Na bialskim zamku/Tom drugi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tak jak ludzie przepowiadali, około świąt Bożego Narodzenia, gdy po surowej w początkach zimie spodziewano się większych jeszcze mrozów i śniegów, nagle wszechmocny pan wiatr obrócił się jakoś ku południowi, powiał jakby na drwiny i jednego ranka śnieg się zsiadać zaczął i ze strzech kapało.
Ludziom ten kaprys wcale nie był pożądanym, a jeśli komu, to najmniej księciu chorążemu, który, patrząc przez okno na zaczynające czernieć w dziedzińcu ścieżki, burczał i zżymał się okrutnie. Pytał każdego przechodzącego: — Co to? odwilż?
Domyślano się, że księciu jegomości nie była ona na rękę, więc dysymulowano:
— Żeby tak bardzo tajało — mruczał Wolski — tego powiedzieć nie można, trochę tylko zelżał mróz i śnieg się zbija. Jak zmarznie, potem będzie lepiej trzymał.
Tymczasem marznąć nie myślało wcale, a z dachów kapało coraz to lepiej.
A właśnie gdy się na tę nieszczęśliwą odwilż zebrało, jednego dnia chorąży z Warszawy otrzymał umyślnym listy donoszące, że inwestytura królewicza Karola na Księstwo Kurlandzkie w Warszawie odbywać się miała w początku roku.
Przy okazji tego zjazdu chorąży miał się przed królem popisać wydając dlań owo sławne polowanie Radziwiłłowskie, o jakim świat i Korona Polska nie słyszała i drugiego mu podobnego widzieć nie miała. Jaką wagę do tego popisu możności swej przywiązywał chorąży — mówiliśmy; zdawało mu się, że tymi łowy postawić miał książęcy dom Radziwiłłowski na najwyższym znaczenia szczeblu, że dopełniał aktu politycznego, który mógł dla familii najświetniejsze za sobą następstwa pociągnąć.
„Poznają Radziwiłła!“ — mówił w duchu.
Zaledwie na listy rzuciwszy okiem, książę krzyknął na hajduka, aby mu natychmiast — eo instante, powołano podłowczego. Wolski zwał się wprawdzie łowczym, lecz teraz obowiązków tych nie pełnił — wszystko leżało na Butrymie.
Nim go zawołano, nim się stawił, książę po razy kilka się już o niego dowiadywał; a gdy go w progu zobaczył, zerwał się z krzesła, co było dowodem niesłychanego rozognienia, i ręce podnosząc począł wołać:
— Teraz pokaz, co umiesz! Jutro wszystek tabor, klatki, zwierz, psy — do Warszawy. Przodem wysłać, obejrzeć, co się dzieje na placu pod Ujazdowem, czy budują altanę, czy las sadzą... W drogę, na miłość Chrystusa Pana, w drogę, bo oto jeszcze w dodatku puszcza, a uchowaj Boże, sanna się popsuje.
— Mości książę — powleczemy się po błocie, a staniemy — rzekł Butrym, którego wreszcie ta cała wyprawa osobliwa także zajmować zaczynała. Było w niej coś szalonego, mogącego człowieka rozgorączkować.
Praeter propter, masz acan dwadzieścia cztery godziny czasu do wyrychtowania się w drogę: jutro musicie ze zwierzem i z ludźmi być już na gościńcu. A tu z dachów ciecze!...
Książę ręce załamywał.
— Będziesz acan gotów?
— Ja jestem gotów — odparł zuchowato Butrym — i jutro ruszym niezawodnie.
Książę odetchnął i siadł w swym krześle; chciał jeszcze dawać instrukcje, gdy wpadł Wolski.
Wiedział on już, co tu się święciło, i na poły był rozdarty niepewnością srogą, co z sobą miał począć: czy się puścić w podróż tę, gdzie go mogła spotkać jaka łaska królewska, dystynkcja, nagroda za te łowy nemrodowskie, czy zostać na straży Faustysi i łapać tego niedźwiedzia Butryma?
— Ruszaj mi, Butrym, nie trać czasu — zakrzyczał książę — gardłem mi za to wszystko odpowiadasz, ruszaj a śpiesz. Lepiej, abyś na miejscu był za wcześnie, niż żebyś się opóźnił o jedną sekundę.
Już miał wyjść Butrym, gdy książę zawołał:
— A ze Słucka przywożą niedźwiedzie?
— Dziś przyjdą!
Chorąży odetchnął, Butrym wyszedł. Wolski stał w progu. Zazdrość okrutną czuł, że mu ten podłowczy chleb od ust odbierał i całą zasługę urządzenia łowów.
