło, w którem można odnaleźć blaski, bijące od dzieł wszystkich wielkich poetów.
Kiedym po raz pierwszy poszedł odszukać Sabałę, było to w zimie; zastałem go w ciasnej izbie góralskiej chałupy, niańczącego wnuka, w strasznym zaduchu i gorącu, w otoczeniu siedmiorga jagniąt i pary cieląt zimujących w izbie. Chudy był i schorzały. W mroku chałupy, światło okienka przełamywało się w jego przygasłych oczach, czerwonym, fosforycznym blaskiem, jakim świecą oczy owiec w ciemnościach.
Uradował się z naszego przyjścia, bo Sabała lubi świat i ludzi; nie trzeba też było długo namawiać, żeby z nami poszedł. Zarzucił cuhę, która zadźwięczała strunami gęśli ukrytych w rękawie, obwiązał chorą głowę kawałkiem szmaty, wziął ciupagę i poszliśmy.
Mały wnuczek, przywiązany do dziadka, wygramolił się przez próg i dreptał za nami bosemi, zsiniałemi nóżkami po śniegu. Z trudem zatrzymano go przy chałupie. Sabała mówił: — Prosem piknie, to takie miłe, dobre chłopcysko! A takie śpata sprzętne, wywyrtne, z pieca cy kany to to hipnie, jak dziki cap! Hej!
Sabała liczy dziś osiemdziesiąt sześć czy siedem lat, i więcej niż połowa jego życia wiąże się z temi czasami bytu zakopiańskich górali, kiedy oni stanowili jakieś odrębne społeczeństwo, żyjące poza stosunkami obowiązującemi w szerokich i zewsząd dostępnych dolinach.
W tych czasach, kiedy na całej dolinie Zakopanego stał jeden las czarny, kiedy „traców nie było, tylko łupali jedle i z takich łupanic stawiali chałupy wielkie, wysokie“, kiedy nie było w Zakopanem ani kościoła, ani dróg jezdnych, w czasach tych wszystkie formy bytu były tak różne od tego, do czego jesteśmy przywykli w dolinach, że się o nich słucha, jak o bajce, że w najprostszem opowiadaniu, dotyczącem najzwyklejszych stron życia górali, dosłuchuje się jakichś ech z bajek, które w dzieciństwie gwarzyły niańki.
Pasterstwo, myślistwo, zbójnictwo są głównym tematem opowiadań Sabały, jak były wybitnemi przejawami życia górali. Lud pasterski musiał stoczyć walkę z właściwymi tubylcami tej dzikiej ziemi górskiej, wyzwolić się z ich przemocy, a potem być ciągle przed nimi na straży. Niedźwiedź, wilk, orzeł były tymi pierwszymi nieprzyjaciołmi, które czyhały na stada owczarzy, z któremi należało się przedewszystkim rozprawić. Ponieważ jednak, człowiek i względem ludzi bywa wilkiem, więc co się nie dało wystrzydz ze grzbietów owiec, co się nie zdobyło na skórze i mięsie niedźwiedzia i wszystkich innych zwierząt dzikich, to się dobierało, „pożyczało“ z komory liptowskich wolarzy, hrubych gazdów, orawskich panów i bogatych baców.
Z drugiej strony, lud ten, siedząc na pograniczu, wcześnie bardzo i jasno uświadomił swoję osobowość narodową, ponieważ jego sąsiedzi po tamtej stronie, którzy też „tęgie chłopy bywają“, nie myśleli wcale darmo oddawać ani swoich wołów, ani owiec, ani „śrybła“, i w halach zawrzała nienawiść plemienna, będąca niestety dotąd jednym z koniecznych zdaje się pierwiastków narodowego wyodrębniania się.
Otóż z tych bitew homerycznych z Liptakami, z tych polowań na niedźwiedzie, z walki z tą całą naturą górską, z dziwnych obrazów pasterskiego życia, z legend i bajek streszczających całą umysłowość górali, — z tych wszystkich motywów silnych i dzielnych składają się opowieści Sabały.

bitwa z liptakami.
Pomimo wszystkich trudów i niebezpieczeństw życia strzelca, ciągłego czuwania z odwiedzionemi kurkami, latania po wirchach, szybkości, z jaką przebiegają wypadki, — pomimo tego wszystkiego Sabała naturę obserwował, podpatrywał, zapamiętał tajemnice jej życia, ruchu, kształtu i barwy, ztąd też jego mowa jest tak silną i obrazową.
Wirchy i przepaście, orły, niedźwiedzie, świstaki, kozice, blaski słońca, cienie chmur i mroki nocy, skały i śniegi, i wonna zieleń smereków, i czarne krzaki kosodrzewiny, i szum wód spienionych, — słowem, ten cały świat górski żyje w jego mowie, wzajemnie się objaśnia, ozdabia i uplastycznia.
Zwięzłość, wyrazistość, jasność i dobitność określeń jest niezrównana.
Prostota i wielka szczerość tej mowy robi to, że wszelkie fartuszki narzucane przez konwenans na wyrazy, wydałyby się tu śmiesznemi. Sabała nazywa wszystko po imieniu, a nigdy jednak nie zdaje się być trywialnym.
Nie mówiąc już o uroku, jaki ma sama przez się gwara góralska, uderzająca bogactwem wyrazów i form językowych, gwara ta użyta przez Sabałę staje się czemś tak artystycznem, że niektóre jego opowiadania lub bajki są skończonemi wzorami doskonałości wyrażenia ludzkiej duszy i świata za pomocą słowa.

kozica.
Samo jednak słowo mu nie wystarcza. On nietylko dobrze myśli; umie dobrze tę myśl wyrazić, on umie mówić — opowiadać; — opowiadając, żyje życiem, które wspomina. Jego nieporównanie wyrazista i ruchliwa twarz mieni się wszystkiemi odcieniami uczuć, i tak, jak ton głosu, ilustruje wypadki, podkreśla spokój lub grozę położenia. Sabała w opowiadaniu jest i sobą, i niedźwiedziem, i orłem, i skałą, i Liptakiem, i kozicą. Jego ręce rysują w powietrzu kontury grani, opadają po stromych ścianach skał, lub ważą się, jak orle skrzydła, nad przepaściami. Kiedy Sabała mówi: „Do wirchu“ — wznosząc oczy i palce ku górze — to się widzi szczyt zaobłoczony.
Sabała nigdy nie kłamie. Jego opowiadania nie są „szklarstwem“ obrachowanem na wychwalanie i wynoszenie siebie nad innych. Nigdy nie wyciąga siebie na pierwszy plan — on jest jednym z działaczy poematu, momentem z akcyi i nic więcej. Sprawiedliwość, z jaką wychwala czyny innych strzelców, pobłażanie, jakie ma dla tych, którym się nie powiodło, przytem sympatya dla młodszych, których dzielność go cieszy, usuwają z jego opowiadań to wszystko, coby je mogło uczynić natrętnemi i nudnemi.
Sabały opowiadań słucha się tak, jak się patrzy po wiele razy na dobry niezmanierowany obraz, jak się czyta po wiele razy pieśni Homera — z któremi mają one wiele wspólnego.
Odrzuciwszy formę wiersza, której Sabała nie używa, to wszystko, co stanowi treść życia, ten materyał, z którego są zbudowane obrazy, w jednym i drugim wypadku są te same.
Przedewszystkiem górska natura prowadzi do tych samych porównań; życie ludzkie, życie pasterzy u Sabały i u Homera jest tak podobne, że jeżeli na miejsce bohaterów Iliady lub Odysei, jakkolwiek oni się nazywają, podstawimy naszych Walczaków, Pitoniów, Gąsieniców i Mardułów, nie będziemy potrzebowali dodawać nic więcej, oprócz „złota i śrybła“, których homerydzi mieli do zbytku, a o których pasterze hal tatrzańskich tylko marzyli.
Skala uczuć, poziom etyczny, stosunek do natury są tak dalece te same, że kiedyśmy raz siedząc w zimie u ogniska w Rostoce czytali Odyseę góralom, słuchali jej jak opowiadań Sabały, i bawili się również dobrze, a nadewszystko sam Sabała niewymownie się cieszył z pomysłów Odyseusza.
Ponieważ podobieństwo między treścią opowiadań Homera i Sabały mogłyby stanowić materyał osobnego studyum, nie chcę zajmować tu miejsca dalszym tej sprawy rozbiorem, zaznaczę tylko, iż wartość artystyczna Sabały opowiadań, podług mnie, nie często ustępuje pieśniom Homera.
Sabała gra na małych, bardzo starodawnych gęślikach. Nie jestem dosyć muzykalnym, żeby ocenić, co to skrzypienie jego gęślików jest warte pod względem muzycznym; ludzie zamiłowani w starodawnych melodyach góralskich i znający się na nich, jak np. ks. Stolarczyk albo prof. Chałubiński, twierdzą, że są one nieporównane pod względem charakteru. Dla mnie widocznem jest, iż muzyka ta stanowi jeden ze sposobów jego mówienia. Są w człowieku takie przeczucia, takie nieokreślone myśli, które tylko dźwięk bezsłowny wyrazić potrafi.
Takim wyrazem jakichś stanów psychicznych są dla Sabały dźwięki jego gęślików. Smutek, malujący się przy tej muzyce na jego twarzy, jest dziwny i przejmujący. Gdzie są wtedy jego myśli, do czego lub po czem tęskni jego dusza, nie wiem — ale on wygląda wtedy tak, jak gdyby największy żal po czemś straconem ściskał jego serce. Ten Sabała, który mówi, że nigdy w życiu smutnym nie był, że „smutkiem się zyć nie opłaci“, że Pan Bóg nawet, jak widzi człowieka smutnego, to „banuje, co takiego stworzył“ — ten Sabała przy swojej muzyce wygląda tak, jak gdyby się gwałtem wstrzymywał do płaczu. Gęśliki przytem jęczą przeraźliwie. Nagle wchodzi mały Jędrek, i poprzez smutek i bolesne drgania ust Sabały przebiega jakiś weselszy uśmiech, czoło się wygładza łagodnie, gęśliki zaczynają dreptać coś wesołego, — Sabała rozmawia muzyką z Jędrkiem, który stoi przed nim zachwycony i mruczy: „O! Sabala gla!“
Jak w tej chwili na jego twarzy, podobnież w jego charakterze, mieszczą się obok siebie rysy nadzwyczajnej łagodności, gwałtowności i groźnego zapamiętania. Sabała nigdy z „ludźmi“, to jest ze swoimi Zakopiańcami „naremnym“ nie był, ale biada Liptakowi, który mu stanął w drodze, albo niedźwiedziowi, na którego się zawziął! Jeżeli, jak sam mówi, pod wpływem „palenki“, która mu się we łbie paliła, tracił pamięć z gniewu, to jednak sympatya, jaką on ma wszędzie, świadczy, że rzadko chyba dał się unieść tej pasyi burzliwego temperamentu. Temperament ten można porównać do natury arabskiego konia, tak ognistego, lotnego i odważnego, który pomimo tego jest tak łagodnym i ręcznym.
Ten jego lotny i niespokojny temperament, który go niósł tak daleko, jak ciągną się Tatry, tak wysoko, jak tylko sięgną ich szczyty, i dzięki któremu znają go i w liptowskich szałasach, i na Spiżu, i na Białym i Czarnym Dunajcu, i na Orawskich zamkach, i w dolinach po Kraków, — ten temperament nadaje też jego inteligencyi wszechstronność i dziwną ruchliwość. Wielki i daleki świat go nęci, interesuje. Jemu „cliwo“ bez ludzi, on „od ojców wyucony, zeby z kazdym cłowiekiem cy on zyd, luter cy katolik ugwarzyć, poradzić albo se poradzić“. Kiedy w r. 1848 kozacy dońscy stali przechodem w Dzianiszu, Sabała zaraz poleciał z nimi ugwarzyć. „Grzecne ludzie do rzecy, jużci pili my bez cały dzień; a ten ik oficerz cy wakmistr, to zaś mówił po polsku, jako i ja, toz to pedali co u nik świat bogaty, ludzi moc i zycie majom dobre, no, juzci wolałek uwierzyć jako mi pedali, niżli iść pytać! Hej!“
Onby teraz jeszcze do Ameryki pojechał i spróbował ośmnasto-strzałowego karabina, o którym tyle słyszał.
Sabała, tłukąc się samotnie po halach, myślał o wszystkich zagadnieniach, jakie sobie umysł ludzki stawia, i na wszystkie znalazł wyjaśnienia, albo bardzo bliskie tego, co uważamy za prawdę, co przez długie wieki wogóle wystarczało ludziom; a jeżeli jego pojęcia o zjawiskach natury lub życia ludzkiego są czasem jakieś bajeczne, to ukazują się w tak poetycznej formie, że trzeba je szanować.
Przedewszystkiem umysł jego jest wyższy nad wszelkie zabobony. Z jednej strony nadzwyczajna inteligencya, a z drugiej życie w ciągłych niebezpieczeństwach, w ciągłem zetknięciu się z tym światem, w którym się lęgną wszelkie zabobony, a do którego on szedł uzbrojony odwagą i trzeźwą myślą, doprowadziły go do przekonania, że to są wszystko plotki o których stare dziady sobie rozpowiadają. On sam o tem opowiada — ale jak o bajce.
— Ja ta cekog juz nie zaznał, ka juz nie był, a nigdzie nigdy nikany, takik figlów, duków nie widziałek!
Jak Homer, niezależnie od wartości artystycznej, od tej przyjemności, jaką sprawia umysłowi ludzkiemu sztuka, ułatwiając powstawanie w nim obrazów i wyobrażeń, ma wartość świadectwa pewnej epoki rozwoju ludzkości, historycznego dokumentu, — podobnież opowiadania Sabały streszczają w sobie pojęcia, wierzenia i ustrój życiowy pewnego społeczeństwa, które przechodzi już do przeszłości i które pomimo małych granic przestrzennych, na których się rozwijało, przedstawia jednak nadzwyczajny i wielostronny interes dla badaczy.


∗                              ∗

Jedną z charakterystycznych cech dawnego społeczeństwa góralskiego w Tatrach było to, że chociaż na swój sposób religijne, nie należało ono właściwie do żadnego wyznania, w stosunku zaś do panującego w kraju zachowywało się sceptycznie, a niekiedy nawet z pogardą.
Bez naciągania powiedzieć można, że górale zostali katolikami dopiero od czasów działalności księdza Stolarczyka. Wprawdzie nosili i dawniej dzieci do chrztu do Czarnego Dunajca, ale i o tym obrządku mówili z pewnem lekceważeniem. Ze wszystkich przepisów katolicyzmu zachowywali jedynie post z nadzwyczajną ścisłością, — co tem łatwiejszem było, iż ubóstwo, niedostatek ułatwiały im stosowanie się do najsurowszych w tym względzie wymagań. Wstrzemięźliwość górali jest przysłowiową. Warunki bytu, działając ciągle z jednaką siłą, doprowadziły w końcu do tego, że w ich naturze, w temperamencie leży dziś ta zdolność istnienia, wykazywania wielkiej energii przy niesłychanie małym posiłku. Żyją oni powietrzem, wodą i głodem. Bez wielkiego więc umartwiania mogli złożyć na ofiarę pobożności swoję wstrzemięźliwość: — pościli i tem się kwitowali z wymagań religii.
Jeżeli tam nawet, gdzie duchowieństwo było w dostatecznej liczbie do ciągłego czuwania nad pojęciami religijnemi ludu, jeżeli tam nawet, zachował on do dziś dnia mnóstwo wierzeń i obyczajów tak dalekich od katolicyzmu, tem bardziej w tym niedostępnym zakątku mogło się przechować lub potworzyć wiele, nader ciekawych odrębności w tej rzeczy.
Naturalnie, jak wszędzie, tak i tu, ta niezależność religijna rozmaicie była tłómaczoną, odpowiednio do osobistych przymiotów jednostki. Gdzie ciemny i dziki góral widział tylko w braku religii rozpętanie sumienia, tam umysł wyższy szukał swobodnego wytłómaczenia i wyjaśnienia swego stosunku do nieznanej mu Wszechmocy.
— Niejeden nie wie, cy go Bóg stworzył krowom cy niedźwiedziem, on myśli, co tak skapie, jako i dźwierz! Nie wierz, ty cłowieku! Kiej Bóg przenajświętsy zmartwychstał, to i my mozemy zmartwychwstać.
— Majestat bozy granicy nie ma nijakiej, a tego cłek wypowiedzieć nie moze.
— Jakiegoś mnie, Panie Boze, stworzył, takiego mas.
— Ociec Stary, pierw niźli świat stworzył, wiedział, jako na nim bedzie.
— I co sie ja dyabła mam bać! Kiedy Bóg przenajświętsy za mnie cierpiał, to tobie odemnie zasię!
— W Pana Boga wierz, ale Mu nie wierz.
Oto jest kilka zdań Sabały, z których niejedno jest w zupełnej sprzeczności z tem, co mógł usłyszeć w Czarnym Dunajcu, Chochołowie lub Zakopanem, a świadczących w każdym razie, że pojęcia religijne nie były przyjmowane jako martwe formułki, tylko stawały się żywą myślą, pobudką dla umysłu, do pracy nad wyjaśnieniem ciemnych lub sprzecznych zasad.
Sam obrządek zdawał się góralom całkiem podrzędnym. „Ociec Stary“ stał ponad wszystkiemi praktykami zewnętrznemi.
— He! zaś to i wyspowiada się cłek, ale tem nie wypłaci, cheba trza będzie tam odpowiadać, jak spytajom.
— Mnie ta, cy pod Krzywaniem, cy w Zakopanem na cmentarzu lezeć, to jedna rzec. Niechaj ciało lezy, jako kce, a dusa idzie, jako kce. Pan Bóg ta ma ocy, to mnie i pod Krzywaniem najdzie, kiej mu bedem potrzebny.
— Ja zaśby nie zycył, ino z kozami we wirkak lezeć.
Bigoterya nie ma między góralami uznania, a jakkolwiek zapał jednego księdza zdołał wytworzyć między kobietami podhalskiemi rodzaj sekty, zwanej od ludu Siziniarkami, działo się to nie w Zakopanem, i stało się tylko pobudką do szyderstwa.
— Jaby się hańbił telo Panu Bogu naprzykrzać!
— Racejbyś do lasu seł paciorek se zmówić, niźli teli cas w kościele siedzieć.
— Ja zaś wole przy pniaku w lesie se pomodlić.
— Kciały (dewotki) mnie odrazu do nieba po drabinie wegnać, ale ja zaś nie rad tak bardzo Panu Bogu schlebiam. Mnie ta to niebo nie pilno było.
Samo niebo zresztą ukazywało się im inne w treści i formie.
— Niejeden cłowiek myśli: „Kiej się do nieba dostanie, juźci będzie królem.“ Hej! Ja tam nie potrzebujem królem, niechby mi ino te cielęta (kozice) dali paść, cobyk se przy niedzieli puknął!
Otóż między tych ludzi, z których jedni z niezwykłym sceptycyzmem patrzyli na religią, inni zaś nie wiedzieli, czy ich Bóg stworzył niedźwiedziem czy człowiekiem, przyszedł raz młody ksiądz i zabrał się do naprawy ich pojęć i zbudowania ścian drewnianego kościołka.
Przyjęto go tak, jak mogli przyjąć ludzie, którzy o księżach mieli jak najgorsze wyobrażenie.
— Przeźre świat i boskom tajemność, a zdziorniki są najwiękse, najgorse.
— A nad tyk księzów pono twardsych ludzi niemas.
— Te księze pieniądze to takim psim pukiem wyndzie, a nie uzyje tego chleba ten, co nie warce.
Te i tym podobne zdania obowiązywały w owym czasie między Zakopiańcami. Ksiądz ze swoją sutanną, komżą, był dziwowiskiem dla starszych, postrachem dla dzieci.
— Matulu! wyzeńze te bezere do pola! — wołało dziecko, widząc księdza, wchodzącego po kolędzie do chałupy.
Kiedy z wielkim trudem, często własnemi rękoma dźwigając belki, postawił ksiądz wreszcie kościołek, nowi parafianie przyglądali się temu z szyderstwem i pogardą, a zapalając fajki o świece i lampki święcone, szli w hale paść owce, walczyć z niedźwiedziami, kopać rudę w Kościeliskach, uganiać się za dzikim capem, lub „grzebść“ świstaki, w których sadle widzieli daleko więcej mocy tajemniczej, niż w mszach i koronkach.
Ale ksiądz Stolarczyk miał wiele przymiotów, któremi mógł swemu ludowi zaimponować. Przedewszystkiem dla tych ludzi, którzy jako bohaterowie Homera mają cześć nadzwyczajną dla siły, dobrej budowy ciała, nóg lekkich i odwagi, ksiądz potężnego wzrostu, odważny, chodzący po górach narówni z najtęższymi koziarzami, miał z pozoru, z pierwszego poznania już pewien urok. W dodatku odznaczał się wielką inteligencyą, zręcznością życiową, łatwością w poznaniu i wyzyskiwaniu na rzecz swoich celów właściwości góralskiego charakteru. Kiedy nie było innego sposobu zapędzenia krnąbrnej owczarni do kościoła, proboszcz brał ich na lep ich własnej chciwości, dając małe pożyczki pieniężne lub podarunki za przyjście do spowiedzi, wysłuchanie mszy i kazania. Te kazania stanowiły i stanowią największą siłę przyciągającą i przekonywającą, jaką proboszcz się posługiwał w swojej pracy. Jego nadzwyczajna wymowa, tak jędrna, obrazowa, ścisła i dobitna, jak zresztą wogóle mowa górali, oddziaływała silnie na lud. Pierwsze oczywiście nawróciły się kobiety; za niemi poszli gazdowie i dzicz juhaska i bacowska. Nie wszyscy jednak — dziś jeszcze są tacy, którzy w kościele nie bywają, którzy szydzą ze swoich bab, wracających z kościoła, pytając: ile papierków dostały od proboszcza? Inni zachowując niektóre szczegóły obrządku, nie przestają wyrażać się o tem ze sceptycyzmem często bardzo krańcowym.
Ambona, przy sposobie mówienia ks. Stolarczyka, stała się dźwignią opinii, wywoływała uświadomianie się, wyodrębnianie się pierwiastków lepszych. Publikując po imieniu tych, którzy postępowali wbrew etyce, przykrojonej nawet do miary niewielkich wymagań, ksiądz wydobywał na wierzch lepsze jednostki, głaszcząc z jednej strony drażliwą miłość własną górali, z drugiej okrywając hańbą tych, którzy ciągle woleli świstacze sadło i wyzieranie z poza buczka.
Naturalnie, wszystko to się robiło bez gorączki, z uwzględnieniem możliwości i z wielką tolerancyą w stosunkach życiowych.
Trudno już dziś wystawić sobie jako coś istniejącego w rzeczywistości, to Zakopane, jakiem było przed laty pięćdziesięciu; dziś wydaje się to legendą, bajką. Musi być jednak w tem prawda, skoro nikt inaczej o tych czasach nie mówi.
Jednym z tych bajecznych dziś epizodów, bardzo jednak naturalnym w owoczesnych warunkach bytu Zakopiańców, jest stosunek księdza Stolarczyka do ostatniego zbójnika zakopiańskiego — do Matei.
— Wojtek (Mateja) rad go widział, księdza kanonika!
Tymczasem rozeszła się pogłoska, że Mateja ma odwiedzić komorę księdza plebana. Zaniepokojony, udał się do jednego z takich, którzy się z Mateją znali i towarzyszyli się, i radził się: co tu robić? czy może kraty do okien wstawić? albo wyjechać do Krakowa?
— Jużci, rzeke, prosem ik piknie, kraty som nicem! Kiej Wojtek będzie kciał wenść, to i bez kratę wendzie; a bez tę przycynę, ze się weźmie kawałek płótna, umaca się we wodzie, uwiąze sie u kraty, kij sie włozy, zaś potem kręcić, toz to kraty ze słupami razem do pola wyjadom! A kiej fryśny chłop, to odrazu hipnie bez okno na śrzodek izby. To ta nic nie płaci ku Matejowi! Chleba, kiej majom śrybło kany albo dutki, niechze to ozdzielom, a w trzok albo kielo miejscak pochowajom, to zaś jakby jedno mieli wzionć, toby drugie ostało!
Pleban usłuchał tej mądrej rady, ale nie miał spokoju. Więc poszedł po pod regle „drogom ka chadzał Wojtek, cy go nie spotka; jużci kciał z nim ugwarzyć skrony tego intarasu.“
Spotkał.
— Dzień dobry Wojtusiu! Cóż ta słychno?
Mateja równie grzecznie i z uszanowaniem powitał jegomościa, który zaczął mu przekładać, że nic nie ma.
— Co ta u mnie najdziecie! Wiecie, co trzy papierki dadzą, to zaś pięć wezmą! — że jeżeli co jest, to dutki kościelne...
Dość, że skruszony Wojtek dał słowo, iż nie ruszy kuferków plebana..
— Toz to potem ksiądz bił z ambony na zbójników, ale Mateje nie publikował!
Jestże coś oryginalniejszego nad tę polemikę z ambony, między proboszczem a zbójnikiem, z zachowaniem incognito tego ostatniego?
Tak czy owak, działalność księdza Stolarczyka nie przeszła bez śladu; założyła ona podwaliny porządku społecznego, ociosała etyczne pojęcia górali, zgruba, ogólnie, gdyż, jak mówi w swoim pysznym stylu pleban zakopiański: — „Duch ludzki nie da się złamać, jak kij, na kolanie,“ — i dziś po pięćdziesięciu przeszło leciech, znajduje on, że rezultat jego pracy jest znacznie mniejszy, niż się spodziewał.
Ksiądz Stolarczyk jest jedną z tych postaci góralskich, których imię jest dobrze znane w całym kraju. Oprócz wielu innych przyczyn, na tę popularność składa się i to, że wybitniejsi ludzie w tem góralskiem społeczeństwie odznaczają się nadzwyczajną indywidualnością, charakterem bardzo zdecydowanym, ujawniającym się tak, jak i otaczająca ich natura, w formach wielkich, wyrazistych, uderzających.