— Co jaśnie oświecony pan względem mnie postanowi? — zapytał pro forma. — Czy mam jechać do Warszawy? a w takim razie kto tu w Białej na tym niebezpiecznym posterunku zostanie?
— Ja ciebie do Warszawy nie potrzebuję — odparł książę. — Ty tam po co? Do tegoś się nie przydał. Był z ciebie kiedyś łowczy, ale teraz tobie na ludzi polować. Butryma mi tam dosyć; ty patrz, aby się tu co nie stało, za co bym ja z ciebie skórę miał zdzierać.
Książę mówił roztargniony i Wolski zrozumiał, że z nim teraz o czymkolwiek innym, a nie o polowaniu dla króla, mówić nawet nie było podobna. Spoglądał w okno, gryząc się nagłą odwilżą, która taborowi ciągnącemu do Warszawy drogę utrudnić miała; przychodziło mu na myśl, jak niedźwiedzie, których około dwudziestu transportować miano, dojadą, jak łosie, jak wilcy?
— Żeby to do licha nie pochudło jeszcze w drodze — mruczał — bo zwierz i tak w niewoli zawsze chudnie; wstyd będzie gnać przed królem skórę i kości.
I jak gdyby sprawa ta istotnie o życiu i czci stanowić miała, książę się nękał, pocił, turbował.
Przyszła na stół kwyestia kosztów, a książę skąpy był, nierad dawał, lękał się, aby go nie okradano; z drugiej zaś strony dla marnego grosza nie chciał zepsuć tego wystąpienia.
Cały więc ranek Wolskim się, jako zaufanym, posługiwał, radząc się, komu co powierzyć ma, komu zdać nadzór i kontrolę. Podejrzliwość była w jego charakterze. Tym razem jednak przemagała chęć popisania się i o pieniądze mniej dbać postanowił.
Mówił sobie, że o honor domu Radziwiłłowskiego chodziło. Z Nieświeża wiedział już, bo miał tam także swych sług i donosicieli, że książę hetman się również do Warszawy na inwestyturę wybierał i miał być świadkiem jego tryumfu. Chciał potęgi swej okazem i brata też zaćmić, który się na nic podobnego nie kusił.
Wszystko to wzmagało gorączkę — tak że dnia tego chorąży o Faustysi zupełnie zapomniał i gdy nad wieczór o niej napomknął Wolski rozkazów żądając — jak osłupiały milczał chwilę.
Żal mu było na kilka tygodni „perełkę“ opuścić i wyrzec się tych słodkich godzin marzeń, które przy niej spędzał.
— Ja tu, proszę jaśnie oświeconego księcia — rzekł Wolski — gorszą podobno sprawę mieć będę z tymi babami niż Butrym z niedźwiedziami.
— Pilnuj mi ich jak oka w głowie — postawić straże, żeby się tam żywa dusza nie wcisnęła — odezwał się książę. — Zresztą, sam Zaborskiej nakażę, aby pilnowała córki.
— Gdybym ja tego niegodziwca Butryma dostał, byłbym spokojny — odparł Wolski — ale jak lis mi się kręci popod nosem, jest gdzieś w okolicy, wślizga się do miasteczka, a pochwycić go ani sposób.
— Boś ty już do niczego! — zawołał książę. — Ludzi masz, rozkazujesz, robisz, co chcesz — i jednego zuchwalca nie możesz złapać, który nam tu pod nos swędzi.
Chorąży splunął i o wybieraniu się w drogę rozprawiać począł. I to też była sprawa niemała. W Warszawie się z lada jakim dworem Radziwiłł pokazać nie mógł, tym bardziej, że rywalizował z hetmanem.
Wojska wiele nabierać nie chciał, a co przedniejszy poczet musiał mieć z sobą. Dalej szli urzędnicy znaczniejsi dworu, służba, czeladź, hajducy, kuchnie, konie, na ostatek i z powozami nie wiedzieć co robić było, gdyż odwilż wątpliwym czyniła, czy do Warszawy na gryndżach się dostać będzie można, więc na wypadek i koła, i powozy iść musiały.
Teraz zawczasu już trzeba było przodem słać część ludzi dla zapewnienia popasów i noclegów, gdyż zimą obozować pod namiotami, jak się trafiało w lecie, nie było sposobu.
Dnia tego książę tylko że się po obiedzie zdrzemnął nieco, zresztą cały czas miał zajęty. Ciągle ktoś zawołany przychodził, instrukcje odbierał, oddalał się i zawracano go znowu. Nad wieczór książę, nie wytrzymawszy, do sanek zaprzęgać kazał, choć odwilż już była, i postanowił pojechać sam obejrzeć ów tabor za miastem, który nazajutrz do Warszawy miał wyruszyć.