mateja i ksiądz.
Ks. Stolarczyk raz tylko wyjechał z Zakopanego — ale dobrze. Przez Rzym, Egipt, Palestynę — wrócił do swoich gór, i od tego czasu krokiem się ztąd nie ruszył.
Arabów, którzy go chcieli prowadzić na piramidę, odprawił i poszedł sam — „Ja ta zwyczajny gór! Mnie pomagać nie trzeba.“
W Jerozolimie, „choć to miejsce święte i dla księdza przyjemne,“ porwała go taka tęsknota do Tatr, że skrócił swoję podróż i co najprędzej wracał do Zakopanego.
W chwili, kiedy fala nowego życia, nowych ludzi uderzyła o ściany gór, ksiądz Stolarczyk był w pełni swojej władzy nad góralami. Był on tam takim starożytnym królem-kapłanem, teokratą, którego władzy i wpływów nie mąciła żadna inna siła, oprócz siły dzielnego temperamentu jego ludu.

ksiądz stolarczyk.
Z chwilą przyjścia nowych żywiołów, stosunki zaczęły się zmieniać; zmieniały się pojęcia i kształty bytu góralskiego ludu. Obok księdza zjawili się inni ludzie bardzo wpływowi, bardzo popularni. Przypływ i odpływ gości wprowadza pewne zamieszanie, pozostawia jako osad oprócz pieniędzy, trochę nowych pojęć i potrzeb. W murze, który oddzielał górali od reszty świata, wybito wiele okien; na straży sumienia, obok kościoła, stanęli żandarmi z koguciemi piórami na kapeluszach i kajdankami w kieszeni. Te wszystkie zmiany wywoływały nieraz w plebanie zwątpienie i pesymizm, pod których wpływem miał nawet opuścić Zakopane. Posłał więc Żyda na Węgry, żeby co upatrzył. Nim jednak ten wrócił, ksiądz się rozmyślił i został.
Ksiądz Stolarczyk z Wojtkiem Rojem, pierwsi z Polaków weszli na Gerlach. Kiedy roztkliwiony własną sytuacyą filister, wyszedłszy na jaką turniczkę, woła: „Bliżej Boga, dalej ludzi!“ — jest to śmieszne; kiedy jednak ksiądz Stolarczyk ze swymi Symciami i Wojtkami zwalczył „Garłucha“ i na jego szczycie padł na kolana i zaśpiewał Te Deum, wygląda to poważnie; — jest w tem głęboka szczerość, radość z dokonania wielkiego czynu i cześć dla potężnych objawów natury.
Naturę górską ks. Stolarczyk czci głęboko, zna ją i obserwuje wybornie; nadewszystko, co jest rzadkiem wogóle, doskonale pamięta barwy tego tak kolorystycznego zakątka ziemi.
Kiedy już wszyscy goście wyjadą z Zakopanego, a w cichych halach zrzadka się pojawia kierdel owiec wygnanych na jesieniowisko, wtedy ks. Stolarczyk wybiera się zwykle w góry, koczuje w pustem schronisku u Morskiego Oka po dni kilka, po tygodniu, jak służy pogoda, żyje z Tatrami w jednej z najpiękniejszych chwil ich życia, którą tak rzadko widują uciekający przed jesienią do miasta turyści.


∗                              ∗

Zbójnika trzeba odróżnić od rozbójnika i złodzieja. Ci ostatni są zwykli rabusie, kradnący pieniądze, owce, mordujący ludzi dla rozboju, podli i wyzuci ze wszelkich dodatnich przymiotów.
Tymczasem zbójnik jest bohaterem, wcielającym w sobie najpiękniejsze przymioty rycerstwa; jest zbuntowanym przeciw sile junakiem, dla którego mord jest wstrętnym, którego się on dopuszcza tylko z ostatniej konieczności — w obronie życia. Jest on wspaniałomyślny, silny, mężny, hulaka i wierny towarzysz. Pieniądze zdobyte na bogaczach rozdaje ubogim, i nigdy biedaków nie napastuje. Cnota ta, tak łatwa do praktykowania w stosunku do ludzi, z których nic się nie da zedrzeć, poczytywaną jest jednak za wielki przymiot tak dobrze Rinaldiniemu, Janosikowi, jak i Matei.
Zbójnicy odznaczali się zamiłowaniem do zbytku, w bogatej odzieży; oni to wprowadzali do życia dzikich pasterzy wykwintniejsze potrzeby i zamiłowanie piękna w domowem otoczeniu. Był czas, kiedy wszystkie cyfrowania na portkach, wszelkie sprzączki i ozdoby pasów i kapeluszy uważane były za oznaki zbójnictwa, i gazda, który nie chciał synów na zbój puścić, surowo zabraniał im tej elegancyi w stroju. Według podania, serdaki wyszywane, w których dziś wszyscy chodzimy, pierwszy raz do Zakopanego sprowadził zbójnik Mateja dla swojej kochanki Kacki. Więc też kobiety przepadały za zbójnikami, i w ich życiu miewały często wielkie znaczenie — stanowiły o ich losie.
„Który się bab trzymał ten niedługo zbójował“; ponieważ bądź chodząc na schadzki wpadał w ręce hajduków, bądź też był zdradzany i wydawany przez kochankę.
Banda zbójecka nazywa się towarzystwem albo familią — jest rodzajem sprzysiężenia rządzącego się pod dowództwem harnasia zasadami komunistycznemi. Zdobycz całą uważa się za pieniądze towarzyskie, skarb zaprzysiężony, zaklęty, którego bez porozumienia się ze wszystkimi nie można bezkarnie ruszyć.
„Suhy Jaś, Jędrek Cajka i Stolica z Bystrego chadzali po zbóju wraz. I, co się nie zrobiło, Suhy zabrał te pieniądze zaprzysięzone, zakopał to pod jedlicke, — juźci owcarze watre tamok zapalili i te pieniądze sie spaliły. Naseł to jeden juhas: — pójdź z tem do Zyda. Zyd kupił odymionom bryłe, zaciął, a tu śrybło jasne! Zaś Suhy, jako tej przysięgi nie dotrzymał — oślepł! Toz to siedzi przed chałupom ślepy, a Stolica rzece: — „Siedzis, Jasiu? No to se siedź, kiej ci pieniądze milse, niźli ocy, to se siedź!“
W pieniądzach tych leżała dziwna moc zemsty za złamanie wierności towarzyszom: — zawsze źle kończył ten, kto się na nie złakomił. Oczywista rzecz, że nikt inny, tylko ci sami towarzysze byli mścicielami tajemniczymi. Lecz wyobraźnia ludu, który o tych strasznych skarbach marzył, otoczyła je urokiem legendy, postrachem zemsty sił niewidzialnych.
Do dziś dnia jeszcze nie dają one spokoju pragnącym przyjść do dutka juhasom i gazdom; dziś jeszcze szukają oni skarbów, których strzegą duchy zbójników, pomęczonych na orawskich szubienicach, w lochach kubińskiego zamku lub wiśnickiej turmy.
Niepokonany czar bił od tego swobodnego, pełnego niebezpieczeństw życia, i ciągnął wszystkich honornych chłopów ze spokojnej zagrody w dziedzinie, do awanturniczych czynów i strasznej śmierci na haku. Wieszano ich za „pośrednie ziobro“, zostawiając na pastwę długiego konania.
— „Ale, na subienicy wisieć to ta honorna rzec! Bo tam dziadów nie wiesajom, ino chłopa! Tam dziada nie wołajom, ino co najtęzsy chłop to musi wisieć!“
Tak streszcza Sabała ten urok, którym otoczona jest cała legenda tatrzańskich zbójników.
W jednej z pieśni śpiewanych przez Sabałę, zbójnik Jaśko z Brzeziawicki, patrząc na szubienice stojące na orawskim zamku, mówi:

Oj kiebyk se wiedział, na którejbyk wisieć miał,
Od spodku do wirchu powybijaćbyk jom dał.

Ej od spodku talarkami, a do wirchu dukatami,
A na wirchu złotu kawku, tam połozu moju hławku!

Ten zamek orawski, jak w życiu tak i w pieśni, jest ciągle w Tatrach wspominany. Poezya ludowa mówi często o tęskniących za jego kratami zbójnikach:

Z orawskiego zamku chłopcy pozierają,
Cy się popod Tatry bucki ozwijają!


orawski zamek.
Za czasów młodości Sabały zbójnictwo było bardzo zwykłym objawem, i w przekonaniu górali nie hańbiło nikogo.
Sam Sabała, zapytany: dlaczego nie został zbójnikiem? odpowiedział: — „Luto mi beło baby i dziecisków“, — i zastrzegł się, że bynajmniej nie dlatego, żeby w tem było coś niegodnego, lub żeby on sam nie miał dosyć przymiotów honornego chłopa.
W jego opowiadaniach przesuwa się cały szereg pysznych postaci i towarzystw zbójnickich. Legendowy Janosik, będący dla całego ludu zamieszkującego podnóża tatrzańskie po obudwóch stronach, wcieleniem najpiękniejszych jego marzeń; wspaniała postać Tatara Myśliwca, zapamiętały i krwawy Marduła, Mateja, ostatni z honornych, odżywają w tej opowieści takimi, jakimi byli, lub jakimi ich uczyniła wyobraźnia ludu, widzącego w nich uosobienie swobody i bohaterstwa.
Im w dalsze czasy sięga legenda, tem mniej jest w niej rzeczywistości. Postacie zbójników, ich czyny, wszystko potężnieje; przybiera fantastyczną, olbrzymią postać, i niesie się ponad wirchami w złocie „śryble“ i czerwieni.

Oj Janosik, Janosik, gdzieś podział pałasik?
— W tej wysokiej horze, zacięty w jaworze, —

śpiewają nasi Zakopiańcy, a z drugiej strony Tatr wtórują im tęskno Trenczyniacy:

Oj Janosik, Janosik, hde je twoj pałasik?
— W tej wisokiej hore, zacaty w jawore!

I opowiadają sobie pocichu, jak Janosik chciał się uczyć w szkole, jak mu tego zabroniono, a kiedy nie usłuchał, „przyłożono jemu i jego ojcu po sto kijów;“ jak ojciec umarł, a Janosik, który był tak silny, że mając lat ośm podnosił chałupę i chował pod nią na psotę kapelusze towarzyszy, wytrzymał chłostę, ale na złość został zbójnikiem; jak po dziś dzień Luptacy muszą płacić cysarzowi po sto par wołów za to, że Janosika powiesili.
W legendzie tej musi się wyrażać duch niezależności Słoweńców, pokonanych i ujarzmionych przez Madziarów. Więc też rząd węgierski prześladował w sposób okrutny wszelkie o Janosiku wspomnienia. Za obrazy na szkle, wystawiające jego bandę, za śpiewanie o nim pieśni bito kijami i sadzano do lochu, wskutek czego Trenczyniacy i Luptacy bardzo niechętnie dziś o tem mówią, i to chyba młodzi, którzy nie pamiętają czasów represyi.
Nad wygubieniem tradycyi zbójnickiej między Zakopiańcami pracował ks. Stolarczyk, a chociaż przy pasterskiej watrze i po chałupach mówią jeszcze o zbójnikach i śpiewają, rzadko jednak można już spotkać zbójnickie obrazy, dawniej konieczną ozdobę chałupy.
— O! te to z wielkiej familii! — mówi Sabała, przyglądając się dziwnemu malowidłu; a potem pokazuje: — Ten w cerwonyk portkak Janosik, to Gajdoś, Ilcyk, Miśko Hercyk, tego nie wiem, a na zadku Bacyński.
Ten Baczyński musiał być polskim szlachcicem, zbłąkanym między familią tatrzańską. Na innym obrazie, bardzo dziś rzadkim, widać Baczyńskiego w polskim stroju, obok Janosika, ubranego po góralsku, zbójnicku.
Legenda o Janosiku, żyjąca w opowieści ustnej, ulega ciągle rozmaitym przemianom. Inaczej opowiadają ją po polskiej stronie Tatr, inaczej po węgierskiej; każdy zresztą opowiadacz zachowując główne fakta, resztę, w miarę swej fantazyi i zdolności, rozwija i przerabia.
— Jakozby miał ostać zbójnikiem? Z młodości ino na piecu lezał i wylegiwał się na tym piecu, i ciągle ozmyślował, coby zaś miał na świecie konać. Ale, to silne było chłopcysko, to zaś tam jakiegoś wołu chowali — Janosikowki było ośm roków i wołowi ośm, to go brał i nosił przed sobom. I dobrze niebardzo, poseł ociec na jarmark woły sprzedawać, a temcasem Janosik se uradził spróbować, jakąsby on miał siłę. Ten ociec woły sprzedał, idzie z jarmarku, a Janosik idzie na proci i zastąpił go, pieniądze odebrał, i poleciał przed ojcem i na piecu lóg. Przyndzie ociec dó domu: „No, sprzedaliście woły?“ Juźci ociec ozpowiada, jako zbój go zastąpił i pieniądze wzion.

obraz zbójnicki.
— I jakiz on był? Cy był telo co ja?
— I, co ty smarkacu stois proci niego!
Skoro zaś tak uzartował, oddał mu te pieniądze i poseł chodzić po halak. Zaseł do Ilcyka, — owcarzował tamok na sałasie, — ale ten nie kciał ś nim towarzysyć, do trzok razy nie dał mu pokoju — musiał iść ś nim. Juźci zebrał towarzystwo, było ich pięci, zaś Janosik i Bacyński, to już ci jako w równi z sobom byli — Janosik piersy harnaś, zaś Bacyński drugi.
Jak sie uzdobierali jeden do drugiego, tak potem śli na pieniądze. Janosik wiedział takie dowody — zaślepić se wiedział, choć kany przyseł, to go nie widzieli; kiej nosił ciupagę, to ta cupaga sama sie rąbała za nim, kiej go łapali.
Dopiero śli w Polskom, złota, śrybła było beckami, to takie pieniądze on brał i chował. Ale to wtedy świat był nie taki, jako dzisiok — lasy były wielgie, kiejś seł, to tylko do nieba co widać było. Hej! Ale, oni, mieli takom wódke pacholskom, co jak nogę popod kolana posmarował, a wypił niemoc, to go więcej nosiła w powietrzu, niźli on sam seł. Tej wódki teraz niemas, bo ta wódka z grzekem była, to Ojciec święty zakazał to w Rzymie.
A ludziom (t. j. chłopom) nie robili nic. Cheba furman bogaty, pan, albo kase cysarskom wzieni — to takie rzecy brał!
Studenci, kiej śli do Węgier do domu, to on im naryktował sukna a poodmierzował od bucka do bucka. He, on biednyk ludzi nie napastował, ino prędzej zratował!
Była pod Wiedniem karcyma, to samej cysarzowej odpisał coby przysła, przyniósł złotom kurę i dwanaście jajek, to przysła i tańcyła ś nimi haniok bez całom noc. Hej!
Zaś kiej im cego chybiało, cy sukna, cy jakiego sprzętu, to śli do Krakowa, przyśli cosi o zmroku, on kupuje i kupuje wsędy, to jedni śli za nim, a drudzy do woza nosili, a potem pojechali.
On, co naznosił pieniędzy z Polski, to som pochowane pokłady, i on to ofiarował młodemu królowi na ratunek.
I jedna stara baba mu przykazała tak: „Dotela bedzies chodził, pokiel z cłeka krwie nie wypuścis.“
Jużci, beł ś nimi student, i raz co sie nie zrobiło: klęknoł se Janosik pod smreckiem paciorek zmówić, a to plugastwo strzeliło do niego z flinty raz i drugi, ale Janosik sie modli i nie obziera, bo go sie kule nie imały, dopiero ten strzeli trzeci raz, Janosik paciorek zmówił, porwie sie i zabił tego studenta.
No i dobrze niebardzo, — toz to potem Luptacy zjednali jego frajerke, i ona go zdradziła. Jużci zajeli go, subienice wystawili i mieli wiesać. Ale on odpisał do cysarza, co on sam stanie za jeden regiment wojska, zaś drugi zapłaci ze swoik pieniędzy. I cysarz odpisał pismo, coby go popuścili, ale zakiel to pismo przysło, Luptacy Janosika powiesili, toć to wisiał, a fajkę palił i funt habryki wykurzył, zacem umarł. Zaś Luptacy, jako go powiesili, płacom cysarzowi i dzisiak za dwa regimenty pieniądze. Hej!
Taka jest w najkrótszem streszczeniu opowieść o Janosiku. Uderza w niej doskonała psychologia człowieka, który się urodził z duszą wyższą nad sferę, w której mu żyć przychodzi. Leży i rozmyśla, co robić na świecie? bo dla jego sił i temperamentu za duszno w biednym i ciasnym światku góralskiego gazdowstwa. A kiedy dzięki swym nadzwyczajnym przymiotom, łamie wszystkie społeczne zapory i obcuje z najmożniejszymi i najpotężniejszymi na ziemi, wtedy wyobraźnia ludu nie widzi innego sposobu na wytłómaczenie tego zjawiska, prócz pomocy sił tajemniczych, niezbadanych, wszechmocnych potęg. We wszystkiem, cokolwiek o Janosiku się mówi, wygląda on zawsze jako rycerz nieustraszony, dobry i prawy człowiek, który nikomu krzywdy nie chciał zrobić, który nawet te „becki złota i śrybła“, jakie złupił u możnych, albo rozdał ubogim, albo też ofiarował królowi. Jeżeli są w jego życiu czyny okrutne, to jedynie w chęci ukarania ludzkiej przewrotności i chciwości zostały spełnione. Słowem, legenda o Janosiku, poza zabieraniem pańskich bogactw i kas cysarskich, pełna jest wysoce szlachetnego pierwiastku. Jest on skrystalizowaniem marzeń chłopów o wymierzaniu im sprawiedliwości. Jak zawsze w takich razach, władza najwyższa jest po stronie ludu, i Janosik rabując panów, obdziela zdobyczą „ludzi“, t. j. chłopów, i znajduje posłuch u cysarza, który dotąd karze sprawców jego śmierci.
Więc też dopóki w życiu górali nie zmieni się wszystko od góry do dołu, dopóki natura górska będzie ich miała w swej mocy i bytowi ich będzie nadawała te szczególne samoistne kształty, dopóty legenda o Janosiku będzie żywą, będzie zapalała ich wyobraźnię, a chociaż nie wywoła nikogo „za Tatry“ na zbój, zawsze jednak będzie szczepiła popęd do czynów dzielnych i śmiałych.
Innym typem jest Tatar Myśliwiec. Jego dziwne przygody datują z bliższych nam czasów; niema w nich nic bajecznego, nadprzyrodzonego. Jednak to życie rzeczywiste, na tle rzeczywistego otoczenia, jest jednym z uderzających objawów form bytu, które już bezpowrotnie zniknęły.
— Co sie nie zrobiło: — Tatar Myśliwiec dezenterował z wojska, kiej na francuskom wojne brali. Wojny strasne były, moc ludzi wyginena, to zaś sie bali a dezenterowali ka ftóry móg; jużci Tatar uciok w hale i zył tam cosi z pięćdziesiąt lat. Mieskał po lasach, po kolibach, kradł barany, jarzec co kany naseł i znosił to na zimę. W orawskik górak jest tamok taka turnia — Kuhnia, miał w niej takom dziurę, do słonka. Hej! toz to naniósł tam wągli, bo ognia nie śmiał palić, a kłosków jarcowych i pięć cy ośm baranów, porzezał i to mieso zakopał. I ten jarzec uwarzył, potem susył, zaś jak mu trza było, to utarł na takiej skrzyzalce, a stuckę baraniny w to włozył, i tak sie bez zimę zywił — hej!
Zaś te skórki z baranków jedne se upościelał, drugiemi sie okrył, — to juz miał godnie sypiać, a i ciepło — hej!
Juźci, kielo razy łapali go Orawcy! Raz co nie było: dopadli go przy frajerce leśnicy Pietras i pięćdziesięci chłopów. On chycił nóz i byłby te dziewkę, co przy nim była, zabił, bo on zara wiedział co ona go zdradziła, ale ta sie pod łózko stulała — hej!
I dobrze niebardzo: ci chłopi zerdkami bez powałę, bez okna go kłóli, pas na nim potargali, zaś ten Pietras miał takom spadę w kiju, hej! na trzy kanty do kłócia, i rzece:
— Zaraz ja cie tu dostanę! — Ino bezedźwirz sie posunął, Myśliwiec zaciął ciupagom, wnet mu nos całkiem odwalił, co ino na skórce wisiał, a krew ś niego chlupała. Juźci ci chłopi z drągami pod oknem stali, a Myśliwiec prasnął bez okno guńkę takom carnom, ci myśleli co to on, a on tymcasem hipnął po tyk drągak i hybaj! Uciok!
Ale, przecie raz pojmali go i w zamku orawskim zamknęli. No, dobrze: gacie miał i portki nowe, juźci pokrajał to na pasy i spuścił sie ku wodzie z towarzysem. Ale tyk portek do dołu nie starcyło, to juz se cuhe rozpostarł, a na niej, jak na skrzydłak, na wodę upad, i teloś go widział!
Zaś kiej w Kubinie siedział, siedzieli ś nim zbójnicy — hej! — zbójnicy siedzieli, juźci był Harnaś i rzece Myśliwcowi: — Zratuj ty nas z telo, a bedem ci wdzięcny tylo co do trzeciego pokolenia bedzies bogaty.“ — No i dobrze: siedział ś nimi Cygan, i pozwali go do miasta świnie, przepytujem, sprawić, i Myśliwiec kazał mu dwa noze kupić wąskie i oliwy, coby kratę mógł ozpiłować. Juźci Cygan noze kupił i oliwy u Zyda uprosił; toz to potem Myśliwiec wywiódł ik tym sposobem co jednego wziął na sobie i seł taki wysoki — hej! A straz myślała co duk, i nie śmiała zacepić — uciekli syćka. Ino jednego hajducy złapali, to on juz za syćkik kije musiał brać. Bo wtedy kto siedział w areście, to po sto kijów na raz, a pięć dwadzieści na kwartał bili. A ten kaśtelan co ik kciał bić, telo sie zhańbił, co se strzelił do sobie z dubeltówki i zabił sie — aze mózgiem ściany obryzgał.
Juźci, kiej uciok Myśliwiec z Kubina, to ino w portkak a w kosuli; toz to przyleciał na hale i tamok juhas owce pasł, to nań skocył, a kapelus, cuhę odebrał i poseł ka mu trza było.
Jak go raz łapali, trzok Orawców uwisło mu we włosak, jak ciągnom i ciągnom, on zaś miał taki śpicek na ciupadze, juźci kole jednego pod ziobro, ten skrzyknął i padł, a tamci zaraz popuścili i on uciok do hal.
Ale go i tak raz wzieni, co bez ulice chodzić musiał — wtedy to bez takie ulice się chodziło co cie z dwóch stron prętami bili — hej! — toz to seść ulic chodził, a przecie wyzył, i znowu zimował.
I to była niewielka chłopina, ale tu w sobie tęgi, i bardzo zajadliwe a wartkie!
Miał towarzysy, juźci zimowali to w Muraniu, to w Osobitej, to jak im w Muraniu chybiało, to zaś pośli pozycyć w Osobitej, hej! Pozycali z kotlika, z tyk towarzyskik pieniędzy, ale zaś takie pieniądze musom dosuć kiej im Bóg nagodzi latem.
Raz co nie było: dopadli go Orawcy na zwyzce, i kiej hipnął dołu co go łapali, toz to widłami nogę mu przebili, he! kielo razy pokazował mi te kwiatki.
Zaś jedni go łapali, a drudzy go tez sanowali. Pani tacy z Orawy, co im dźwierzynę nosił, to go zaś radzi widzieli i nie stali mu na zdradzie.
A i bacowie tamok w Orawie tez go radzi widzieli i dość go zratowali. Plany płaciły po dwadzieścia papierków za niedźwiedzia.
I prosili go, coby ik strzóg cy od wilków, cy od niedźwiedzi, i on temu zdoleł, bo zaś nad niego godniejsego strzelca nie było. Hej! Nad Tatara, nad Myśliwca polowaca więksego nimas w całyk Tatrak.
No, juźci potem osłabł w tej starości, nie porada mu było po halak latać, na ocy tez nie tak do znaku widział — he! — juz cosi kany, kiej kciał na lotku strzelić, to nie móg trafić, toz to przyseł dó domu — juźci wrócił na umarcie — hej!
No i dobrze: nikt go nie łapał za to dezenterowanie, i tak juz tamok ostał i siedział przy bracie.
Ale, to naucone było we wirchak zyć ślebodno, to się mu cniło w chałupie — nie móg a kciał w hale uciekać. To zaś tamok ludzie i baby się poschadzowali, a tak mu radzili: „Nie idźcie, kaz pójdziecie, kiejeście starzy, kiej wam jus najwyzsy wirk cas.“ — Juźci on rzece: — „Dyćby i seł, bo mie tu tak mierzi, co jakbyś ogniem piók — ale te nogi nie dadzom!“
Toz to potem umarł — hej!
W opowiadaniu tem widać właściwie tylko jedną stronę jego życia: owe sposoby, jakiemi się wydobywał z niewoli. Ale pięćdziesiąt lat przebytych na halach, w samotności lub z towarzyszami zbójnikami, a ciągłej walce z naturą, z ludźmi, ze zwierzętami, cóż za niezliczona moc nadzwyczajnych wydarzeń i obrazów! Trzeba sobie wyobrazić te wszystkie zasadzki, z których się nań czaili hajducy, żeby złapać jako zbója; Orawcy czy Spiżacy, żeby się mścić za krzywdy; leśniczowie, by w łeb mu strzelić, jako kłusownikowi; te spotkania z niedźwiedziami i wilkami, i zimę na niedostępnych wyżynach, zawalonych górami śniegu, których nie śmiał przestąpić, żeby nie zostawić śladów, po którychby go mogli tropić. Trzeba wyobrazić sobie tę samotność i pustkę, żeby zrozumieć całą nadzwyczajność natury ludzkiej, która to wytrzymała, która obsaczona przez wszystko i przez wszystkich, zdołała znieść głód, mróz, kije, rany, przełamać kraty, przeskoczyć mury, zwalczyć siłą, odwagą lub przebiegłością wszelkich nieprzyjaciół, — przetrzymać przez pół wieku nieustanny bój o istnienie, i dopiero zwyciężona przez starość, przez własną niemoc, poddała się i wróciła na śmierć w ciasne szranki zwykłego życia.
Mieli też oni nadzwyczajne przymioty rasowe, które i dziś są jeszcze cechą górali, a bez których istnienie takiego Myśliwca i wielu jemu podobnych byłoby całkiem niemożliwe.
Lotny umysł, łatwość orientowania się w położeniu i szybkość postanowienia, przebiegłość dzikich zwierząt i inteligencyą ludzi ras wyższych, a przytem zdolność wytworzenia w danej chwili takiego natężenia siły nerwowej, która ich nosiła prawie po powietrzu, bez względu na odżywianie się; zdrowie i wytrzymałość organizmu — były przytem zdumiewające. Zresztą, kto przetrzymał dzieciństwo w takich warunkach, w jakich i dziś żyją dzieci górali, kto wyrósł na chłopa, ten był jak najtęższe, jedyne ziarno wysiane z korca; takiego już byle co zmódz nie zdołało.
Flintę raz rozerwało Sabale w garści i kawał żelaza się wbił „pod pulsowom zyłe“. Poszedł z tem do miasta, do doktora; ten oglądnął, powiedział, że nic niema, dał opatrunek na ranę i to się zagoiło. Ale po kilku miesiącach koło łokcia zrobił się guz — „wypukło telo jak pięść, i ta rana sie otworzyła. Juźci zytnie ciasto z jajkiem na te rane przykładali, i nic a nic, i ta ręka tak zesłabła, cok jom połozył przy sobie jak drewnianom saite, — a takik był słaby, widziało się co hnetki umrem, hej! Baby się pozłaziły, wzięły jajceć, ale ja ta nie rad takiego larmu — juźci rzeke: — „Trzysta dyabłówście zjadły z tem piskiem, idźcie prec, do pola, kiej macie wolom krzyceć!
I zona mię pyta: — „No, Jaśku, jakoz cie do truchły ubieremy, ka w jaki przyodziewek cie odziać?“ — „He! rzeke, nie kładźcie me kapelusa, ino capke na usy, coby mi ta zaby nie burzyły po głowie!“
No, dobrze. Przysła jedna baba i kazała królika zabić, a te flaki i skórke, ciepłe przyłozyć. I, hnet, juz cujem, co me to zratowało, i popuściło to całkiem. Juźci kiej juz do włady przyseł, wziąłek sydło, ozryłek te rane, he! cosi zbyrce! klepiem, a to zbyrce jak podkowa! Wziąłek pilno pazdurem i to zelazo wychyciłek! A tego był kęs godny! — i to siedziało w ręce rok i seść niedziel — hej!
I po takiej terapii, po operacyi zrobionej szydłem i pazurem, zostało mu tylko słabe zdrętwienie w wielkim palcu. Oczywista rzecz, że ludzie tak „twardzi na śmierć“ jedynie mogli wytrzymywać życie w halach.
„Lekkie nogi“ — nadzwyczajna szybkość biegu i zdolność do skoku — to przymioty bohaterów „Iliady“, są również przymiotami, cenionemi w sposób niezwykły w góralach.
Zbójnik nowo zaciężny zdawał rodzaj egzaminu ze swej zręczności i siły skoku „z bucka na jedlickę“.
Wszakże opowiadają o jednym Roju, że jak go do wojska łapali, to on nie wpierw uciekał, aż go brali za kołnierz; biegł z początku na żart, obrócony twarzą do goniących, a potem, jak się puścił, to tyleś go widział. Każdego psa w najtęższym biegu dognał i za kark łapał. O innym mówią, że: „Tak wartko leci, co kazdego psa, kielo sam kce, kijem bije“. Wykazywanie tej lekkości nóg, tej sprawności i sprężystości ruchów towarzyszyło zabawie góralskiej, jak ucztom Odysei rzucanie kręgów i bieganie do mety.
— Na urodzinak Józka, ojciec dwoma palcami oparł się i hipnął bez stół, śklonkę (butelkę) i kapelus na niej postawił na stole i hipnął!
A chociaż o dzisiejszych ludziach mówią, że to „ciarapary“, że się nie uchowa „chłop fryśny i prędki“ — dość jest przejść się parę dni w towarzystwie górali, żeby widzieć, do czego są zdolni, jak są wytrzymali i jaką rzeczywiście jest lekkość ich nóg.
Umieć w porę i rozumnie napadać, bić się mężnie, bronić zręcznie, a wartko i w porę uciekać w ostatniej potrzebie — oto taktyka tak dobrze zbójników, jak i polowacy, kłusowników, albo leśniczych.

kielo dole zwidzem, telo dole skocem!
— „Kielo dole zwidzem, telo dole skocem!“ — mówił jeden z nich, opowiadając, jak się wydobył z pod kulek liptowskich.
Sabała mówi z podziwem o swojej młodości:
— „O telim kęsku moskala (placek) śtéry dni latał, kiej piersy raz za kozami poleciał! I kieli to światy zleciał!“ — Zdaje się, że się słyszy orła, opowiadającego o swoich powietrznych podróżach, ile razy się przysłuchuje tej powieści. Oni zawsze lecieli pod Krzywań, albo na Krzywań. Mateja z towarzyszami zabrał kasę u „ryktara“ na Liptowie o północy, „a na dziewiątom na rano byli jus powyzej Kościelisk na upłazie“.
U takiego też ludu mógł się jedynie urodzić taki taniec zbójnicki, i tylko oni mogą po kilkunastu godzinach forsownego marszu, z ciężkimi torbami na plecach, zamiast spać, jak świstaki, tańczyć, jak opętani.
Oto na skrawku łączki, pod lasem, lub gdzie bądź przed szałasem lub schroniskiem, pozrzucali na kupę torby i cuchy, pozrzucali i kapelusze, albo je przymocowali pod brodą zawadłami, następnie wbijają wszystkie ciupagi w ziemię i zaczynają dokoła nich taniec. Każdy po kolei staje przed grajkiem, śpiewa parę zwrotek, płaci za muzykę i puszcza się drobnego. W końcu wszyscy już są w kole, i wtedy rozpoczyna się jakieś szaleństwo, taniec opętany, waryacki, w którym, na tle pewnego, ogólnego
taniec zbójnicki.
tempa ruchów, każdy, odpowiednio do swego temperamentu i zdolności tancerskich, improwizuje ruchy i skoki. Ten łagodny blondyn, zgrabny i smukły, stula nogi, bierze się pod boki i wyprostowany, rzuca sobą w powietrze, padając ukośnie na ziemię, jak gwóźdź olbrzymi. Ten drab potężny o czerwonej, spoconej twarzy wyrzuca się w górę na sążeń, zgina nogi, uderza z trzaskiem w locie dłoniami po piętach i spada z hukiem. Ów, z nadzwyczajną elegancyą i szykiem drepce w miejscu, pochylony, jak gdyby się zachwycał własnemi nogami. Tamten bije z zaciekłością nogą w ziemię, jak gdyby chciał w niej dziurę wybić, lub roztrzaskać własną piętę. Ów przypada całem ciałem do ziemi i wylatuje nagle w powietrze, jak raca. Tamten przeciera obłąkane oczy, włosy mu się jeżą, wytrząsa rękoma nad głową, zdaje się być opętanym, pijanym jakimś szałem, a jego nogi same, bez jego woli i wiedzy, trzęsą się na miejscu w jakichś zygzakowatych, błyskawicznych ruchach. Wszyscy wykrzykują, szamocą się, tupią, śmigają rękoma i nogami, i zdają się być zębami jednego koła, lecącego w najszybszym obrocie. Znowu muzyka wolnieje, ruchy stają się spokojniejsze, tańczący biorą ciupagi, zczepiają je ostrzami, trzymając wysoko, i tańczą wkoło zwolna, jakby dla odpoczynku. Lecz nagle, grajek naciąga brwi wielkie, nad oczyma ukrytemi pod wystającym jak okap zrębem czoła, ściska konwulsyjnie skrzypki i rznie jeszcze wścieklejszym rytmem, a cała banda tancerzy zaczyna się z jeszcze większą gwałtownością ciskać i szaleć. Latają w powietrzu ręce, nogi, błyska stal ciupag, wszystko się mięsza i mąci w jakiś chaos.
Rzecz oczywista, że aby nogi tak latały, trzeba, iżby je nosił w powietrzu ten namiętny i zaciekły temperament, który żyje w góralach. Pasya, która ich porywa przy tym tańcu, jest tak gwałtowna, że kiedy stają przed grajkiem, najtęższe chłopy z czerwonemi jak rak gębami, bledną jak trupy ze wzruszenia.
Ta zawziętość, zaciekłość, ta wybuchliwość temperamentu, przeniesiona w sferę innych niż taniec czynów i uczuć, wydawała gorsze, straszniejsze od wybicia dziury w podłodze skutku. Żądza bogactwa, namiętność do kobiet, lub proste spotkanie się przy jednej jamie świstaczej, przy jednej kozicy lub trupie niedźwiedzia, albo zemsta za obrazę, zapisały się niejednym krwawym czynem w tradycyi Zakopiańców.
Wojtek Marduła, o którym mówią: — „Wiele chłopów honornych było, ale syćka ony ku Mardułowi to ta nic nie płacili!“ — był równie odważnym, dzielnym, jak zaciekłym i krwiożerczym w zemście.
— Ten Marduła co zrobił? Zabił jednego pana, hej! zabił. A tego pana znałek tak, jako ich miłość. Co się nie zrobiło: — Marduła kopał rudę w Magurze, i kiej seł w wiecór do domu z towarzysami, nabrali na cosi po kawałku zelaza. A mieli oni z jednym hawiarzem jakąsi uraze, i kiej to plugawstwo śmigło zelazem, wybiło temu hawiarzowi zęby. Juźci ten pan, Kierciński, słuzył w dominii, — było ik trzok bratów, jeden Kliment, drugi tak go zwali safar, a trzeci Kierciński — toz to wzięli Mardułe i trzymali w prochowni kielo dni za tego hawiarza. Ale, on im tak odpowiedział: — Jednego z was dyabli musom wzionć! — hej! odpowiedział im w ocy jako dyabli wzionć musom.
No i dobrze niebardzo, — ten pan Kierciński, siedziało to siedziało, i jakosi cosi, kany, cy miejsce zwysyło, poseł ci on do Orawy na Witowom i tam se domek najął i zył, hej! Co mój Marduła nie zrobił? Zaseł za tym panem, no juźci pedział mu, jako nalazł miejsce na rudę złotom, bardzo godne, to mu ukaze. I zjednali się oni telo i telo pieniędzy i coby te pieniądze zabrał, kiej ma wolom do tej złotnicy. — I, dobrze — poseł ś nim ten pan — hej! Są ta w skałak takie dziury, co i niedźwiedzie w nik legajom, juści weseł ś nim Marduła i zaciął go siekierom i zabił, i przywalił skrzyzalom, co jom odłupił od skale. Ha, na sałasie słyseli tego pana, jak krzycoł, ale myśleli co wykrot go przywalił. No i dobrze: to tak ostało; Marduła zaś odrazu poseł tam na Węgry, banie tamok były, tam poseł i na bani robił. A dziewka chodziła na Stare Hory na odpust, to zaś posyłał pieniądze babie i tym synom — ale się juz dó domu nie wrócił, — i to ludzie pozabacowali, i nie było o tym Kiercińskim nijakiej gwary — hej!
Dopiro potem, posli my sukać niedźwiedzia na Osobitom: trzej Nędzowie, ja cwarty. Juźci takie były pogodne ostatki, co strasno było ognia skrzesać do fajki, trawy suche były, wielgie, jakby skra padła, bieda byłoby uciec. I naśli my dziure, ale w pogodę ta niedźwiedź nie rad do dziury idzie, he! ja wlazł to tej dziury i nalazł tamok kości, tu z ręki, piscałki, i z tela gicale, — no juźci nabrałek na narąckę tyk kości, wołam drugiego Wawrzka Nędzę, pokazujem mu: gołe, oblazłe z ciała. Opatrzujemu: I cóz to za niedźwiedź taki, co ma takie długie kości, jako i cłowiek? Dopiero Nędza weźmie łopatkę, zadłubie pazdurem, powąchał i to go strząsło, strach go ogarnął i włosy powstały — hej! I to były kości z tego pana Kiercińskiego, bo to był chłop wysoki, a i tęgi — hej! No, juźci trza te kości odnieść, kiejście wzięli, bo to jego i bedom mu zaś potrzebne, — zaden niekciał, bo się bali! toz to wziołek i zaniosłek to nazad, i tamok w kolibie ostawił — hej!
O tych Mardułach mówią, że: „Takie zjadliwe wej potwory były“ — taka wściekła namiętność, taki nieprzytomny gniew ogarniał ich, kiedy się w karczmie pobili, że przerażenie ogarniało na sam widok ich twarzy zdziczałej od złości i zapamiętania.
Uniesiony namiętnością nie patrzał na nic — rzucał się, jak ryś, prosto do oczu, nietylko pojedyńczym ludziom, ale całym tłumom. Raz poszedł na Węgry i sam napadł na karczmę, w której było sześćdziesięciu Liptaków. Rzucił się między nich, wołając: „Gadajta, psia kość, po polsku, a nie to won!“ Ciskał się z ciupagą do oczu każdemu, krzycząc: „Tyś tu, tyś tu!“ aż wygnał wszystkich na dwór. Potem zaś zaprosił do karczmy, płacił za wódkę i hulał z nimi przez noc całą.
Górale nasi w swoich zagonach po obszarze Tatr spotykali się od zachodu z Orawcami, z południa z Liptakami, a od wschodu ze Spiżakami. Siedząc na pograniczu, wyrobili sobie wcześnie pojęcie swojej odrębności narodowej, zacieśnionej jednak od obszaru Podhala. Lud polski w dolinach to już w pojęciach górali nie „Poloki“ — to „Lachy“.
Zresztą Chochołowianie i Zakopiańcy, a w tej liczbie Sabała, dowiedli przed pięćdziesięciu laty, że nawet w szerszem znaczeniu są w stanie pojmować swoje plemienne stanowisko — dowiedli tego, występując całkiem wbrew chęciom i planom pana Metternicha.
A że takie sąsiedztwo rzadko prowadzi do zgody i miłości, więc też na graniach wirchów granicznych uderzały się o siebie egoizmy tych małych narodków i wrzała plemienna nienawiść.
Zbójnickie wyprawy za Tatry, szukanie złota i śrybła w beczkach liptowskich panów, pasterskie napady na orawskich i liptowskich wolarzy, walka kłusowników o zwierzynę — oto okazye, przy których załatwiano krwawe rachunku ze Złemi ptakami — jak przekręcając złośliwie ich imię, ochrzczono Liptaków.
Oczywista rzecz, że po drugiej stronie Tatr odpłacano się nie mniejszą nienawiścią i mszczono się przy okazyi bez miłosierdzia. A że i „Luptaki bywają tęgie chłopy“, i bić się umieją, niejednego więc guza naszym Zakopiańcom nabili. Każdy czyn gwałtowny lub krwawy, wywoływał taką samę odprawę.
Raz dwóch Zakopiańców poszło „grzebść“ świstaki. Jeden został przy dziurze i grzebał, a drugi gdzieś poszedł dalej. Tymczasem nadchodzi Liptak, odrazu porywa flintę Zakopiańca, ten rzuca się także do niej, zaczynają ją sobie wydzierać, ale obadwaj byli równej siły i żaden nie chciał puścić, bo wiedział, że raz puściwszy flintę z garści, natychmiast padłby trupem.