Widok to był rzeczywiście ciekawy a osobliwy. Ogromną przestrzeń pod laskiem sosnowym zajmowały naprędce uklecone zagrody, często kołami otoczone, sieciami dla większego bezpieczeństwa opasane.
Wozów i sań, przygotowanych do przewożenia klatek ze zwierzem, stało jakich paręset powyprzęganych, około których chłopi z dóbr spędzeni, leśnicy, stróże przy porozpalanych ogniskach obozowali. Krzyk i wrzawa a zamęt panował tu wielki. Butrym z pomocnikami konno objeżdżał ciągle dokoła, rozkazy wydając.
W pośrodku, nieforemne, pozbijane z drągów, z łat, pookuwane żelaznymi klamrami, stały różnej wielkości klatki ze zwierzem. W nich niedźwiedzie po dwu i po jednemu, łosie, sarny, kozły, wilki, lisy, a na ostatek i biedne zające, których na seciny liczono.
Rozmaite głosy i ryczenia dochodziły stąd, a psy łowieckie, których też liczba niemała szła ze zwierzem, wyły i szczekały.
Mniej oswojone z tym widokiem konie pierzchały, rzucały się i napędzić ich bliżej nie było podobna. Sam książę nawet dojechać do zagrody nie mógł, wysiadł przed nią, a że błoto już było, tarcice mu położyć musiano, aby się bliżej przypatrzył.
Znawca zwierza niepospolity, stary, namiętny myśliwiec, chorąży przypatrywał się i uśmiechał. „Na pewno — myślał — król podobnego polowania nigdy w życiu nie miał“. Same niedźwiedzie w takiej liczbie były osobliwością, którą tylko Radziwiłł mógł poczęstować, a były między nimi egzemplarze takiego wzrostu i tuszy, jakie rzadko kto oglądał.
Łosie też w ogromnych jak chaty kleciach majestatycznie wyglądały, choć stały ze łby spuszczonymi. Widok tego zwierza pocieszył i rozweselił księcia.
Zawołano Butryma.
— Masz dosyć koni? — zapytał książę — odwilż, jak na umyślną sekaturę dla mnie, się uwzięła. Zaczęło się na nowiu, przeciągnie się. Zwierza pędzić nie ma sposobu, choćby droga była ludźmi i sieciami osławiona, a tu pod niejedną klatkę taką, teraz, na błoto, i dwanaście koni będzie mało.
— Koni było dosyć, ale na wszelki wypadek jeszcze sto furmanek do wieczora ekonomowie dostarczyć muszą — rzekł Butrym — jutro rano, w imię boże — w drogę.
„Tego by nikt inny nie tylko nie dokazał, ale nawet nie zinwentował — mówił w duchu książę. — Stupendum będzie dla Warszawy! Popamiętają długo.“
Napawając się widokiem tych przygotowań, tego ludu, zwierza, koni, szeroko rozłożonego obozowiska — książę postał długo, objechał dokoła i dosyć uspokojony powrócił.
Kilka dni jeszcze pozostało do wyjazdu samego księcia do Warszawy, ale przygotowań też dosyć do podróży. Humor chorążego, dzięki nadziejom popisania się przed królem i zjednania aplauzu ludzi co najdostojniejszych w Rzeczypospolitej, którzy na inwestyturę zjechać się mieli, rozjaśnił go nieco.
Księżna też, która sama tu pozostać miała i trochę odetchnąć, bo przy mężu, w ciągłej obawie i niemal niewoli, chwili swobodnej nie miała nigdy — weselsza, patrzyła na przygotowania.
Nie napierała się wcale, by towarzyszyć mężowi, choć uroczystości dworskie z okazji inwestytury, teatra i śpiewacy, którzy królowi z Drezna towarzyszyli, ciekawość obudzać mogli. Wolała wszystkiego tego nie widzieć, niż narażać się na ceremoniał uciążliwy, który by jej, księżnie chorążynie, był narzucony.
Zaborskie w ciągu tych dni trochę zaniedbane zostały, a Faustysia, może z tego powodu, może mając nadzieję jakąś rychłego wyswobodzenia — nieco była weselszą.
Matka dziwiła się, widząc ją nawet uśmiechającą się, a niepokoiła się tym, iż książę, niezmiernie do późna zawsze zajęty, nawet się do nich nie dowiadywał. Gniewało ją to, że mógł wyjechać, nie widząc się, i nie pożegnać Faustysi; obawiała się, czy ona przez intrygi jakie łaski księcia nie straciła. W istocie chorąży zbyt był utrapiony, zmęczony i od rana do wieczora zajęty, aby mógł o odwiedzeniu Faustysi pomyśleć.