przy kopaniu świstaków.
Trzymają więc za strzelbę i klną sobie do południa, — od południa nogi ich zabolały — usiedli, a flinty nie popuścili. Nareszcie ku wieczorowi przyszedł drugi Zakopianiec, zaraz ściągnął Liptaka ciupagą po plecach, potem go złapali, położyli ręce na skale i rozkwasili mu palce obuchem, w końcu puścili go, mówiąc w drogę: — „Idź ta do swoich z poselstwem od Polaków! powiedz coś u nik widział!“
Te i tym podobne krwawe i dzikie czyny, robiły to, że Zakopiańcy rzadko się spotykali z Liptakami inaczej, niż „z flintą przy zębach“.
W tych stosunkach nie było miejsca na żałość i współczucie; pokonany lub zabity wróg nie budził żadnych innych uczuć, prócz wzgardy i urągania. I dziś jeszcze, najbardziej uspołecznieni z pomiędzy górali śmieją się serdecznie, kiedy w opowiadaniach o dawnych czasach, przychodzi moment krytyczny — kiedy ktoś padł!
Kiedy raz na wąskiej perci spotkał się z Liptakami jeden z naszych kłusowników, i wytrzymał dwa chybione strzały z dubeltówki leśnego, na trzeci już nie czekał, tylko wziął na cel i położył trupem Liptaka — reszta uciekła. Sabała, opowiadając o tem zdarzeniu, dodaje od siebie z szyderstwem: — „I ten leśny brzyćko patrzał, to mu ta skale dwie na ocak połozył, a taki go zal zdjął, co mu ta zara buty ściągnął!“ — Żadnego współczucia, ani potępienia zabójstwa. Dla Liptaka i Zakopiańca, którzy się spotkali w halach, nie zostawało nic innego, tylko walka na śmierć — albo ratowanie się „lekkiemi nogami.“
Wśród tych wrogich stosunków z Liptakami zdarzały się jednak niekiedy wypadki polubownego załatwienia sporów, zwykle krwawych. Czasem który z naszych wyświadczał jakiemu panu z Liptowa przysługę, która go potem ratowała z lochu więziennego i zpod kijów hajduckich.
Ojciec Sabały, Krzeptowski, przeprowadził raz kilkaset owiec wirchami do Węgier bez granicznej opłaty; za to potem, kiedy Sabałę na „kozach“ ostąpili „z flintami przy zębach“ leśniczowie węgierscy, związali, osadzili w więzieniu i mieli bić kije, a puścić go nie chcieli, ani za sto, ani za „dwiesto rymskik,“ — uwolnił go ów pan Aduś Pongrac i Dingo brat jego z Andrusiowej, wdzięczny za owce. Stosunki te zalatują jakimś archaizmem, dziczą, brakiem wszelkich norm, ciągłą zależnością od wypadków lub widzi-mi-się pojedynczych ludzi. Można się z podobnemi formami życia spotykać i dziś jeszcze za ścianami puszcz litewskich, w zakątkach oddzielonych od świata mokradłami pińskich bagien, ale poza tem my, ludzie z dolin, tylko ze słychu, z bajki ludowej, lub opowiadań podróżników możemy coś o tem wiedzieć.
To, co obok żądzy posiadania bogactwa budzi najwięcej „matu“ na świecie — stosunek kobiet i mężczyzn, — naturalnie był i w społeczeństwie góralskiem, i do dziś dnia jest pierwiastkiem wywołującym gwałtowne starcia egoizmów, a nawet źródłem zbrodni. Górale są namiętni i kochliwi, małżeństwa zaś prawie bez wyjątku zawierają tylko dla interesu, bez względu na jakiekolwiek uczucia; w następstwie tego jednem z bardzo pospolitych zjawisk jest żona, która uciekła od męża i wróciła do swojej rodziny. Jest to, oczywiście, jeden z najmniej szkodliwych pod względem społecznym skutków tego „podporządkowywania“ tak mało dającej się okiełznać siły, jak miłość, pod rachunek interesów familijnych — bywają gorsze.
Jakkolwiek na równi ze wszystkimi mężczyznami, górale wyrażają się o kobietach w sposób ubliżający, jak np.: — „Pierwej dzikom świnie naucy tańcyć, niźli babę rozumu.“ Albo: „Po jeden koń ma takom psiom kudłe, co nijak do wody nie kce iść; baba, ta ma tez takom psiom kudłę, co nijak jej nie namówić i nie zjednać.“ Pomimo tych i innych obelg, górale są bardzo lipcy na te same baby, które zresztą nie ustępują mężczyznom pod względem temperamentu.
Cóż się potem dziwić, że zawierane w ten sposób małżeństwa bywają nieszczęśliwe, jak np. jedno, o którem ojciec dziewczyny tak mówił: — „Dzięwcęciu, nie było cternaście lat, pleban nie kciał ślubu dać, tok jom sam dał zięciowi. Ja nie byłek zdrazliwy chłop, a i on tez na zdradzie nie stał; juźci rzekę: — Weź kiej jom kces, z ojca ręki.“ — I ten mąż trzynastoletniej dziewczynki był starym dziadem! Cóż się potem dziwić, że życie to nurtuje nieszczęście albo rozpusta?
Z opowiadań o niezbyt dawnej przeszłości, słynną jest Kacka, kochanka zbójnika Matei, koło której kręciło się wielu gachów. Raz zeszli się we czterech u niej; przyszło w chałupie do bójki, a kiedy jednego z nich dobijano, inny wołał: „Bij! zabij! ja ci go na funty zapłacę!“ — Pozostali przy życiu wyprawili sobie ucztę, i w dzikim szale tańczyli po trupie pokonanego współzawodnika.
To wszystko, co się wie o góralach z ich opowiadań lub obserwacyi, maluje ich jako ludzi o temperamencie gwałtownym, którzy cokolwiek robią, wkładają w to całą, na jaką ich stać, pasyą. Złe czy dobre będą te czyny, jakikolwiek jest ich cel i znaczenie, zawsze widać w tem istotę krańcową, która albo jest rozrzutną do ostatniej nitki, albo skąpą do zamorzenia się głodem; albo zupełnie bezinteresowną — bardzo zresztą rzadko, — albo potwornie chciwą; albo całkowicie wstrzemięźliwą, albo nurzającą się w rozpuście. W ten sposób przeciwstawiają się sobie wszelkie odmiany ludzkich przymiotów.
Górale wogóle nie cierpieli „głodu do pracy,“ jak sami mówią; ale z chwilą, w której się góral wziął do niej, to już jej poty nie popuścił, aż zmógł górę, zrobił tyle, że aż się sam w końcu zdziwił.
O jednym moim znajomym żona mówi: — „O! Jasiek, to nas syćkik naucył pracować, bo sam ta nigdy nic nie robił.“ — Otóż kiedy raz tak tłukł się z towarzyszami po wirchach, lub pił na Kirach w karczmie, a tu jego owies i jarzec źrałe, stały i czekały, aż je chyba wiatr halny skosi — bo baba nie mogła chłopów dostać do koszenia. Wraca Jasiek do domu, jak wziął kosę, to trzy dni i noce kosił. — „Na cwarty dzień nie trza było kosy pokładać, sama z garzści wypadła!“ — Owies został na pokosach, a Jasiek wziął znowu strzelbę i poszedł w Orawę na niedźwiedzia.
Ta gwałtowność góralskiej natury, ten niepokonany temperament, który gospodarował w sposób tak burzliwy, wywoływał też równie surowy, bezwzględny i straszny w swej zemście wymiar sprawiedliwości. Sąd dominialny, który tu wówczas funkcyonował lub zwykły wójtowski, używał przy indagacyi środków obliczonych na „psie natury, jastrzębowe, tygrysie.“ Wieszano na łańcuchu za nogę pod belką, zakładano łańcuch na kostkę i kliny bukowe podeń zabijano; — „świecili po łapach świeckami, cy som, cystę;“ — bez przenośni: palono ręce świecami; — słowem, nie było tu śpasów, — nie mówiąc już o tych kijach, które sypano bez liku i miłosierdzia.
Patrząc powierzchownie na dzisiejszych górali, stawiających domki po Kropówkach i Starej Polanie, usługujących panom, grzecznych, usłużnych, a jak teraz często nawet uniżonych, na tych zabiegliwych o dutki furmanów, stróżów, służących, baderów, restauratorów, przewodników, z trudnością wierzy się w tę tak niedawną przeszłość, która w opowiadaniach Sabały odżywa z całą swoją surowością, z całą wielkością swojej dziczy niepohamowanej, z tym urokiem, jaki ma bądźcobądź ludzka natura idąca bez oporu i wahania za głosem swoich sił żywiołowych.
Przyjrzawszy się jednak zbliżej, widać, że to nowe Zakopane, które tak gwałtownie rośnie, dźwigane jest temi samemi siłami. Ten temperament, który niegdyś nosił ich po wirchach, dziś wprzągnięty do pracy, podniecony górującą w nich żądzą zbogacenia, wznosi te domy, które rosną, jak grzyby po deszczu, rozpala w nich zawziętość do działalności i pracy. Patrząc, jak oni się „dorabiają,“ zapracowują, domęczają się, jak zresztą chętnie myślą o nowych kierunkach zużytkowania swojej siły, poznaje się ten sam pierwiastek ludzki, z którego powstawali dawni „honorni chłopi.“
Wartość moralna górali została przecenioną przez tych, którzy pierwsi zaczęli żyć z nimi bliżej — zarówno wartość moralna samego ludu, jak i tych czynników, które ją mogły urabiać, tych ludzi, którzy stali na straży etycznych pojęć i czynów górali. To zresztą odnosi się do całego naszego ludu, który o wiele więcej jest dobrym siłą inercyi, pewnemi wrodzonemi przymiotami, niż siłą zasad moralnych żywych i ciągle nim kierujących.
Dziś możnaby zrobić rachunek bliski ścisłości, któryby okazał, ile dobrych chęci i czynów, ile pieniędzy zostało w Zakopanem pogrzebanych na marne, wskutek tego właśnie bezkrytycznego zapatrywania się na ludność miejscową, jako pierwiastek społeczny, wskutek przeceniania, idealizowania ludzi ze względu na stanowisko, jakie wśród ludu zajmowali.
Górale przeciętnie są mało serdeczni, — bezinteresowność i wdzięczność nie są przymiotami przeważającemi w ich naturze. Natomiast nadzwyczajna jej giętkość i sprężystość, robi z nich ludzi niezwykle towarzyskich, z łatwością stających na każdym punkcie widzenia, siadających na każdym stołku. Inteligencya, spryt i owa przytomność umysłu, dzięki której góral zawsze znajdzie w porę odpowiedź, nigdy nie szuka w torbie konceptu, wykręca się zręcznie z trudności towarzyskich — nadają im pozory, na które łapie się każdy człowiek serdeczniejszy i oddaje im swoje sympatye bez zastrzeżeń.
Jakiekolwiek jest dzisiaj to życie góralskie, jakąkolwiek jest jego przyszłość, — ale to dawne życie już skończone na zawsze. Trzebaby świat przepędzić wstecz przez kilka epok historycznych, a może nawet geologicznych, żeby znów mogły się ukształtować podobne dawnym formy bytu.
Pewne gatunki ludzi, jak pewne gatunki zwierząt, muszą zginąć z powierzchni ziemi razem z wielkiemi przeobrażeniami w naturze, w zewnętrznych warunkach bytu. Myśliwy czerwono-skóry, jak polowac tatrzański, stają się z czasem niemożliwi — zaczyna być tak ciasno, że jest więcej ludzi niż „dźwierza,“ — a lasy, które dawniej „od Spiza, bez Polskom do Orawy“ zakrywały świat — teraz znikły i z niemi znikła przyczyna, wywołująca do życia takich ludzi, o jakich mówi powieść Sabały.
To też Sabała, jako „starego wojska straż ostatnia,“ budzi interes nadzwyczajny — niezależny od interesu, jaki budzi jego własna indywidualność.
Z jego opowieści trudno wykroić moralną książkę dla dzieci lub dorastających panienek, ale też i w Homerze trudno szukać przykładów cnót, które uważamy dziś za konieczne w ludziach. Słuchając tych opowiadań, żyjąc z tym ludem, schodzi się na ich poziom, przestaje się od nich żądać, żeby się stosowali do prawideł, o jakich nie mieli pojęcia; podziwia się natomiast skalę, na jaką było nastrojone to dawne ich życie.
Bardzo wielu z pomiędzy bywających tu podróżników, którzy spotykając Sabałę po drogach, zaciągali do siebie, leli w starca wódkę i wyciągali na anegdoty, myśli, że kilka sprośnych konceptów, które usłyszeli, są najlepszą stroną Sabały. Jest to bardzo mylne wyobrażenie. Sabała ma tyle i tak różnorodnych rzeczy do opowiadania, że da każdemu czego on szuka — i mądremu mądre, i głupiemu głupie — wygodzi każdemu. Kilka myśliwskich opowiadań, które tu przytoczyłem, daje pewne, choć bardzo niezupełne wyobrażenie o jego stylu, krystalizującym w sobie całe bogactwo i obrazowość góralskiej gwary. Ponieważ Sabała nie jest machiną, powtarzającą bezmyślnie zawsze te same słowa, bez podkładania pod nie swego czucia, myśli, życia — przeto jedne i te same temata opowiada bardzo rozmaicie i z różną wartością artystyczną.
I kto przeleje miarkę, kto zanadto „omaszcza“ herbatę, podejmując starca, ten nie usłyszy najlepszych opowiadań. Niekażdemu zresztą on chce opowiadać, nie z każdym chce „ugwarzyć.“ Ma on swoich przyjaciół, towarzyszy, jak np. Wojtek Roj, z którym całe noce czasem nie sypiają, jak się zejdą w zimie, i wtedy, we wściekłem gorącu kuchni, humor i werwa, obrazowość i bogactwo opowiadań jest nieporównane. Kto więc chce znać przeszłość góralską i naczytać się Sabały w najpoprawniejszej edycyi, ten niech go słucha „we wirchach kany, przy watrze,“ albo w szałasie, jak on opowiada to swoim towarzyszom, dobrym znajomym z pomiędzy „panów,“ młodzi góralskiej, która się go zasłuchuje, lub wspomina ze starymi bacami dawne czasy.
Oprócz opowiadań o przygodach swoich lub innych myśliwców, zbójników, pasterzy, Sabała opowiada bajki, które są jako kompozycya całości, ścisłość i obrazowość wyrażenia, postawienie każdego wyrazu tam, gdzie należy i akurat takiego, jak trzeba, jako wypunktowanie, podkreślenie sensu moralnego, zupełnie nadzwyczajnemi zjawiskami artystycznemi. Lecz nietylko całkowite powieści, lub bajki, których już sama treść faktyczna może zajmować, budzą wielki interes; pojedyncze zdania, w których maluje się ta nadzwyczajna przytomność, giętkość umysłu, a zarazem łatwość wypowiadania myśli, sformułowania jej z finezyą i siłą są niemniej interesujące.
Ktoś „na despet“ chwali jednego z bogatych i mądrych gazdów, chcąc wywołać replikę Sabały:
— To dobry człowiek?
— E! on je dobry — ale dyabeł je lepsy, co go dotąd nie wziął! — odpowiada Sabała.
Raz znowu pytają go o zdrowie żony!
— He! stęka! Kto się z młodości roboty bał, co się jej dość nie naje, to stęka! Ja ta jej nigdy łakomy nie był! — odpowiada, szydząc ze swego życia, które spędził głównie na myśliwskiej włóczędze.
O tej samej żonie mówi, że jest tak chuda: „co oreł dwie takie na Krzywań wyniesie a nie odpocnie.“
Patrząc na domy i ziemie człowieka bogatego, lecz małej wartości osobistej, mówi: — „On ta na śmierzci nie skieltuje (nie zarobi), bo mu w niebie takich majątków nie uświadcom!“
Żyd go napastuje o parę dutków, które mu winien. — Sabała się śmieje i pociesza go, mówiąc:
— „Dam wam Osobitą (wirch) w procencie wykosić, jak Orawcy zejdom z owcami!“
— „A kto je to prawo pisał? Cheba niedźwiedź na turnicy pazdurami,“ — mówi na zakaz grania i śpiewania po drogach.
Zajęto mu krowę w lesie: „Krowa to ta lasu nie zje, ino siekiera!“ — tłómaczył Sabała.
Raz mówiono o wódce: — „Ku kościołowiby zniosła, cok jom zapłacił i wypił!“ — twierdził Sabała, stojąc na turni Giewontu.
Ktoś twierdził, że dawniej ludzie mniej pili, mniej u Żyda zostawiali, — Sabała na to z szyderstwem: — „E, to prawdą! ze samego z Zakopanego do Bochni zajechał, a u Żyda nie był — bo go nie było. Bo zaś chrześcianie po karcmach siedzieli a synkowali!“
Sabała uważa świat i życie na nim za bardzo wesołe; rad twierdzi, że nigdy smutnym nie był. Posiada on w najwyższym stopniu te przymioty, które Schopenhauer uważa za konieczne warunki szczęścia: przyrodzoną wesołość i zdrowie.
— „Smutkiem się zyć nie opłaci.“
— „Smutne serce gorse, niżli chorość, pilniej cłowieka uśmierci.“
— „Z trubacyi a ze smutku krew do serca uchodzi — a jakże jom gonić? Cheba weselem.“
— „Cłowiek serca zatwardzialsego to se smutku na serce bardzo nie popusca, choć i złe przyndzie.“
Oto niektóre zdania, malujące jego filozofią życia, wypływającą z jego temperamentu.
Rzadko też można widzieć Sabałę smutnego — chyba jak gra, albo kiedy przyjdzie na niego choroba, osłabienie, wtedy zaczyna go trapić starość, niedołęstwo, markoci się i mocuje z życiem, idzie na wirchy, próbuje sił, aż znowu się skrzepi i znowu uczuje że świat jest piękny i wesoły.
Sabała pomimo ośmdziesięciu siedmiu lat swoich, jest młodym, żywym i rzeźkim. Różni się też tem od swoich rówieśników, dziadów siedzących po chałupach, piecuchów i brudasów, którzy zdają się „za wodę płacić,“ tak są pokryci brudem. Sabała pogardza takimi, natomiast bardzo rad widzi dzielną młodzież, która się wykrada z flintą w góry.
Taki, jakim dziś jest Sabała, jest on dziełem sztuki, nie przestając być żywym człowiekiem.
Jest on najpiękniejszym typem dawnego górala, jego opowiadania rzeczywistą epopeją górskiego ludu, krystalizującą w sobie wszystkie jego czucia i myśli w sposób niezwykły.
Na tym przełomie do nowych form życia, jego opowiadania są, jak łuna świecąca nad dogasającem ogniskiem, jak ostatni promień wspaniałego słońca, które się obziera po świecie świetnemi blaskami, nim zgaśnie na zawsze.

∗                              ∗

Dzień był już zupełny, kiedyśmy zwinęli obóz i ruszyli w drogę.
Za ścianą Hrubego Wirchu, — roztaczała się jasność śpiesznie wschodzącego słońca. Nikłe, przeźroczyste niebo rozpinało się ponad fioletowemi piramidami gór, stojących w tem chłodnem powietrzu, jak olbrzymie bryły lodu, nasiąkłe cieniami nocy.
Schodziliśmy w las, zostawiając za sobą, przed pustym szałasem, gasnące ognisko, z którego ulatywały błękitne smużki dymu. Ogień, przy którym się przespało, przegwarzyło lub przemyślało noc całą, zdaje się być istotą żywą, czującą; odchodząc go, odwraca się człowiek, by spojrzeć jeszcze raz, jak na jednego z towarzyszy, którego się z musu opuszcza...
Szron topniał na liściach szczawiu, wśród których zstępowaliśmy w dół, między potężne pnie smereków halnych.
Pod nogami chlupała woda zpod gęstwy paproci, ogromnych zwojów gencyany mżącej się liliowemi kiściami kwiatów, wielkich gron ciemnego tojadu, czerwonych ogonów szczawiu, białych gwiazd rumianków, świecących żółtemi ognikami jaskrów i cykoryi, i zbitych kęp strzępiastego szywaru, nad któremi wznosiły się wysmukłe łodygi jakichś wielkich roślin, trzymające baldachimy jasno-różowych kwiatów.

las w dolinie hlińskiej.
Silne i wielkie smereki, o krótkich, pokręconych i grubych konarach, najeżonych igliwiem zbitem w szczecinaste kistki, stały ciche, poważne pod swemi ciemno-zielonemi płaszczami, obwieszonemi pasmami szarych porostów.
Las szedł w górę, wśród wielkich głazów oplatanych roślinnością — zawalony obrzymiemi, rudemi trupami butwiejących pni drzewnych. Gdzieniegdzie zestarzałe korzenie, nie mogąc utrzymać leśnego olbrzyma, urwały się i zwaliły go potężnym wykrotem. Czarne, splątane ich ramiona ściskają wielkie głazy, na których rosły i które wydarły i uniosły upadając. Biały kawał skały, z którego się urwał taki smerek, świeci się wśród mchów, cały oplatany długiemi sznurami korzeni, które jeszcze trzymają się pnia potężnego i zdają się być jego wnętrznościami, wydartemi z rozpłatanego cielska. Wyżej, na głazach omszałych, zwisały krzaki kosodrzewiny, świeciły się wśród ciemnych drzew iglastych kity jaskrawych liści jarzębiny.
Na wszystkich kępach, na głazach i pniach zbutwiałych, obrosłych materacami mchów, zieleniły się krzaki borówek, obwieszonych czarnemi jagodami.
Szliśmy zatraceni wśród silnej i bujnej roślinności, tonąc wśród traw i kwiatów do pasa, brnąc w wodzie i ociekając rosą, która zlewała się na nas strumieniami.
Las ten urósł tu do tak potężnych drzew, dzięki wyjątkowo sprzyjającym mu warunkom otoczenia. Zasłonione zewsząd od wichrów, mogły smereki dźwigać się w górę, zachowując tyle tylko ostrożności, iż nie odstawiały zbyt daleko od pnia konarów. Gdzieindziej, na tej wysokości, blisko pięciu tysięcy stóp, nie tak wyglądają smereki, którym przyjdzie rosnąć na stokach odkrytych dla dostępu wiatru halnego. Obtrącone, lub obdarte z kory wierzchołki świecą trupią białością; pień dokoła nastrzępiony mnóstwem krótkich gałązek, ledwie gdzieś u dołu, przy samej ziemi, wypuszcza dłuższe konary, pochylając je starannie ku dołowi, kręcąc je i zgrubiając mnóstwem garbów i najeżonych kęp drobnych wyrostków.
W innych miejscach, stoją całe lasy młodych smereczków, których zrudniałe wierzchołki skręcone są ku północo-wschodowi, — widać, że drzewa te odwracały się, nie mogąc znieść strasznego oddechu takiego wichru.
Wogóle, cała ta roślinność górska tak jasno i otwarcie mówi o swoim losie, tak to, co ją cieszy i co ją boli, jest wypisane na jej kształtach; ma ona taki wyraz wskutek tego, że ten sam rodzaj rośliny widzi się w różnych warunkach bytu, iż cała ta ziemia zdaje się gadać lub być otwartą kartką książki napisanej jasną, zrozumiałą mową.

smerek halny.
Idąc w górę, z dna dolin obrzeżonych zwartemi lasami zwykłych rozłożystych smereków, pomieszanych z szerokiemi koronami śmiało wyciągających ramiona buków i jaworów, — przez wyższe piętra, gdzie w zacisznych kotlinach drzemią kopulaste limby, a jeszcze wyżej, gdzie ponad zdruzgotanemi i skarłowaciałemi smerekami, rozciągają się wielkie lasy kosodrzewiny, podobnej do potężnych koron sosen, których pnie nie śmią wyjrzeć zpod ziemi, — aż tam, gdzie na potrzaskanych wirchach granitowych, czarny porost, tak mało różniący się od ziaren granitu, ledwo odstaje chropowatą plamą od powierzchni skały, — przychodzi się do jakiegoś zbratania, jakiejś sympatyi psychicznej z roślinami. Przestają one być rzeczami, które, jeżeli się nie jest botanikiem i nie chce się wogóle robić z rośliny użytku, obserwuje się dla ich piękna, dla barwy lub kształtu bawiącego lub zadziwiającego oko, dla nęcącego wreszcie zapachu. Tu, rośliny zdają się być bardzo bliskiemi człowieka istotami; tu czuje się, że one żyją, tu widzi się, jak walczą, przystosowują się do warunków zewnętrznych lub cierpią i giną; — są nędzarzami, jak świerk u górnej granicy swego zasiągu, lub magnatami, jak te pyszne pnie, jak ta cała wspaniała roślinność, nieniszczona przez człowieka, broniona od sił wrogich przez ściany wirchów, — wśród której szliśmy doliną Hlińską.
Słońce wznosiło się szybko w górę, ściągając znad lasu zasłonę cienia, który się usuwał przed nami ku wschodniemu krańcowi Hrubego Wirchu. Las rzedniał, malał, kosodrzewina na lewo szła zboczem w górę, wyżej siedziały limby; — na prawo dolina zapadała pod podwaliny wirchów, dokoła których leżały rozsypane ogromne głazy. Szliśmy wśród kęp borówek, zstępując ku brzegom potoku, błyszczącego pośród zwaliska wielkich, ciemnych, omszałych głazów. Słońce drgało na mchach, w rosie, połyskiwało na gładkich liściach borówek, i rzeźbiło jasnemi smugami, poorany żlebami tułów Hrubego Wirchu. Wspaniała i wesoła pogoda jaśniała zewsząd. Rzeźwy chłód przeciągał od cieniów; w miejscach odkrytych mocno przygrzewało słońce.

limba.
Towarzystwo rozsypało się długim sznurem. Noc nieprzespaną czuło się w nogach, w sennem usposobieniu, w odrętwieniu ruchów. Jaki taki ziewał aż się rozlegało, — inni podniecali się dymem, szli w milczeniu, utykając wśród trudności chropowatej drogi. Monachijczyk, wyniszczony, blady, z podsiniałemi oczyma, szedł chwiejnym krokiem, chętnie wspierając się na ramieniu przewodnika.
Tak bez zapału i rozpędu dochodzimy do załomu, gdzie Hruby Wirch zagina się ku północy, przerzucamy się na drugi brzeg potoku, — perć idzie w górę, wspina się na kopulasty pagórek potrząśnięty głazami, zarosły szywarem i mchami. Odpoczynek. W tej chwili ogień się pali, kotliki stają dokoła między płonącemi gałęźmi kosówki; rozkładają się torby przewodnicze, krążą butelki, czarki z wódką, szklanki herbaty kurzą się z pomiędzy traw — wycieczkowe śniadanie w porządku.
Tymczasem słońce, wznosząc się coraz wyżej ponad wirchami, zaczyna z góry przypiekać, — bliski potok szumi na tle ogólnego szmeru dowód dalszych, ogarnia nas senność, chęć spoczynku, wyciągnięcia się na mchach, — i tak leżymy, czas jakiś, w spokoju...
Ale górale ciągle spozierają w górę, gdzie w załomie skał, napół ukryte w cieniu bielą się wielkie płaty śniegu zastawione szczerbatemi turniami. Nagle wszystkie ciupagi zwracają się w jeden punkt: — „Wis go! wis go! hań do cienia!“ — Sabała wypatruje pilno — bo tam przy tych śniegach — w tak zwanych Ogrodach — ruszają się pewno kozice. I teraz widać małe stado, wędrujące sznurkiem ku górze, po śniegu. To rumowisko skalne, na którem rośnie trochę halnych roślin, żywionych wilgocią tających nad niem śniegów, jest główną letnią kwaterą kozicy. Przewodnicy nasi, z których niejeden był z fachu koziarzem, a wszyscy mają instynkta myśliwskie, są wychowani w tradycyach kłusowniczych, — nie mogą oczu oderwać od tej gromadki kozic — robią plany wyprawy, jak wejść, zkądby zajść, i wszczynają opowiadania o rozmaitych myśliwskich przygodach.
Ale trzeba iść naprzód.

kosodrzewina.
Teraz skręcamy trochę ku północy, i idziemy wąską, wydłużoną kotliną wznoszącą się coraz wyżej. Na prawo świat zasłoniony potarganemi ścianami skał; na lewo mniej stromo, wznoszą się zielonemi upłazami, wysoko na niebo wirchy, zakończone ząbkami szczerbatych turni.
Dno doliny porozpadane, poorane wodami, potrząśnięte wielkiemi odłamami skał, miejscami rozściela się w małe polanki, zieleniejące trawami, pogarbione w kopce porosłe mchami i szywarem. Potok ledwo szemrze w ogromnem łożysku, powietrze jasne, nasiąkłe słońcem i błękitem, nie drży najlżejszym podmuchem wiatru. W ciszy tej rozlegają się tylko poświstywania straży świstaczych.
Głos ten działa na przewodników, jak ślad zająca na ogary. Świstak, według górali, jest jednym z tych tajemniczych cudów natury, w którego sadle i skórze znajdują się lekarstwa na wszystkie choroby, jakie mogą człowieka trapić.
Więc też, pomimo wszelkich niebezpieczeństw, grożących naszym kłusownikom od luptowskich leśniczych i myśliwców, góral musi mieć świstacze sadło i co rok, w jesieni, kiedy świstaki ułożą się do snu, kto tylko może, idzie „grzebść“ w wirchy.
Napróżno zachowując zupełną cichość, wytężaliśmy oczy: nie mogliśmy dojrzeć żadnego świstaka. Za to po drugiej stronie doliny, u wylotu wąskiego źlebu, zawalonego śniegiem, stał wielki cap dziki. Nasza orkiestra zagrała mu orawskiego marsza. Przez lornetkę widać było, jak skakał z głazu na głaz, przyglądał się nam i strzygł uszyma; — doświadczony widać i znający się na przestrzeni, wiedział, że żadna flinta do niego nie doniesie i nikt go nie zgoni. Poszliśmy dalej, zostawiając go, wypatrującego za nami zza szarej turniczki.
Słońce grzeje coraz mocniej; w kotlinie ostawionej ze wszystkich stron wysokiemi ścianami gór, nie wieje żaden wietrzyk — robi się parno i duszno. Opanowywa nas senność i cięży ołowiem na nogach. Słabsi towarzysze przysiadają często, najczęściej Monachijczyk, którego wełniane trykoty na łydkach, zamszowe majtki i bawarska jopa prażą niemiłosiernie, a podkute trzewiki na nogach, nieprzywykłych do chodzenia po górach, ciężą haniebnie. Co chwila towarzysz nasz niknie za kamieniami i wychodzi ztamtąd z twarzą zdradzającą coraz mniej zachwytu dla gór. Bezustannie też, jesteśmy powstrzymywani w pochodzie nawoływaniem przewodnika, który dźwiga na ramieniu „pana ze zadku,“ t. j. idącego na końcu.
Wlekliśmy się też długo, i dopiero koło południa stanęliśmy w górnym krańcu doliny, pod stromem, zielonem zboczem usypanem kamieniami, po którem dźwigaliśmy się w górę na przełęcz Koprową. Był to najcięższy i najpracowitszy od rana moment, chociaż droga nie była wcale trudną, stromą lub niebezpieczną. Ale w nas, znużenie, noc nieprzespana, upał i potrzeba spoczynku walczyły z postanowieniem wejścia na górę. Było to przystosowywanie się do gór, wytwarzanie szczególnych góralskich właściwości organizmu. Jakoż, kiedy nakoniec spoceni wydostaliśmy się na siodło przełęczy, opanowała nas rzeźwość i wesołość: — to przejście męczące starczyło za odpoczynek — podbudzenie nerwowe wynagradzało wyczerpanie mięśni.

na koprową.
Siedzieliśmy więc na wielkim grzbiecie przełęczy.
Pod nami niezbyt gwałtowna z razu pochyłość urywała się nagle ponad dnem; doliny, w którem leżał staw szmaragdowy, obramowany białemi gruzami, a tuż nad nim gwałtownie piętrzyła się w niebo ogromna ściana, od dołu chropowata od zsypanych okruchów granitowych, na których bielały kawały śniegu. Wyżej stożyły się ściany pionowe, porozpadane, potargane, porozrywane szczelinami i wąskiemi pasemkami zielonych upłazków. W górze, na niebie sterczały ze ściany dwa potężne szczyty, rozdzielone rozdołem, jak garby potwornego wielbłąda.
Na lewo, wiły się mgły wielkie, świecące w słońcu, zakrywając sobą wirchy, których niższe piętra wpierały się w gęstwę chmury. Na prawo od stawu, ku południowi, ziemia zapadała w dół tarasami złocącemi się w słońcu rdzawym porostem mchów i białym gruzem zgruchotanych granitów. Dwie potężne ściany turni stały z dwóch stron doliny, rozszerzając się w dali, jak olbrzymie wrota, za któremi widać było żółtawą, słoneczną dolinę, również roztapiającą się, po przez fiołkowe opary, w błękit nieba.
Całe towarzystwo było rade i dobrze usposobione. Przemogliśmy zmęczenie, płuca rzeźwiły się w pysznem halnem powietrzu, słońce otulało miękkiem ciepłem, a oczy kąpały się w morzu niezliczonych odcieni i odbłysków błękitu — od czystego, jasnego lazuru, do ciemnego fioletu, i od fioletu do błysków złota.
Wszyscy, nawet nasz kolega malarz, popijając koniak, czuł się dobrze, siedział wygodnie, oparty o skałę, wyciągnąwszy silne nogi, nastroszone dokoła podeszew gwoździami.
Przy nim siedział jego przewodnik, chłop młody, popisujący się znajomością gór i drogi:
— Basta, Satan, Wysoka, a ta, co jom tak mgły otuliły, Cubryna, a to zaś Miegusowskie.
— Gdzie?
— Hań! Przełęcke widzom? Te turnie na lewo to scyt — ka ta wanta wielga — widzom?
— Więc my tam mamy iść? — spytał nagle malarz, stawiając srebrną czarkę z koniakiem.
— Ze tam!
— Kędyż się idzie? — pytał znów z niepokojem.
— Ze prosto dołu — mówił przewodnik, — będziemy sie spodku chytać.
Ale jakże tu iść? dokąd!? Przecież tu przepaść — wołał nasz towarzysz, — zerwał się, zatoczył oczyma i nagle usiadł.
— E! to ino tak sie widzi! bo to je jest taka bulą, dy my przejdziemy powyz niej, zaś sie unizemy — dy tam droga gładka i to wcale nie śtyrbne miejsce.
Malarz patrzał wytężonym wzrokiem; na twarzy jego malowało się ciężkie wahanie. Góral mówił dalej:
— Kiej zaś zejdziemy w dolinę i obejdzie się staw z drugiego końca, widzom? hań! ka te białe skalę! hej! Toz to będziemy sie uwysać. Het! het! het! po piargu, potem zaś, widzom; ka sie ta woda do słonka świeci? — tu wskazał wysoko, stromą, gładką płaszczyznę, lśniącą od wody ciekącej z płatka śniegu, — to zaś bez te wode, i potem hań! hań! ka te turnie śtyrbne, toz to takim upłazem powyz źlebu wendzie się na Przełęc.
W opowiadaniu wyglądało to łatwo i lekko, ale ten lśniący zrębek, wiszący nad przepaścią, po którego śliskiej powierzchni miało się iść, i ta cała potężna, przygniatająca ogromem masa, która wprawdzie zdawała się chropawą, lecz dyabelnie stromą — wszystko to nie robiło tak bardzo milutkiego wrażenia.
Więc też na twarzy naszego towarzysza malowała się zupełna decepeya.
— Proszę pana! — zawołał na dowódcę wyprawy — to niemożliwe, to szaleństwo, ja tam nie pójdę! Ja nie mogę, ja nie chcę, ja wrócę!
Położenie stawało się przykrem. — Wrócić? Dokąd i kędy? Czyż na wszystkie strony nie czyhały podobne, lub gorsze przepaście?
Rzucono się na ratunek: trzeba było przynajmniej sprowadzić go w dolinę Hińczowych Stawów, zkąd już dalej dolinami zeszedłby na Węgry i wrócił koleją do Zakopanego. Lecz napróżno nasz doświadczony dowódca tłómaczył mu, że to nic nie znaczy, że niema czego się obawiać, że zejście łatwe, — napróżno radził mu, żeby odpoczął, nie patrzał w tę stronę, wypił jeszcze koniaku: — wszystko napróżno. Na bladej twarzy i spoconem czole malował się straszny upór: — „Nie pójdę! nie chcę!“
Przyrodnik, pamiętający pomiary tatrzańskich wzniesień, mówił! — „Ależ, proszę pana! do stawu mamy w dół tylko 718 stóp! a od stawu w górę, na przełęcz ledwie 1.115, ponieważ leży on na wysokości 6.204 stóp nad poziomem morza! Przecież pan już wchodził i schodził na Zawrat i z Zawratu — niższego ledwie o 45 stóp od miejsca, na którem pan siedzisz.“
Wszystko na nic! Wiadomości te zdawały się jeszcze pogarszać sprawę.
Starsi przewodnicy wymyślali młodemu, że nie umie „z panem gazdować,“ — grozili, że mu blachę z numerem odbiorą, jak będzie tak pogłupiemu przewodnikował, — mała ztąd pociecha.
Blada twarz, spocone czoło i okrągłe oczy mówiły jedno: „Nie pójdę!“

Panika jest zaraźliwą. Zrozumiałem teraz, jak wojskiem rozbitem owłada ten najstraszniejszy wróg — strach, który rozdmuchuje armie potężne, jak kurz, na wszystkie strony świata. Kilku moich przyjaciół siedziało bladych, milczących, lub kopało gorączkowo ciupagami darń zieloną. We mnie budził się strach, który starałem się przezwyciężyć, zaciskając zęby tak, że się o mało nie potrzaskały.

— Niech go dyabli wezmą! — mówił mój najbliższy towarzysz. — Trzeba go zostawić, bo wszyscy pozlatujemy z taką małpą!
Byliśmy po raz pierwszy w górach; to, co nas czekało, było tajemnicą; wyczerpanie po trzydziestu godzinach marszu bez snu osłabiało; a zresztą, któż tam wie, jak się strach udziela? jak się udzielają ludziom te wielkie impulsa, które ciągną całe tłumy na pasku jednej myśli lub uczucia?
Wiedział o tem coś nasz towarzysz — hypnotyzer! Właśnie nasz dowódzca odprowadził go na bok, w dół głęboki, rodzaj niezajętego świeżego grobu i tajemniczo coś mu mówił. Tamten się wzbraniał. Słychać było, że mówią po francusku, wytrzęsali przytem rękoma, a na twarzach widniały frasunek i zakłopotanie.
Na rekrutów taternictwa cała ta sprawa i tajemnica oddziaływały w sposób coraz gorszy. Odwróciłem się, i zapaliwszy cygaro, które gryzłem niecierpliwie, starałem się wyciągnąć Sabałę na gawędę.

Kiedym się znowu obejrzał, hypnotyzer klęczał między rozstawionemi nogami wybladłego Tyrola i odbywał nad nim swoje tajemnicze praktyki... Ostatecznie, zdobyto na malarzu tyle, że się dał podnieść i wisząc na ramionach dwóch górali, zaczął się staczać na dół, przebierając nogami, jak zdecydowany tabeśnik! Cała fantazya i wdzięk tyrolskiego stroju poszły na nic. Rozpięta jopa, kapelusz z pomiętem piórem zsunięty z czoła, alpenstock i torebki w ręku przewodników — i tak jechało to w dół, piszcząc w żwirze kutemi podeszwami i puszczając z pod nich drobne kamienie.

Ci, na których robiło to przykre wrażenie, ja w ich liczbie, wysforowali się naprzód i starali się być jak najdalej od tego widoku, od wszelkiej rozmowy i słychu o nim. Biegliśmy też na dół, nie zważając na przewodników, którzy się starali utrzymać nas na perci, wołając: — „Poleku! poleku!“
Zeszliśmy w dolinę, pooraną wielkiemi rozpadlinami, pogarbioną w kopulaste wzniesienia, porosłe mchem i trawami, zawaloną rumowiskiem skalnem. Na prawo widać było, gdzieś niżej, z pod nastroszonego głazami brzeżku, skrawek ciemno-błękitnej wody stawku. Wyszliśmy przez wznoszące się na lewo wzgórze, nad wody dużego, spokojnego stawu, w którego ciemnym błękicie przeglądały się turnie Mieguszowskie, i mgły, zwijające się ciągle nad Cubryną.
Słońce piekło dotkliwie — w powietrzu unosił się zapach rozgrzanych mchów, traw i kwiatów halnych.
Ta kotlina ostawiona pysznemi, malowniczemi i potężnemi wirchami, błyszcząca słońcem, grająca bogatem przeciwstawieniem barw granatowo-seledynowego stawu i złoto-rdzawych mszarników, nie robiła wrażenia dziczy i pustki. Owszem, byłoby tu zacisznie i spokojnie leżeć w mchach pachnących, nad błękitami wód, w których się topił błękit nieba — gdyby — gdyby nie strach naszego towarzysza i niepokój, który nam kołatał do myśli.
Sprowadzono nakoniec z trudem Monachijczyka; usadzono na pysznem wezgłowiu z mchu, popodkładano torby, pledy i góralskie cuchy. Wielka gąbka umaczana w zimnej wodzie stawu leżała na jego głowie i miała go otrzeźwiać; rozpalono ogień, uwarzono czarnej kawy, — każdy, najlepsze specyały, najwykwintniejsze trunki, co tylko kto posiadał dobrego, wszystko ofiarowywał mężnemu towarzyszowi. Dokoła niego zebrali się najprzytomniejsi, najwymowniejsi i najdowcipniejsi towarzysze; opowiadano mu sprośne anegdoty, śpiewano birbanckie piosenki. On siedział, jak Dalaj Lama, dawał się obsługiwać, niańczyć, bawić się, tumanić, i stopniowo wracał do siebie, nabierał koloru, a jego ładna twarz uśmiechała się dobrotliwie i z zaufaniem do przewodników.
Myśmy się też rzeźwili w seledynowej wodzie, trzymając się zdala od głównego bohatera chwili, i opanowywali do reszty uczucie strachu.
Czułem, że we mnie jest dwóch ludzi, z których jeden boi się i ciągle widzi bladą, wystraszoną twarz i spocone czoło Monachijczyka, — a drugi bierze mnie za łeb i prowadzi. I głównie ta wola, napięta do ostatka, nie wyłącznie wiara w przewodników, lub ich pomoc, może człowieka zewsząd wyratować i wszędzie wyprowadzić. Kto jej nie ma, albo nie jest obdarzony zupełną niewrażliwością na przepaście — niechaj siedzi w domu.
Ruszamy. Monachijczyk orzeźwiony, przybrany porządnie, wsparty na ciupadze, gdyż cienki alpenstock przestał w nim budzić zaufanie, idzie mężnie doliną, przechodzi po kamieniach sterczących ponad wodą małą odnogę stawu; zachowuje się mężnie i klnie po bawarsku: — „Sacra di no a mo!“ — dla fantazyi.
Zaraz za wodą, rumowisko skalne pnie się gwałtownie w górę, na niem leżą płaty śniegu, potrząśnięte kamieniami, okurzone, brudne łachmany zimy, od których nawet żaden chłód nie wiał w ciepłe powietrze popołudniowej pory.
Natychmiast zaczynamy się szykować, przewodnicy i podróżni kolejno jeden nad drugim.
Więc mamy iść na tę bestyą?
Doznaję uczucia, jakgdybym wchodził do dentysty, — nie chcę, a muszę — i idę.
No! w porządku! ruszamy — marsz!
Lecz w tejże chwili, zachrobotały żelaziwa tyrolskich trzewików, i nasz towarzysz skoczył w dół i zaczął uciekać w stronę widniejących w dali węgierskich równin, przeciętych szarą nitką kolejowego toru.
— Ja nie chcę! proszę mnie puścić! Ja nic nie chcę! Ja sam pójdę! Proszę mnie zostawić! — wołał zduszonym głosem, a za nim pędził przewodnik i łapał go wpół, jak cielę, które uciekło ze szlachtuza.
Spojrzałem w górę na mego najbliższego sąsiada, twarz jego była zieloną. Czułem, że jeżeli w tej chwili nie wezmę siebie za łeb i nie wstrzymam szturmującego do mózgu strachu — to po mnie! Czułem zresztą, że wzruszenie i niepokój jest dokoła...
No, uładzili się w końcu z malarzem, — zostawiono mu przewodnika, który miał go odprowadzić dolinami do kolei.
Zawracamy w górę i idziemy. Milczenie. Tylko pod wspinającemi się nogami dygocą ostre, trące się o siebie granitowe gruzy.
Przewodnik zaczyna coś mówić o znikłym malarzu; proszę, żeby dał pokój, żeby o nim nie wspominał: — „Milczcie do dyabła!“ — wołam w końcu z gniewem i prowadzę siebie w górę.
Wznosimy się gwałtownie ku górze po ruchomych głazach. Ktoby chciał wiedzieć, jak to wygląda, niech wyobrazi sobie prostopadłą ścianę, wysoką, bardzo nawet wysoką, przy której usypano okruchy skał — żadnych osłon, żadnych poręczy.
Za każdym zakosem człowiek czuje, że się chwieje coraz wyżej ponad ziemią. W pół góry, może, stajemy na odpoczynek. Każdy na głazie, na którym stała jego noga, — jedni nad drugimi, dotykając nogami kapeluszy tych, co są niżej, a kapeluszami łydek tych, co są wyżej.
Weszliśmy do cieniu, dyszącego chłodem; a że mam reputacyą popsutą, wskutek dłuższego pobytu w Meranie, więc nasz dowódca, a mój przyjaciel, troskliwy o moje zdrowie, mówi tonem przekonywającym:
— Włóżcie serdak!

Tu, robi się coś nadzwyczajnego. Nigdy nie mam zwyczaju kłócić się o rzeczy małe, i serdak dla przyjemności przyjaciela włożyłbym nawet w upał; tym razem napięcie woli, którem pokonałem strach, jest tak silne iż przechodzi w upór na wszystkich punktach. Odpowiadam też ostro:

— Dziękuję! nie potrzebuję!
— Ależ włóżcie! — mówi już z niecierpliwością dowódca.
— Mówiłem już panu, że nie włożę!
— Podajcie panu serdak! — woła nasrożony przyjaciel na przewodnika.
Ten wyciąga z dołu rękę z serdakiem i mówi:
— Włóżcie, panie!
— Idźcie do stu tysięcy dyabłów! Nikt was o to nie prosi! — odpowiadam z gniewem. Przed oczyma memi przesuwa się blada twarz i spocone czoło wystraszonego Monachijczyka, — zaciskam zęby i zaczynam wstępować, w milczeniu, w górę.
Myślę przytem: — „Serdakiem mnie będą częstowali! Przecież ja tu za siebie odpowiedam! Oni za mnie nie polecą w przepaść; nie będą za mnie nóg stawiali, ani rozbijali sobie łbów o granitowe skały!“
W ogólności, uwagi jakieś w takich razach, nauki dawane przez przewodników, a najbardziej wszelkie ustawianie nóg przez kogoś są najkrótszą i najłatwiejszą drogą do dna przepaści. Tylko zupełna wiara w siebie, poczucie samodzielności i niezależności zostawia swobodę umysłu, konieczną do wybierania drogi, do umiejętnego stąpania, do walczenia z górą.
Nikt mnie już teraz nie proponował serdaków, nie radził nie pytał o nic.
Szliśmy w górę, przystawając na coraz wyższych piętrach granitowego gmachu. Wskutek perspektywicznego skracania się wszystkie szczerby, występy, głazy malały ku dołowi i nabierały powietrznego koloru, i im wyżej, tem dotykalniej się czuło, że się wisi w powietrzu. Ściana jednak skał, ku której zbliżaliśmy się, służy za zasłonę, z jednej przynajmniej strony. Przechodzimy po śliskiem, ociekłem wodą zboczu, które zbliska nie jest tak małem, jak się zdawało z Koprowej przełęczy, — wisi jednak ponad rozdartem gardłem żlebu, który od szczytu płynie szaremi gruzami aż do dna doliny, do brzegu stawu, leżącego tam na dole w obramowaniu z białych skał i mchów złotych.
Przesuwamy się tuż, około ściany granitowej nad przepaścią, i wdrapujemy się na strome zbocze, wiszące nad samym żlebem; nogi przywykłe do stąpania po twardym, dźwięcznym granicie, z niepokojem stąpają po trawiastym upłazie.
Chłodno, jakiś wiatr przeciąga wielką wyrwą między dwiema ścianami ciemnych turni; — za nami rośnie przepaść i przestrzenie powietrza, jeszcze kilka kroków i...
— O! psia....!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pierwsze wrażenie jest uczuciem tracenia równowagi; zdaje się że głowa zanadto cięży, że się człowiek chwieje na wietrze, stojąc na ostrym zrębie, dzielącym dwie przepaście — jednę, z której wyszliśmy, i drugą, w którą mamy schodzić. Więc też ludzie nieotrzaskani z temi wrażeniami, czują potrzebę natychmiastową siąść, lub położyć się — naturalnie jak najdalej, i nogami w przeciwną stronę, od przepaści, która zdaje się pociągać, ponieważ ciągnie tam do dna oczy. Człowiek nie patrzy przed siebie, jak przywykł, tylko w dół, a że zawsze za wzrokiem idą pobudki ruchu, więc też za spojrzeniem coś rwie na dno. Idąc przez parę godzin z tamtej strony, przywykło się miąć przed sobą skałę z jednej przynajmniej strony: stałą ścianę granitową, silną, potężną, twardą — tu nagle, nic z tego!

widok z przełęczy.
Pod nogami, bez żadnej przenośni, leżało Morskie Oko, niewielka tafla błękitu, na którą od Mięguszowskiego wirchu padał cień koloru ciemno-wiśniowego. Z jednej i drugiej strony od brzegów, okolonych białą smugą piargów, wznosiły się do góry okryte cieniem limb, świerków i kosodrzewiny, która coraz drobniała, rzadła ku górze, aż znikła, a z nad błękitnawo-zielonych upłazów wysterkały szare, zębate, nagie turnie. Stoki tych gór poorane, od szczytu do brzegów jeziora, żlebami zawalonemi białemi okruchami granitów.
Z za tych szczytów wyglądały, z prawej i lewej strony, czuby oblane słońcem, lub fioletowym cieniem, jakichś dalszych, wysokich wirchów.
Za Morskiem Okiem ciągnęły się lasy granatowe, wznosząc się coraz jaśniejszemi smugami do krańców widnokręgu. Jak olbrzymie fale oceanu, rozkołysane w powietrznej dali, wznosiła się ziemia górami i opadała dolinami, aż się rozpłynęła, roztopiła w błękicie nieba, którego bezmiary jasne i czyste płynęły nad nami.

„na przełęczy“.
Siedzieliśmy „Na przełęczy“ w siodle między dwiema turniami, z których zachodnia, wirch Mięguszowski, sterczała na niebie chwiejną piramidą ze ścianami spadającemi, od północy, w przepaść z przerażającą pionowością.
Kiedy niektórzy z naszych towarzyszów przybierali najwdzięczniejsze pozy nad samym skrajem przepaści dla skokietowania dam, które ich miały obserwować ze schroniska nad Morskiem Okiem, — tymczasem strzelono na znak z rewolweru, na co odpowiedział moździerz z dołu, zbudziwszy straszliwy warchoł ech, które się długo rozlegały we wnętrzach gór, podobne do potwornego warczenia i ryku gryzących się strasznych bestyj.
Górale usiedli, zwiesiwszy nogi w przepaść, i grali marsze i tańce.
Wszystko to jednak nie mogło zmniejszyć głębi przepaści, która zdawała się tem okropniejszą, iż nigdzie nie było widać śladu drogi.
I właściwie nie świadomość niebezpieczeństwa, tylko poczuwanie własnej nicości, marność swoich sił wobec potęgi góry, działa tak przygnębiająco.
— Kędyż pójdziemy? — pytaliśmy się my, którzyśmy po raz pierwszy patrzyli na świat z tego punktu widzenia.
— Ze tędy! — pokazywał przewodnik na skałę, mało co odchyloną od pionu, chropawą wprawdzie, lecz w cieniu, który ją okrywał, nie znać było żadnej perci. Nie pytałem więcej. Paliłem w milczeniu papierosy, dano mi szklankę wina — piłem — i nagle przypomniała mi się blada twarz i spocone czoło...
— A bodajże cię!
Przyrodnik roztaczał przed kimś swoję erudycyą taternicką: „Przełęcz, mówił, jest wzniesiona na 7,319 stóp wiedeńskich nad poziom morza, Morskie Oko zaś na 4,379, czyli, jesteśmy nad przepaścią, mającą 2,940 stóp głębi — czyli około wiorsty“ — recytował, jakby wykładał komu lekcyą. — „Proszę sobie wyobrazić 55 kamienic trzypiętrowych, postawionych jedne na drugie, i to, że się stoi na gzemsie kamienicy najwyżej znajdującej się...“
Wyobraziłem sobie w tejże chwili, i zejście w przepaść wydało mi się znacznie przyjemniejszem od stania na gzemsie, nawet jednego trzypiętrowego domu.
— „Zresztą,“ — mówił, dalej przyrodnik — „niema obawy, żeby kto doleciał do dna, ponieważ przedtem roztrzaska się o pierwszy wystający gzemsik, tak, że z niego zostanie tylko plaster — raczej tylko plama na skale“.
To ostatnie zdanie, wypowiedziane tak spokojnym tonem — ta podróż w przepaść skrócona, załatwiona zapomocą zamienienia się w plamę — wszystko to wywoływało jakieś przyjemne, uspakajające wrażenie.
Nie u wszystkich jednak!
Jeden z podróżnych wstał nagle, podszedł do wpatrującego się w dół dowódcy, i mówił mu z podrażnieniem: — „Proszę pana, ja się dziwię, jak pan mógł mnie dać takiego przewodnika! Jakiś chmyza, niedołęga — cóż on mnie pomoże?“
Ledwie odszedł jeden — drugi wstaje, blady jak ściana, żuje wąsy i żałosnym głosem wyrzeka: — „Ja jestem pierwszy raz w takiem położeniu, a pan mi dajesz przewodnika, którego jabym mógł uczyć, jak się chodzi! A tamci panowie, stare taterniki, mają najlepszych! Czy to się godzi? Gdybym ja wiedział, co mnie czeka, tobym wolał zostać na dole — z takim przewodnikiem co dobry może na Kozieńcu, ale nie na takim Bravourtour!“
Nieprawda: Przewodnicy byli tędzy — tylko że i strach był tęgi.
No, ale iść trzeba — więc ruszamy. Po kolei wchodzą na gzemsik turni z prawej strony: — przewodnik, za nim podróżny, i tak na przemiany. Sabale, który mało już widzi, przystawiono dwóch przewodników, ale tak, żeby on o tem nie wiedział, boby się shańbił. — On! dla którego wirchy i przepaście tyle znaczyły, co dla orła!
Droga ma szerokości stopę, często mniej, czasem trochę więcej. Na lewo przepaść, pod obcasami Morskie Oko; — na prawo skała, o którą się można oprzeć, odchylając się od otchłani, — za którą jednak nie można się uczepić ani przytrzymać. Ktoby się tu pośliznął, tego nikt i nic wstrzyma; — bo ten, coby chciał ratować, nie ma żadnego punktu oporu, żadnego przyczepienia. Wpływ przewodników jest tylko czysto moralny. Widok silnych i pewnych nóg białych, które pewnie, zręcznie i zwinnie zestępują przed podróżnym, unosząc się lekko ponad błękitem przepaści, z takim spokojem, jakby szły po wielkiej równinie, — widok ten uspokaja, wzbudza ufność i obniża urok przepaścistości. Więc też guzik na pasie przewodnika świecący z tyłu, jest punktem, na którym chętnie spoczywa oko podróżnika, który woli nie uświadamiać swego położenia i nie zachwycać się takiemi cudami natury, z których patrzą oczy śmierci.
Pierwszych kilkadziesiąt kroków idziemy w milczeniu; słychać tylko
zejście z przełeczy mięguszowskiej.
stukanie kijów, ciupag i odgłos kroków. Kiedy niekiedy basetla niesiona na grzbiecie, zaczepia o skałę strunami, i swojem buczeniem rozprasza trochę to skupienie ducha, w jakiem, zstępujemy do otchłani.
Nagle słychać głośne cmoknięcie, i ktoś mówi wesoło: — „Wiesz co, Władziu, mam dla ciebie uszanowanie!“ — To ten, który niedawno wyrzucał, że ma złego przewodnika, zdziwiony własną odwagą, całuje siebie w rękę i wyraża swoje uwielbienie z humorem.
Skończyło się ze strachem!
Gzemsik, po którym idziemy, zdaje się nam nagle szeroką drogą lub wielkim chodnikiem asfaltowym, — a jest tak wąski w tej chwili, że z trudem dwie nogi obok siebieby się na nim zmieściły. Zaczyna się rozmowa, zapalanie papierosów. Niema przepaści! niema niebezpieczeństwa! Wszystko jest tylko w człowieku, nic poza nim!
Ten pan, idący teraz tak śmiało i wesoło w miejscach, gdzie możnaby zawołać: „I ręką tam nie wskazuj, nie masz u rąk pierza!“ — przed chwilą robił sceny, siedząc na szerokim, upłazie — liczył tylko na przewodnika, nie przypuszczał nawet, że sam zejdzie, że go nie poprowadzą lub nie poniosą.
Gzemsik biegnie na dół, zaginając się po załomach turni. Na przedzie widać zgrabną figurę przewodnika, który idzie znacznie dalej przed wszystkimi, pokazuje się na zakrętach i znów niknie za ścianą skały. Idziemy teraz swobodnie, patrząc bez najmniejszego wrażenia niepokoju na leżące pod nogami Morskie Oko, zalane blaskiem słonecznego światła; widzimy smukłe smereki, i kopulaste limby, i białą nitkę potoku, wypływającego z jeziora i ginącego wśród ciemnych lasów.
Prostopadłe ściany Mięguszowskiego wirchu stoją ciemne, gładkie, okropne!
Przychodzimy nad jakiś bardzo stromy źlebek, rodzaj rynny granitowej, zawieszonej przy ścianie. Ciemno tu, chłodno, skała czarna, gładka, a w dole widać jasną, powietrzną przepaść. Zsuwamy się tą rynną w dół po klamrach żelaznych, bez których nie byłoby na czem nogi postawić. U dołu ze źlebku, perć przerzuca się na rodzaj ogromnej szkarpy, przypierającej do gmachu turni, wisi na wąziutkiej szczerbce skały, w którą wbite są znowu klamry; za nie się trzyma, przesuwając się ponad przepaścią, otwartą ku Czarnemu stawowi. Na tej wąskiej szkarpie, „buli“, jak mówią górale, otoczonej zewsząd przepaściami, odpoczywamy. Dzicz straszna dokoła.

na klamrach.
Nad nami wiszą skały, po których niewiadomo jak zeszliśmy; za nami zieją paszcze przepaści; wszędzie potrzaskane, potargane, czarne, łomy granitu i płaty wiecznych śniegów w ciasnych i ciemnych szparach żlebów; — na szkarpie trochę mchu rudego i zdziebełka trawy porastają. Zimno i ciemno, bo strona północna, a czarne skały nie odbijają dalekich świateł, zalewających resztę świata leżącego pod nami.
Jesteśmy w pysznym humorze; orkiestra zaczyna grać i przewodnicy na wąskim brzeżku, nad urwiskiem, tańczą swobodnie, objuczeni torbami. Nagle zaczynają krzyczeć przeraźliwie i machać kapeluszami w stronę Mięguszowskiego szczytu. Tam wysoko, na tle nieba, nad samym zrębem spadających prostopadle z nagłością błyskawicy ścian czarnych, widać małą sylwetkę tańczącego górala — czyjś przewodnik, wypatrzył nas i opowiada się towarzyszom gdzieś z pod nieba.
Ze szkarpy ścieżka spada gwałtownie na dół, za łożyskami wód, podarta, zasypana gruzem, błędna, rozgałęzia się w mnóstwo wężykowatych wyżłobień; przechodzi koło wielkich płatów wiecznego śniegu, podtajałego od dołu, sączącego na leżące pod nim gruzy kropla po kropli kryształowej wody. U dołu buli trafiamy na zwał potężnych głazów czarnych, spękanych, strząśniętych gdzieś ze szczytu dokoła równych krzesanic, silnemi złomami wpierających się w rumowisko. Po tych ogromnych, nieforemnych głazach idzie się, wtaczając się w górę, spadając na dół, przeskakując nad wielkiemi między niemi otworami. Opoka granitu chropawa, szorstka, doskonale trzyma stopę na najstromszej pochyłości; odgłos, który wydaje przy uderzeniu obcasem lub kijem, jest dźwięczny, — granit wzbudza zaufanie, śmiało się nań stawia nogę i po nim chodzi.
Nie tak, jak gąbczaste, wyświechtane, kruszące się, zdradne wapienie. Jeżeli w naturze coś może być tandetnego — to są skały wapienne w porównaniu z granitem. Przybierają one wprawdzie fantastyczniejsze, dziwniejsze kształty — ale właśnie dlatego, że woda i powietrze łatwiej je niszczą.
Z pod czarnych krzesanic, chropawą wyrwą, wyżłobioną między głazami i piargiem, idziemy w dół; okalamy wielkie przypory granitu i wchodzimy na pochyłość zasypaną ruchomemi głazami, wśród których zieleni się szywar i kity paproci; znowu zwracamy się w górę, wprost na turnie, i wychodzimy na grzbiet usypiska.
Pod nami w dole leży zwierciadło stawu w kotlinie ze szczerej skały. Szare, paplamione płatami śniegu, strome, niedostępne turnie dźwigają się prawie prosto z wody, wysoko na niebo, — a drugie takież skały łbami na dół widać było w stawie, który nie drżał najmniejszą zmarszczką fali. Górale mówią, że to widać „tamten świat, drugi“, — jest to Staw Czarny pod Rysami.
Schodzimy nad jego wody, otoczone z trzech stron amfiteatrem skał podpartych zsypiskami gruzów, na których widnieje pod śniegami trochę porostu; — zresztą lite skały, z jednej strony wiszące potworną, pochyloną ścianą, przeglądają się w martwej, nieruchomej wodzie, utrzymywanej w tej kotlinie naturalną groblą granitową, przez którą zlewa się jej nadmiar szumiącym, spienionym potokiem do leżącego pięćset stóp niżej Morskiego Oka.
Leży ono, tam w dole, pod nami, ciche, ciemne, tajemnicze, osłonione cieniami gór, połyskujące przy brzegach srebrnemi smugami, wchłaniające w ciemne swoje wody odbicia otaczających je potężnych, mrocznych wirchów. Podmuch wiatru przeciąga nad wodą, która się skrzy przez chwilę srebrnym błyskiem, i znowu wygładza się w ciemną, miękką taflę.

czarny staw pod rysami.
Schodzimy nad brzeg, gdzie nas czeka tratwa, świecąca, jak złoto, jasnem, nowem drzewem świerkowem, na tle ciemnej, granatowej wody.
Przewodnicy nasi idą pieszo dokoła jeziora, wrzeszcząc:

Wsyćkie wirchy przęseł, wsyćkie przewędrował,
Przyseł do Morskiego, tam se zanocował, hu!

Zabieramy na tratwę Sabałę i płyniemy.
Po tych wirchowych, powietrznych krajach, z których zstąpiliśmy na toń gładką, doznaje się wrażenia jakiegoś bezmiernego zaklęśnięcia się, zagłębienia tej doliny — poprostu czuję, że jestem na dnie. Potworny gmach Mięguszowskich turni, po którym schodziliśmy przez cztery godziny, zdaje się tak strasznie wysokim, tak naprawdę niebotycznym, nam, którzyśmy niedawno patrzyli z jego szczytu w dwie strony świata bez granic. Chociaż słońce ukryte tylko za górami, ciemna woda i ciemne skały i lasy wywołują wrażenie wieczornego mroku.
Dzień cały spędziliśmy, wysilając się na pokonanie trudności drogi; czuliśmy ciągle osobistą odpowiedzialność za każdy krok, za ruch każdy; przywykliśmy patrzeć z góry w przepaść, której dno mierzyliśmy dokładnie okiem, jak je wyraźnie ze wszystkiemi szczegółami widzieliśmy;
na tratwie.
przywykliśmy też do granitu, do tej pewnej, silnej, stałej podstawy. Teraz, stojąc, na tratwie pchanej przez kogoś, kołyszącej się zlekka, niezależnie od naszej woli, wiszącej nad czarną, tajemniczą głębią, — w czemś tak różnem od niewzruszonych złomów granitowych, w miękkim atłasie wody, lśniącym, skrzącym się, ruchliwym, rozstępującym się pod uderzeniami wiosła, — naraz czuje człowiek całą różnicę swego stosunku do wody i skały; widzi, że te wszystkie środki, któremi walczył z górą, są tu na nic, że znowu jest wobec czegoś nieznanego, do czego musi się przystosować, lub co potrzebuje opanować.
To są dalsze refleksye — ale pierwsze wrażenie nie wyrozumowane, wywołuje poczucie niepewności i nieufności.
Przybijamy do brzegu, robiąc wielkie wrażenie wśród publiczności, zebranej na galeryi schroniska.
Niektórzy z naszych towarzyszów, odrazu odczuwają urok dam, przyglądających się z góry, i w tejże chwili nabierają wdzięku, który im był tak niepotrzebny, i tak zresztą niemożliwy do zachowania, przy złażeniu na grzbiecie po klamrach.

Lecz góry, Morskie Oko, nawet nasz głód i zmęczenie, nawet damy — wszystko niknie wobec piorunującego wrażenia, jakiego doznajemy na widok dwóch, — dwóch czystej wody Anglików! Nakoniec! nakoniec! Koło cywilizacyi zaczepiło o nas nareszcie! Tatry otrzymają chrzest sportowo-rycerski! Nakoniec są Anglicy!
I jacy jeszcze! Pokratkowani tak, jakgdyby mieli służyć za warcabnice; w szkockich pończochach, w trzewikach, z krótkiemi fajkami w zębach — słowem Anglicy, jakich przywykliśmy widzieć w Graphic’u lub Illustrated London News. Jeden olbrzym „z iście brytańską flegmą“, jak twierdził dziennikarz, pisujący korespondencye z Londynu w Warszawie, — przyglądał się nam przez monokl, trzymając pod pachą albumy. Drugi, mniejszy, zdawał się szczytem flegmy, lordowskiego spokoju, pychy i „przebiegłości synów Albionu“, jak twierdził tenże sam dziennikarz, który tłomaczył nam też: „że Anglik nie jest wprawdzie tak dumnym, jak Hiszpan, jest jednak zimniejszym od gorącego Francuza“.

Po chwili wahania, jeden z naszych, biegły w rozmowach z cudzoziemcami, podług Ollendorfa, przystąpił do olbrzyma i spytał, jak można najniewyraźniej — po angielsku: — jak mu się nasz kraj podoba?
— It is my country! (to jest mój kraj) — odpowiedział na to z siłą głębokiego przekonania, i dumy „syn Albionu“, wyrzucając drgnieniem powieki monokl z oka.
Zdumienie! Jak to! już zaanektowali? Dwóch ich jest i już mówią tak, jakgdyby ich pancerniki: „Formidable“, „Invincible“ i t. p. potwory, of Her Majesty Navy kołysały się na falach Morskiego Oka!
Już miał wystąpić do walki dziennikarz, biegły w kontrowersach dyplomatycznych, kiedy mniejszy Anglik, z pewnem zniecierpliwieniem, rzekł po polsku, z silnym cudzoziemskim akcentem:
— Ten pan jest takim samym Polakiem, jak ja i panowie.
„Więc było po uroku, po czarach, po dziwie!...“
Nasi Anglicy mieli tylko kratki, pończochy i akcent angielski — akurat to, co zwykle my bierzemy, za pośrednictwem klas wyższych, od cudzoziemców!
— Więc pocóżeś pan, u dyabła, ubrał się tak i odpowiadał po angielsku? — krzyknął do olbrzyma jeden z nas z irytacyą.
— Gielgud! Tell him I do’nt speak polish — rzekł olbrzym do mniejszego Polako-Anglika cichym głosem.
Znowu zagadka! Nic bestya nie rozumie po polsku!
Niedługo nastąpiło wyjaśnienie. Olbrzym nazywał się Bronisław Jazdowski, był lekarzem of Her Majesty Army. Jego „flegma“ była spokojem, zdobytym na polach bitew w Indyach, lub Egipcie, pod Tel-el-Kebirem czy gdzieś tam, — w spotkaniach wśród jungły z tygrysami lub wyłapywaniu okularników z pod własnej poduszki! Matka jego była Szkotką, ojciec odumarł go kilkuletnim chłopcem, zostawiwszy mu imię, nazwisko i dukata z Matką Boską. Z temi pierwiastkami polskości Jazdowski przeszedł świetnie kary erę wojskową, kilkanaście lat w Indyach, resztę w Egipcie, i wszędzie nosił z sobą tęsknotę do nieznanego mu „native country.“
Z chwilą też, w której został zaliczony do rezerwy, miał czas i swobodę, przyjechał do swego kraju.

morskie oko.
Drugi Anglik, to Adam Giełgud, którego nazwisko spotyka się przy każdej sprawie, dotyczącej Polaków w Anglii, niemniej jego literacko-dziennikarska działalność służyła i służy gorliwie sprawie poznajomienia angielskiej publiczności z rzeczami polskiemi. Giełgud urodzony też na obczyźnie, lecz wychowany w rodzinie polskiej, zachował nietylko myśl, ale i mowę polską. Jest on dziś wysokim urzędnikiem angielskiego ministeryum wojny.
Jakkolwiek trudno się było pogodzić z myślą, że jeszcze nie przyjechali prawdziwi Anglicy — jednak poznanie dwóch takich Polaków sprawiło nam nadzwyczajną rozkosz.
Przyznawać się do bogatych i możnych krewnych, będąc w nędzy — nie jest ani zaszczytnem, ani trudnem. Ale będąc obywatelami tak potężnego państwa jak Anglia, używając w zupełności nadzwyczajnych przywilejów tego obywatelstwa, być dumnym, że się pochodzi z kraju, stojącego na wprost przeciwnym biegunie losu — tego byle kto nie zrobi.
Native country, bardzo się im podoba. Jazdowski, który chodził po najwyższych szczytach Himalajów, znajduje, że Tatry są najpiękniejszemi górami na świecie, a Kropówki w Zakopanem wcale nie gorsze od Piccadilly! W towarzystwie swoich country man’ów, przebywa po sześć godzin i słucha, jak najpiękniejszej muzyki, ich mowy, której nie rozumie!
Obadwaj robią wrażenie ludzi, którzy mogąc być zupełnie zdrowymi, zabili sobie pod paznogieć drzazgę — polskość — i cieszą się nią...
O rodakach, których poznali w Tatrach, mówią, że zaprędko chodzą, a zaczęsto odpoczywają, jedzą i piją; — uwagi całkiem słuszne.
Oczywista rzecz, że nasza słowiańska ekspansywność musiała się przejawić w chęci ucałowania rodaków. Tu pokazało się, że jesteśmy wychowani w innych formach stosunków. Kiedy jeden z naszych rzucił się na szyję olbrzymowi i chciał go gwałtem pocałować, ten, przywykły do ściśnięcia ręki i „Good bye“, zachwiał się, monokl wypadł mu z oka, nie wiedział, co z nim chcą zrobić — tak, że ostatecznie nasz towarzysz pocałował go w kark.
No, dobre i to!
Na galeryi schroniska ścisk był wielki. Damy i mężczyźni tłoczyli się w wąskiem przejściu, depcąc po nogach podróżnych, siedzących za stołami, którzy jedząc, patrzyli z pod oka na stojące naprzeciw Mięguszowskie turnie i ciemne jezioro u dołu. Przewodnicy krzątali się około panów, nosząc z kuchni jajecznicę, piwo, kawę, mleko — każdy dbały o swego podróżnika.
Kto budował to Schronisko?
Popisane ono jest od góry do dołu nazwiskami turystów — ale najgodniejszego nazwiska twórcy tej budowy niema. Szkoda!
Najlichsza koliba juhasów ma swój wdzięk, ma swoje logikę, charakter, ze względu na to, gdzie, na co i przez kogo jest zbudowaną. Ale taki chlew, jak ten, który bezimienny budowniczy wzniósł w miejscu najsławniejszem z piękna na całym obszarze kraju — jest poprostu odrażającym. Jest to coś przedkulturnego — jest to Holzconstruction, jak mówią profesorowie szkoły snycerskiej w Zakopanem, zredukowane do najprostszych pierwiastków budownictwa. Cztery ściany i dach, trzy izby, kurytarzyk i kuchnia, potwornie ciemna, brudna nora z ogniskiem tlejącem pod okapem. Od strony Morskiego Oka „galerya“, z której ma się przyglądać „cudom natury“. I cudne też one być muszą, żeby potrącany i deptany po nogach turysta mógł się niemi zachwycać, a zwłaszcza, żeby jego uniesień nie mącił skrzyp dwojga drzwi bez napisów... prowadzących z tejże galeryi...
Są jednak natury tak poetyczne, że ich nic nie oziębia w zapale, nic nie krępuje.
Żydek, który się przesunął przed nami na Zawracie, siedział teraz w kącie galeryi najbliższym owych drzwi fatalnych, i pisał, w książce pamiątkowej, sonet po niemiecku na cześć Morskiego Oka, wyśpiewawszy przedtam czterowiersz hebrajski i następną zwrotkę po polsku:

Byłem przy Morskiem Obu,
Zachwyt czar i raj!
Powrócę w przyszłym roku
Daj Boże! daj!

Antisemita podpowiadał: „Aj! waj!“ lecz musiał się zgodzić, że hebrajska apostrofa, w której poeta wołał: „Chciałbym mieć tysiąc oczu, żeby patrzeć w twoje jedyne!“ wyrażała z siłą i charakterem jego temperament.
Te książki pamiątkowe muszą jednak mieć głęboką psychologiczną racyą bytu, skoro tylu ludzi w nich pisze i jak pisze!
Jakakolwiek jest dusza, która czuje potrzebę przelania nadmiaru uczuć do „skarbnicy pamiątek“, maluje się ona jasno, albo w naiwnym wykrzykniku, albo w dobieranych starannie słowach, w pensyonarskich: ach i och! w ciężkich sentencyach, albo prostem skonstatowaniu swojej obecności, lub opisaniu trudów podróży.

„Przyszłam przez Zawrat do Moskiego Oka; prawie sama (z przewodnikiem i towarzyszem!), przebyłam straszliwe niebezpieczeństwa — odtąd żadne przeciwieństwa, ani przeszkody nie powstrzymają mnie w drodze do celu!

„Jadwiga z Warszawy.“

Tak zawiadamia potomność, tuż nad hebrajskim czterowierszem, o swoich czynach jakaś pani, przejęta do głębi uwielbieniem dla siebie — zapominając o Tatrach.
Noc zapadała. Dno doliny mroczyło się gęstym cieniem, leżącym na ciemnej wodzie i czarnych lasach kosodrzewiny, limb i smereków. W górze jaśniały jeszcze skały, otulone z jednej strony pobrzaskiem zachodniej zorzy, z drugiej światłem wytaczającego się z za Rysów księżyca.
W chwili, kiedy księżyc przesuwał się wśród szczerb Mięguszowskich turni, zjawiły się na nich kosmyki mgieł świecących na przeźrocz srebrzysto-żółtawem światłem. Zdawało się, że to się kurzy z księżyca, że tam po wirchach ktoś chodzi z jasnym kagankiem, z którego się zwijają obłoki dymu.
Wszystko to przeglądało się w gładkiem jeziorze, drzemiącem w mrokach nocy.
Powoli cichło dokoła. Przewodnicy odtańczywszy z pasyą i szaleństwem, ile mogli, gwarzyli teraz koło watry; wewnątrz schroniska szemrały przyciszone głosy — zdała dolatywał szum wody — ciągły, jednostajny, senny.
Idziemy spać. Cokolwiek złego da się powiedzieć o estetyce i komforcie budowy schronisk — można w nich jednak odpocząć. Po nocy niespanej, po dniu pracowicie spędzonym, po doznaniu tylu krańcowych wrażeń i wzruszeń, po bytności Na przełęczy, z przyjemnością kładziemy się w nie zbyt czysto posłane łóżka, zatapiamy się w miękkie posłanie słomy, i kończąc prowadzone rozmowy, zaczynamy drzemać.
Jeszcze świece niepogaszone, jeszcze słychać ciche stąpania górali, obutych w kierpce.
Drzwi, na drewnianych zawiasach, skrzypią przeraźliwie, do izby wchodzi wysoki, młody człowiek w słomkowym kapeluszu, w serdaku na eleganckiem ubraniu, w kamaszach, bez laski lub ciupagi. Ogląda się po izbie, widzi puste łóżko, kładzie się na niem, przykłada kilka razy rękę do głowy, potem wstrząsa nią, jakby chciał powiedzie: „No, wszystko jedno — trudno! co będzie, to będzie.“ Przewodnik, który z nim przyszedł, zdejmuje mu kapelusz, wkłada jakąś czapkę z przyłbicą, zdejmuje buty, rozpina surdut, nakręca zegarek, wkłada pantofle, obwija w pled i kładzie na posłaniu, jak mumię gotową do wstawienia w piramidę, — poczem mówi mu coś do ucha i wychodzi. Gasimy światło i śpimy.


∗                              ∗

Ranek. Jasne, nikłe, prawie bezbarwne niebo, rozpina się nad szczytami. Wszystko jest blade, — w rozproszonem świetle poranka znikły wszystkie cienie. Szarawo-mleczne turnie wznoszą się dokoła gładkiego jeziora, — tak gładkiego, że odbicie w wodzie nie różni się nieczem od rzeczywistych barw i kształtów — nie wiadomo, czy świat piętrzy się w górę, czy zapada w bezdnię. Woda niema żadnej swojej barwy — niknie — jest tylko najczystszem zwierciadłem bez skazy, w którem się przeglądają szczyty, które w swojej jasności, wyraźności każdego żlebu, turniczki, rysu, brzeżka zdają się zbliżać, skupiać się zewsząd ku wodzie. Na kamieniach, na deskach dachu i promu, na liściach traw, wrzosów, paproci, na kępach mchów bieli się szron gęsty; lekki opar przesłania, ciemne krzaki kosówek, pnie limb i smereków. Wszystko zdaje się dążyć do unicestwienia się, do roztopienia się w bladem niebie, — świat wygląda, jakgdyby bladł, mdlał, konał, ledwie jeszcze coś niecoś widział oczyma, które przesłaniała mgła śmierci.
Z szerokiego jaru, zalanego cieniem lasów, okolonego z zachodu i ze wschodu wałami wirchów, dolatuje monotonny szum wody — ciągły, jednostajny. Nad wodą płynie mgła lekka, uchodzi za jej biegiem, kryje się w lasach, unosi się nagle ponad ciemne smereki i ciągnie wielkim, białym obłokiem, znowu w górę, ku Morskiemu Oku. Zdaje się, że Ptak-góra, wraca z nocnego żerowiska do swego gniazda, którem jest cała kotlina jeziora.
Wielkie białe skrzydła pływają bez szumu, ważą się nad głębią wody, muskają miękkiem pierzem o skały, i nagle, jakby porwane przerażeniem, unoszą się w górę po płaszczyznach ścian pionowych, zwijają się, znów roztaczają i rozpinają się uniesione prądem powietrza gdzieś po za skałami.
Znów pusto, biało i martwo.
Nagle, na szczycie najwyższym zapala się krwawy ognik, jeden, drugi — dziesiąty, pożar rośnie, ogarnia wirch cały, który przez chwilę zdaje się żarzyć jak piramida tlejących węgli.
Łuna rozlewa się coraz szerzej i stopniowo traci odblask czerwony — staje się pomarańczową, żółknie — bieleje. Jednocześnie dno doliny ciemnieje, — lasy nabierają barwy granatowej, cienie żlebów, strome ściany turni i szkarp skalnych błękitnieją; po jasnej, zwierciadlanej powierzchni jeziora przebiega jakieś drżenie i cień zielonawy przesłania jego wody. W miarę, jak wstające szybko słońce coraz jaśniejszem, czystem, białem światłem oblewa górne kończyny ścian skalnych, Morskie Oko coraz ciemnieje, granatowieje, a po brzegach świeci się smugą jaskrawego seledynu.
Słońce zza wschodniej krawędzi Żabiego wirchu pędzi szybko do góry. Zasłona cieniów opada coraz niżej z Mięguszowskich turni. To, co w pomroce wieczornej zdawało się równą ścianą, teraz oświetlone skośnemi promieniami słońca, wygląda, jak bok gotyckiego kościoła, najeżony szkarpami, gzemsami, wieżyczkami. Cień, osuwa się jeszcze niżej, już światło sięga wielkich usypisk gruzów granitowych, które od brzegu jeziora wznoszą się do ścian turni wielkiemi piramidami, bielejącemi się u góry wieczystym śniegiem, o który właśnie drasnęły ostre promienie słońca. W tejże chwili olbrzymi snop światła wytrysnął zza ciemnych skał i upadł na brzeg jeziora w stronie Rysów. Wszystko dokoła ściemniało — woda jeziora zamroczyła się, jakgdyby w niej zatopiła się noc bezksiężycowa; lasy zczerniały i tylko tam u przeciwnego brzegu wysunięty skrawek ziemi błyszczał ha tle ciemnego aksamitu, jak srebro, mienił się tęczowemi blaskami, jak brylant, świecił, jak elektryczne ognisko. To słońce stopiło kryształy szronu i drgało w ciężkiej rosie zalewającej mchy, trawy i kiście borówek, i korony limb, które jak białe płomienie zapalały się, gdy ich dotknęła pożoga słonecznych blasków.
Jeżeli kiedy Morskie Oko naprawdę jest podobne do oka, to w tej chwili. Otoczone jasnemi gruzami granitów, niby białkiem, ze źrenicą czarną w środku, rozchodzącą się do brzegów przezroczystemi tonami seledynu, z tym połyskiem słonecznym zdaje się patrzeć w niebo z pod szarej skał powieki.
Poprzez smugi świetlne, drżące w lekkim oparze, wznoszą się wysoko równe ściany Rysów — mgliste, powietrzne; słońce wpada w kotlinę czarnego stawu, i świeci się tam, jakgdyby poza skalnym ciemnym progiem żarzyła się lampa elektryczna, promieniująca gwałtownie na skały, których każdy załom i występ rysuje się ostro i wyraźnie.
Jezioro leży ciche, gładkie, chłonąc wszelkie blaski, cienie i barwy ciemnych skał granitowych, srebrzystych śniegów, szarych usypisk piargów i czarno-zielonych kosodrzewin. U brzegu, z pod seledynowego przeźrocza przezierają jasne kamienie; na głębi od czasu do czasu pluskają pstrągi, rozcinając srebrnemi kółkami granatowy atłas wody.
Słońce z południa wznosząc się ponad szczyty, zalało całą kotlinę blaskiem, tylko woda ciemniała w obramowaniu skał jasnych, nad któremi zaczynały się kosówkowe lasy, ścieląc się w górę zboczami Żabiego i Miedzianego wirchu. Wśród gęstwy potężnych krzaków kosodrzewiny stały limby ciche, trącając kistkami długich igieł o pokręcone gałęzie halnych śmereków, lub białe, uschłe pnie potrzaskanych sucharzy. W potoku leżą butwiejące pnie rude, — z pośród omszałych głazów wznoszą się nastroszone czarne wykroty. Wszędzie rozsypuje się rumowisko skalne, walają się białe wielkie odłamy granitów. W blasku słonecznym widać ten świat w ruinie, — widać, że potężne turnie kruszą się, rozpadają i zamieniają w gruz miałki i kurz, który wiatr rozwieje; — widać jak umierają smereki, widać całe ich pokolenia, blade, nędzne, karłowate, konające lub już martwe. Limba trzyma się blisko jeziora i nie śmie iść dalej w górę. Nawet kosodrzewina, która tu jest u siebie i roztacza się nieprzebytym lasem wielkich krzaków, plączących swoje giętkie, silne gałęzie w gąszcz ciemny i tajemniczy — i ta nawet, świeci gdzieniegdzie rudemi plamami zeschłego igliwia. Żółkną kity paproci, więdną trawy. Wszystko nosi na sobie ślady rozkładu, zamierania, przetwarzania się i odradzania — zmienności i nietrwałości. Jedna tylko woda ciemna, lśniąca, jednolita, cała tak różna od tego, co ją otacza, zdaje się być trwałą, jak wieczność.
— A wszystko to musi zniknąć! — mówił zgryźliwy przyrodnik. — Jest to tylko kwestya czasu: kruszące się skały zsypują nieustannie swoje gruzy w kotlinę, podnoszą poziom dna i wyprą wody poza progi skalne, które je teraz trzymają. Z czasem na zwietrzałem rumowisku skalnem zasieją się porosty, mchy, trawy, przyjdzie kosodrzewina — a choćby nie przyszła, Morskiego Oka już nie będzie, jak niema już wielu jemu podobnych zbiorników wodnych! Nie ubiegło sto lat od czasu, kiedy Staszic widział podobno poza Mnichem Staw Czarny — z którego dziś pozostała tylko martwa kotlina, jak pusty oczodół po wyłupionem oku...
Po południu, zaczął przeciągać wiatr chłodny z północy, marszcząc i mącąc wody jeziora. Na grani Mięguszowskiej zjawiła się mgła, kłębiąca się szybko z góry na dół w długie pasma, na których żółto świeciło słońce. Widać było, że tam u góry walczą z sobą dwa prądy powietrzne, między któremi szamoce się nikła przędza mgły, coraz jednak rozrastająca się w większą kądziel, której kosmyki odrywały się i zatykały żleby lub płynęły i grzęzły w kotlinie Czarnego Stawu pod Rysami.

Nęciło nas to „wyłupione oko“ poza Mnichem, więc poszliśmy, zrazu brzegiem Morskiego Oka, percią, wijącą się między kosodrzewiną, okalającą pnie limbowe, których pachnące liliowe szyszki, połupane przez sójki, znajdowaliśmy wśród głazów. Potem ścieżka rzuca się w górę, brzegiem żlebu dzikiego, rozdartego w ścianie góry, jak wielka najeżona strupami rana. Trochę wody sączy się wśród białych głazów. Wydostajemy się w kraj porostów, mchów i traw. Kosodrzewina coraz rzadszemi, mniejszemi krzaczkami trzyma się przy ziemi, wśród rozrzuconych skalnych odłamów, białych, ostrych, które tu stoczyły się po śniegach, i których ślady dawnego przyczepienia widać u góry, w białych bliznach na tle ciemnych skał granitu.

Głucho i cicho. Jedynym śladem istot żyjących był martwy Recek, leżący wśród dróżki. Perć coraz biedniejsza, często niedostrzegalna dla naszych nieobeznanych z górami oczu. Idąc coraz wyżej, pomijamy kolibę pasterską, zapewne jedne z najwyżej położonych — czarną kupę desek, kamieni i płatów kory, przypartą do wystającego skalnego garbu. Wyżej wchodzimy na zielone zbocza, osypane skałami, dokoła leżą płaty śniegu — jeszcze wyżej, wielki taras, ponad którym widać wysoką, gładką, ciemną wieżę gotycką, którą właśnie obejmuje i przesłania mgła gęsta — szara. To niedostępna turnia Mnicha ukryła się w chmurze, jakgdyby nie chciała nas przyjąć. Podeszliśmy do stóp jej. Czarny złom granitu wznosił się stromo i ginął tuż nad naszemi głowami we mgle, która nagle zniżyła się tak, żeśmy w niej utonęli. Kiedy mgła znowu uleciała, stał przy nas młody człowiek, tak cienki i wątły, jak trzcinka kołysząca się nad wodą jeziora, tak elegancki, jakgdyby szedł na five o’clock, z tak łagodnem, błękitnem okiem, jakgdyby był kochankiem lilii. Stał, patrzał w górę z wyrazem zachwytu i żądzy, ściągał ramionami, rozstawiał ręce i wydawał ciche jęki, podobne do gruchania gołębi. Tuż na kamieniu siedział jego barczysty przewodnik, z bystrem i sprytnem oczkiem, kurzył fajkę i uśmiechał się z pod płowego, rzadkiego wąsa.
— Więc cóż, Wojtku, pójdziecie?
— No i ze cemuz byk nie seł! Ja, wiecie, jako ja. Ino cobyście wy potem mąki nie mleli nogami, ka na turnie, kiej wam będzie niewygodnie!
Młody turysta, ten sam, który w nocy przyszedł do schroniska, był zakochany w Mnichu, i postanowił nie ruszyć ztąd, aż mgła opadnie, i wejść na ten szpic, na którym przed nim był jeden tylko taternik i jeden góral. Wchodzi się nań wąską szparą w granicie, w którą się wkłada ręce i nogi, wisząc całem ciałem ciągle nad przepaścią.
Zeszliśmy na taras. Za nami, niżej leżała szara chmura, przez której rozdarcia widać było ciemno-granatową wodę Morskiego Oka.
Chłodny, szary dzień nas otaczał, i przeglądał się w małych zbiornikach wody, leżących na granicie, wśród mchów rudych, jak kawałki szkła czarnego. W grobowej ciszy tej pustyni rozlegało się tylko poświstywanie siwarnika.
Nad zrębem przepaści, otaczających trawiasty taras, leżały wielkie głazy, — potężne sześciany granitu, pokryte czarnym porostem, stały na cmentarzysku, jak posępne sarkofagi. W dole widać było pustą, zasypaną odłamami skał kotlinę, która bielała wśród otoczenia ścian zczerniałych, mchów brunatnych i zielonych upłazów, jak olbrzymia wyschła muszla. Może to właśnie jest, to „wyłupione oko“, które wyciekło ztąd niewiadomo gdzie, — czy je pochłonęły tajemnicze podziemia, czy też wyparte z łożyska ruinami otaczających je szczytów, spłynęło do Morskiego Oka, w którego ciemnej źrenicy dotąd przeglądają się niebiosa i Tatry.
Górali naszych nie zajmowała ta sprawa. Ich porwała namiętność stoczenia jednego z wielkich głazów w przepaść. Ułożyli się więc na grzbietach, wparli nogi w bryłę, która tu leży od wieków, i pchnęli z całej mocy. Ale bryła była uparta i nie dawała się ruszyć z miejsca. Przyszło kilku panów na pomoc, jeden dodawał odwagi wrzeszcząc i wywijając kijem; górali opanowywała pasya, wspierali się na łokciach, twarze ich posiniały, i parli tak gwałtownie, że głaz zaczynał dygotać.

Nagle, młody turysta, wybierający się na Mnicha, tak się zdenerwował tym widokiem wysiłku nad samą przepaścią, że rzucił się z wrzaskiem na walczących ze skałą, zaczął ich szarpać, kładł się na nich nieprzytomny, wieszał się na ich rękach, chcąc powstrzymywać. Napróżno!

Czarny sarkofag chwiał się, przechylił się poważnie nad przepaścią i spadł!
Zdawało się że leci wolno; — spadając zawadził o rumowisko ogromnych bloków granitowych — rozległ się huk straszliwy i zerwał się w górę tuman kurzu, a cały tłum wielkich i małych głazów porwał się i poleciał za czarną masą, która w podskokach waliła się w przepaść porywając za każdym uderzeniem całe gromady kamieni za sobą. Wszystko w szalonych rzutach z hukiem i chrzęstem, potrącając o siebie, stoczyło się w jasną kotlinę i usypało się wałem dookoła czarnego bloku, który spadłszy na dno, jeszcze jakiś czas toczył się, tarzał się czarnem cielskiem, i resztkami rozpędu gruchotał co stało na drodze. Przez chwilę głucho warczały echa, zbudzone hukiem granitowej lawiny.
Przebyliśmy na tych zimnych, leżących na granicy skalnych, wirchowych pustaci, wysoczyznach, dzień cały, a kiedy przyszło schodzić, otuliła nas zewsząd mgła gęsta, ciężka i zimna. Zdawało się, że noc zgęstniała, że ciemność stała się dotykalną. Zapalono pochodnią, i szliśmy za jej blaskiem, a za nami skradały się potworne, rozwieszające się na mgle cienie, — dziwne, z ogromnemi łbami, chwiały się na tle mgły nasiąkłej światłem. Tak eskortowani dokoła przez bajeczne widma, zeszliśmy do Morskiego Oka, które spało otulone nocą i chmurą.

w nocy i we mgle.


∗                              ∗

Nie ujrzeliśmy już go więcej. W mglisty i szary ranek odeszliśmy, zostawiając w schronisku czciciela Mnicha, który rzeczywiście nazajutrz wszedł na turnią, i który, jak się potem pokazało, jest jednym z najodważniejszych taterników. Szliśmy drogą ku Roztoce, przez monotonny las świerkowy, zaległy mgłą, która skroplała się na smerekach i spadała z cichym szelestem na ziemię.
W Roztoce, na odpoczynek, przechodzimy za Białą Wodę — na Węgry. Słońce rozdarło mgliste opary, świat okryty rosą, stał cały w blaskach, i śmiał się świeżością poranka. Wielka polana, równa, zielona rozściela się szerokiem zboczem ku północy, poza nią widać odosobnioną piramidę skalistą porosłą lasem. Na południe, pod blaskiem słońca, ponad świerkowe lasy i bliższe szczyty majaczeje w dali szczyt Garłucha.
Silna, rzeźwa, wesoła woda z szumem toczy się i przewala po okrągłych, wygładzonych kamieniach.
Zapalono mały ogieniek, tyle, by uwarzyć herbatę. Leżymy na równem, miękkiem posłaniu traw pysznych, na które zeszliśmy z niezatartemi żadnem wrażeniem wspomnieniami dzikiej, martwej, zimnej pustyni skalnej poza Mnichem. Tu wszystko jest bogactwem, przepychem, słońcem i życiem.
Przychodzi juhaska z mlekiem. Młoda, niewysoka dziewczyna, tak nadzwyczajnie zgrabna i tyle mająca wdzięku, że z zupełnem osłupieniem patrzy się na jej bose, zabłocone nogi, — nogi małe, zgrabne i silne, wyglądające z pod krótkiej spódnicy. Szerokie rękawy od koszuli, zsunięte powyżej łokcia, odkrywają ręce, które z takim wdziękiem trzymają podaną sobie szklankę herbaty, jakgdyby nigdy nie doiły krów, kóz i owiec, jakgdyby nigdy nie przerzucały gnoju czworozębnemi widłami. Czarny gorset opina giętki i silny tors dziewczyny, a z pod czerwonej chustki patrzą jasne oczy w oprawie rzęs czarnych i brwi trochę ściągniętych, co jej nadaje wyraz surowy i poważny.
— Zkądżeście?
— Z Jurgowa.
— Czy wy Polka?
— O haj!
To: haj! — tak! — powiedziane jest takim śpiewnym, tęsknym, dziwnym tonem, jakgdyby było echem — którego nigdy nie można zapomnieć.
— My Węgrzy, ale my Polaki.
— Po polsku się modlicie?
— O haj!

jurgowianka.
Nie! To: haj! jest takie, że niektórzy z nas poprostu słaniają się, słysząc to dziwne gędziolenie, jakby jakiegoś ptaka cudnego.
Siedzi oto na kamieniu pod smerekiem, z wdziękiem, spokojem i prostotą tak wykwintną, jakiej nie daje żadna najbardziej staranna tresura salonowa.
Jurgów, jest to wieś polska na Spiżu, wcielona jak wiele innych w polityczne granice Węgier.
Kiedyśmy tak rozmawiali z tą dziwną dziewczyną, wsłuchując się w jej dźwięczną, śpiewną mowę, — ujrzeliśmy nad sobą, staczającego się z pagórka najczystszego strzelca tyrolskiego, który z dubeltówką, przez plecy zbiegał, przerzucając w ręku długi kij alpejski, ciągle na stronę pochyłości.
Zbliżył się do nas i z wielką pewnością zaczął:
— Es ist nicht erlaubst i t. d., — betreten, — to wszystko, co jest napisane na każdej łące w Niemczech.
I cóź z tem zrobić?
Choćby się nie wiem jak burzyła krew słowiańska, — musi się jednak pogodzić z germańskiem: Es ist nicht erlaubt — musi, raz wypuściwszy z rąk swoje ziemię...
Znaczna część Tatr za węgierską granicą należy do ks. Hohenlohe’go i z jednym z jego försterów mieliśmy do czynienia.
Wobec naszej przeważającej siły: Es ist nicht erlaubt — pozostało tylko osobistem przekonaniem mówiącego, grochem na ścianę. Kto jednak dostał się w małej kompanii tym panom, z tym gorzej się działo.
Jakże grzeczni wobec tego byli ci Niemcy, do których należało przez lat dwadzieścia Zakopane! Pozwalali Polakom chodzić po ich górach, palić ognie, budować się u stóp Tatr; nigdzie nie stawiali napisów: Es ist nicht erlaubt... nie zagradzali drutami wirchów, nie sprzedawali kart wejścia na Świnnicę i nie stawiali rogatek na Zawracie. Byli, nawet tak grzeczni, że zbankrutowali... Z księciem Hohenlohe’m i jego försterami trudniej się pogodzić...
Znowu toniemy w smutnym, monotonnym lesie świerkowym. Chwilami idziemy kamienistą drogą, to znowu śliskiemi wilgotnemi perciami.
Wszędzie rudo-szare pnie, nastroszone uschłemi gałązkami; u góry ciemna zieleń, u dołu albo brunatne podścielisko igliwia, albo mchy i kitki paproci. Wychodzimy na wielkie rąbanisko — wśród plątaniny wykrotów, gałęzi, pni, rosną na całem zboczu brusznice i maliny — słońce wyziera z za mgieł i mży się na ich prętach i liściach. Droga rzuca się w górę, przez las, i wychodzimy na małą polankę, otoczoną ciemnym lasem z wyłomem ku południowi. Pochyłość porosła smerekami spada w dół gwałtownie. Stoimy ponad wielkiemi obszarami puszcz ciemnych, zapadających zrazu ku dołowi, potem wznoszących się po stokach gór, których stopy wpierały się w zalaną słońcem dolinę.
W dali, z jej dna srebrzącego się blaskami, wznosiła się równa, stroma turnia, jak jeden z filarów zgruchotanego łuku; po drugiej stronie strome zbocze porosłe lasem, znad którego sterczały szczerbate skały. Poza tem blask słoneczny, topił się od dołu w oparze tak jasnym i powietrznym, iż zdawało, że to już niebo — lecz wyżej z tej mgły świetlanej, stożyły się ogromne ściany gór, zawalone śniegami, — ciągnęły się silnym murem, znad którego dźwigała się na niebo wielka ścięta piramida, zatopiona w morzu blasków i fal powietrza: to najwyższy wirch tatrzański — Garłuch, — stał tam w dali ponad doliną Białej wody.

garłuch.
Było to ostatnie, pożegnalne spojrzenie w Tatry. Znowu zapadliśmy w lasy ciemne, z których wypłynęliśmy dopiero aż pod Jaszczurówką.

powrót.
Podróżnicy wracający z kilkudniowej wycieczki, witani są przez rodziny i przyjaciół, jak wracający z wojny żołnierze. Z wyprawy górskiej można nie wrócić wcale, lub wrócić z potrzaskanemi kośćmi, z ranami lub co najmniej sińcami — albo też zdrowo i z chwałą. My, choć straciliśmy jednego towarzysza, wrócił on jednak wygodnie koleją — cało, choć bez chwały. Reszta, przy dźwiękach góralskich pieśni, maszerowała ostro, niosąc limbowe gałązki na kapeluszach. Ogorzałe i schudłe twarze, nastroszone brody i wąsy, zmięte ubranie, schodzone buty, a na wszystkiem ślady trudu i długiej drogi — coś z dziczy wiało od całej bandy, na którą damy, wychodzące z kąpieli w Jaszczurówce, spoglądały z pewnym sentymentem.
W opłotkach wsi stały żony i dzieci, i zabierały swoich do domu. Tak banda topniała, rozsypywała się po Zakopanem, przeszedłszy przedtem, z muzyką na czele, przed profesorem Chałubińskim, który w bramie przed swoim domem witał nas, jak weteran wielkiej armii, żołnierzy i rekrutów, wracających z honorem z walki.

∗                              ∗

Krótkie lato tatrzańskie konało w jakichś konwulsyach powietrznych. Straszne nawałnice spadały nagle z wichrami tak szalonemi, że „widziało się, co świat urwie.“ Powstawały gdzieś w górach, i z hukiem grzmotów szły ku wschodowi i znowu odparte od widnokręgu, wracały ku Tatrom z trzaskiem piorunów, które rozbijały się straszliwemi echami po turniach.

przed halnym wiatrem.
To znowu, wypogadzało się niebo, tak, że przez, dni kilka, na szklanej, błękitnej kopule nigdzie najmniejszej mgiełki nie można było dojrzeć. Powietrze przeźroczyste, rzeźwe płynęło nad halami, przepojone zapachem świerków i potrawu łąk górskich, pachnącego, jak jakieś dziwne, egzotyczne kwiaty. Z tego powietrza, z tych zapachów, z tych barw i blasków bił jakiś czar dziwny, jakaś wesołość, nad którą nie można było zapanować, ani jej zrozumieć.
Zbliżała się pora halnych wichrów, i gazdowie, których owies stał jeszcze „zieleniaty,“ z trwogą patrzyli, czy go wiatr zniszczy, czy też śniegi zasypią. W nocy można było widzieć siedzących z kosami w ręku na przyzbach chałup — tuż baby czekały, żeby łapać zpod kosy garście i wiązać, by wiatr nie uniósł. Te noce przed halnym wiatrem mają w sobie coś złowieszczego.
Niebo czarne, jak aksamitna opona, na niem księżyc bez promieni, biały, ostry, i gwiazdy migocące gwałtownie; — ponad wirchami, daleko, małe kłębki białych obłoków, jak ptaki burzy, lecą i przewalają się na miejscu; — od czasu do czasu przylatuje od gór gorące tchnienie, a wprawne ucho dosłyszy daleki szum wichru, który się szarpie o szczyty.
Coraz puściej, coraz mniej przyjezdnych, a razem z nimi giną gdzieś i ci górale, których latem spotykało się co chwila.
Okna domków, pozabijane brudnemi deskami, wyglądają jak popodbijane i plastrami zaklejone oczy.
Fala ludzka odpłynęła, zostawiwszy kilku niedobitków, kilka ślimaków, których prąd nie poniósł, i którzy tłuką się wśród pustki. Zdaje się, że świat się oddalił, że wydłużyły się drogi — że Zakopane leży dalej.
Po pustych Kropówkach przelata ze wściekłością wiatr halny; — gnie, jak trzciny smereki i jesiony, wyrywa i unosi dranice z dachów, niesie rozpylone kłęby ulewy; — a tam, nad Giewontem, ruchoma, potworna masa chmur, szarpana i szamotana raz spada na dół, do spodu regli, to znowu porwana huraganem, jak olbrzymi słup kurzu, zrywa się i ulatuje w górę, — i tak się tłucze i trzepie o niebo i ziemię.
Z północy, po czystych szlakach błękitu, ciągnie olbrzymi klucz żurawi, — lecą z jękiem prosto na południe, już są nad Zakopanem, gdy nagle uderzyły się o wściekłą falę wichru, który je porwał, — zbił w kupę i rzucił gdzieś na bok, jak garstkę zwiędłych liści.
Wiatr szumi, wyje, szamoce lasem, porywa wodę z potoków i zdziera oraną ziemię do czystego żwiru; zgromadza coraz potworniejsze góry chmur nad górami z kamienia, zaciąga szarą zasłoną całe niebo, i jakby swoje zrobił, cichnie. Chmury się zniżają i spadają na ziemię w okropnej ulewie.
Nad zachodem, kopuła obłoków pęka, jakby rozdarta ostremi czerwonemi blaskami, — straszna, krwawa łuna chwyta się pojedynczych wirchów, które zmieniają się w jakieś niepojęte piramidy z krwawników i granatów. Wszystko: — skała, las świerkowy, zielone upłazy, wszystko jest czerwono-czarne.
Dokoła zwykły szary wieczór. Nagle czerwone światło zgasło, jakieś zielone, fioletowe cienie zalewają ciemny i ponury gmach gór, nad któremi wiszą ociężałe ulewą, krwawe chmury.
Zorze wieczorne płoną długo w noc wielką łuną, a cały wał gór wydaje się bryłą sinego żelaza, którego zachodni koniec topi się i żarzy w ognisku rozpalonem na połowie świata.
Znowu przychodzą dni tak szare, że się zapomina, iż słońce kiedykolwiek było. W powietrzu nasiąkłem wilgocią, bezustannie, jak widma, zjawiają się obłoki, wiją się po jarach, płyną wśród lasów, unoszą się nad potokami, kładą się na chałupach, i znowu opadają z deszczem lub miecą wielkiemi płatami śniegu, by za chwlię podnieść się z ziemi mgłą białą.
W Zakopanem, nawet w lesie poniżej papierni, jeszcze deszcz pada; ale trochę wyżej, na Bystrem, biała zima zamiata po polach, zasypując nieskoszone owsy lub nieskopane ziemniaki.
W lasach widać miryady żuczków, komarów, motyli zaskoczonych zimą, uciekających w popłochu i ginących tłumami na śniegu. Pająki spuszczają się na długich niciach do ziemi, uciekając przed śniegiem zalegającym konary świerkowe i znowu przerażone śniegiem u dołu, uciekają w górę, nim je zimno zabije.
Po drogach, dzieci góralskie, często w szczątkach ubrań zostawionych przez gości, częściej w koszulinach, bose, zsiniałe, bawią się na strasznej wichurze, wilgoci i zimnie.
Na słupie, z którego zdjęto latarnię, trzepocze się afisz zlany ulewą:

Polski prestydygator!

............
Wieczór czarodziejski
czyli
„Dwie godziny w krainie złudzeń“
pod tytułem

Walka człowieka z niewidzialną siłą.

Zdawałoby się, że to, co się tu dzieje, to jest właśnie pobyt w krainie złudzeń, i ta ciągła walka z niewidzialną siłą! Lecz afisz szarpany halnym wiatrem mówi dalej:

1. Preludium magika, czyli złudzenie w salonie.

2. Szapoklak Twardowskiego.

3. Wyspa Kanaryjska, czyli znikanie klatek prawdziwych bez nakrycia.

i t. d. i dalej; a na zakończenie:

Uczta dyabelska à la Boruta
„humorystyczne.“

Trudno uwierzyć, że to tu, w tym kraju tak dziwnym, gdzie co chwila natura daje magiczne, wspaniałe widowiska, że tutaj ktoś takiej uczty potrzebował. Ten afisz, który pozostał po ludziach ze „świata,“ wygląda tu potwornie — jest on jak głupstwo, które ktoś powiedział, które po nim zostało niezatarte, nie do naprawienia...
Kilka osób, które tu jeszcze pozostały, rozsypane na wielkiej przestrzeni od Kościelisk do Bystrego, prowadzą życie dziwaczne; chodzą do siebie na herbaty przez lasy dzikie i zaśnieżone wertepy, w nocy włóczą się z pochodniami, i powoli tak zwykają się z tem otoczeniem, z tą pustką, nabierają takiego zaufania do pustego pola i ciemnego lasu szalejącego halną burzą, że potem, dostawszy się do miasta, doznają przykrości idąc ulicą oświeconą gazem, wiedząc, że za ścianami domów, za ciemnemi oknami wszędzie pełno ludzi.
Znowu wybucha pogoda, jeszcze jaśniejsza, jeszcze czystsza, kryształowa jakaś, bajeczna.
Wychodzimy z Sabałą w dziką kotlinę ponad czarnemi lasami, ukrytą za ścianami wiszących nad nią turni. Zimno, w cieniach przez dzień cały leży ciężka rosa.
Sabała czegoś smutny, trapi go niepokój, czy aby nie przychodzi już niedołęstwo starcze, którego się boi. Więc się mocuje, próbuje sił swoich, całe tygodnie spędza w pustych, zimnych halach, wraca blady, znędzniały, i ciągle nieprzekonany.
Nawalił okropną watrę, na którą zrąbał i zniósł wielkie krzaki kosodrzewiny. Bucha potężny płomień, i ogromny słup dymu, jak z krateru wulkana, wznosi się ponad czarne turnię.
Sabała grzeje się przy tym ogniu z twarzą okopconą, wyciąga zgrabiałe ręce nad płomieniem i patrzy w ognisko swemi napół zamglonemi oczyma — potem bierze gęśle, gra i śpiewa.

Młodość moja młodość!
Przysłaś mi na marność,
Radość moja ginie,
Jak liść na wierzbinie.

Nie możemy go rozruszać; ani wódka, ani herbata omaszczona koniakiem nie chwyta się dziś jego mózgu.
Nagle, ponad kotliną widzimy ważącego się na potężnych skrzydłach orła. Sabała goni za nim zaćmionemi oczyma i ożywia się.
— E, to, je honorny ptak! to je wirchowy ptak! I to ma takie wiedzenie, — zpod Krzywania zacuł, co my już tu — ale to je takie wiedzenie, — bo jakizby ten nos miał, coby nas zacuł z tela? hej! A jako dąb trzysta roków rośnie, tak oreł a i kruk trzysta roków żyje! E! to je honorny ptak, — mówił z upodobaniem. — Raz, cok był jesce małem chłopcyskiem, ubiłek orła — hej! Na przenęte. Maluśko namieniało na świtanie, a on tu — na przynęcie. Jużci ma takie kapy nad ocami, toz to prościutko pół-kulka trafiła popod nie i wypaliła oba ocy. On się zdźwignął — alek go dopadł za skrzydliska i dobił takom sajtom bukowom, hej!

na obidowej.
Wspomnienia ożywiły Sabałę, porywała go myśliwska ochota.
— Śniegi przegineny, casy som jest ładne, toz to polowace i pilnowace, jako z Luptowa tak i z nasej strony syćka we wirchak! O! teraz tam bez towarzysabyś nie był! Kabyś w hale poseł — sędy ich pełno!
Wróciliśmy mroźnym wieczorem do domu, i wkrótce zabraliśmy się do odlotu.
Słońce wstaje gdzieś za Hawraniem w wielkich krwawych blaskach, przesuwa się wśród chmur potarganych, które się mieszają w jakiś chaos z górami. Ze wszystkich jarów kurzyły się mgły wielkie, jak gdyby tam wszędzie porozpalano ogniska.
Po wsi przeciągali orawscy szklarze w rudych cuhach i portkach i z jękiem wołali: „Okna naprawić!“ — to zima tak woła i ostrzega.
Na Obidowej wiał straszny wiatr, ostry, zimny od Babiej góry. Górale kopiący ziemniaki stawiali sobie przez szerokość zagonu zasłony, bo ciałoby ich skostniało i spękało od wichru. Widać było chłopów idących z temi zasłonami na plecach, jak Samson z bramami miasta.
Wszystko dokoła szare, martwe, tylko smereki zawsze zielone witają zimę ze spokojem.
Spojrzeliśmy ku Tatrom. Płynęły morzem blasków i błękitów — czyste, jasne, kryształowe, srebrzyste, w śnieżnej, skrzącej się, niepokalanej bieli.







  1. Od czasu, kiedy powyższe słowa były pisane, trochę się zmieniło w szkole na lepsze. Dzięki inicyatywie hrabiny Róży Raczyńskiej i starannie zebranym przez pannę Magdalenę Andrzejkowiczównę wzorom ornamentyki góralskiej, styl zakopiański został urzędownie uznany, i szkoła stała się niby jego krzewicielką. Zadanie to spełnia jednak bardzo niedołężnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Witkiewicz.