Co dzień się wybierał do „perełki“, a zawsze mu czasu brakło i siły. Tej zaś do podróży i na pobyt w Warszawie dosyć potrzebował.
Gdy godzina spóźniona już mu nie pozwalała odbyć przechadzki korytarzami, posyłał hajduka do Zaborskiej, życząc dobrej nocy i obiecując się na jutro.
Dzień ten nadszedł nareszcie, a Faustysia, której matka się kazała ubrać jak najstaranniej, mniej się dnia tego opierała, nie płakała wcale. Cieszyło ją to, że chorąży wyjeżdżał, że przez czas jakiś swobodną być miała.
Damazy, który znalazł sposobność przesłania jej bileciku przez handlarkę, do zamku coś dla księżny przynoszącą — oznajmił jej, że wszelkie przygotowania do ucieczki były porobione i po wyjeździe księcia dzień miał być wyznaczony, którego Faustysia przez drzwi wychodzące na wały, wyjść do niego przyrzekła.
Z trudnością wielką klucz do drzwi tych miała już w ręku, odkradłszy go matce a w miejsce jego położywszy inny.
Damazy za miastem trzymał już kupionych parę koni dzielnych, sanie i bryczkę, na wszelki wypadek. Co do kierunku drogi, i ten już był obmyślany. Byle dostać się do lasu, w którym mnóstwo drożyn, porobionych przez wywożących drzewo, krzyżowało się — wszelki ślad ginął. Ta sama droga, którą jeździł do Chrzanówki Butrym, zdawała mu się najstosowniejszą i najbezpieczniejszą, a coś mówiło mu, że Lubiszewski, gdy do niego przybędą, przytułku im nie odmówi.
Wiedział Butrym, że go w mieście szpiegowano, że Sępik się o niego dopytywał, lecz lekceważąc to sobie może do zbytku.
Przed wyjazdem księcia, chcąc uśpić czujność, Damazy parę dni przesiedział u leśnika w puszczy, którego znał dawniej, a ten wydać go nie mógł.
Pragnął bardzo pożegnać brata, bo choć ufał, że nic mu się nie stanie, nadto ważył, aby i obawy pewnej o los swój nie miał; lecz do Marcjana dostać się teraz trudno było i niebezpiecznie. Postanowił więc, że gdy obóz ruszy spod Białej i będzie od niej o jaką milę, dopędzi go konno i jeszcze raz brata uściśnie.
Tak się też stało. Według rozkazu chorążego, mimo odwilży i błota, nazajutrz wyruszono. W tej chwili dopiero, gdy przyszło klatki na wozy kłaść, konie popłoszone zaprzęgać i z miejsca się ruszać, a do każdego prawie wozu dobierać coraz więcej szkap — największe stało się zamieszanie, wszystkie na jaw wyszły trudności.
Podłowczy klął dolę swoją, ale nie czas się było cofać i zrzekać jej. Rozkazy księcia spełnione być musiały. Co chwila nowe jakieś nieszczęście oznajmiano. Tam wóz się wywrócił, klatka padła i rozleciała się, to kilka wilków uciekło; trzeba było gnać, szczwać i chwytać, ale miał i takich ludzi podłowczy, co spłoszone zwierzęta gołymi rękami brali.
Jeden z niedźwiedzi, tak samo się uwolniwszy z rozłamanej kleci, na dwóch łapach wystąpiwszy, chłopa, który mu z kijem drogę zaszedł, tak uścisnął, że go trupem położył. Ale życie ludzkie nie zaważyło wiele w tym rachunku. Padł jeden ofiarą, podrapał niedźwiedź kilku: w końcu go obalono, skrępowano, do klatki na powrót zapędzając.
Nim się to wszystko ruszyło, nim na gościńcu szereg fur i porządek się ustanowił, było już około południa. Butrym jak nieprzytomny, ochrypły, ledwie się na koniu trzymał, lecz ani na chwilę taboru swojego opuścić nie mógł.
Na ostatek wozy z żywnością dla ludzi i zwierza opuściły plac i pociągnęły za innymi. Butrym ze swą komendą był na gościńcu do Warszawy.
Ponieważ od rana, oprócz kieliszka wódki, nic w ustach nie miał, wyprzedził więc trochę ciągnące powoli fury, aby w bliskiej karczemce cokolwiek się pokrzepić tym, co zabrał do torby podróżnej. Jakież było zdziwienie jego, gdy tu postrzegł oczekującego nań brata!
— Człowiecze! co ty najlepszego robisz! — zawołał zrozpaczony — na co się ty narażasz?
Damazy śmiał się pogardliwie, jak zawsze.
— Któż nas tu ma szpiegować i wydać? — rzekł. — Daj pokój temu. Chciałem cię uścisnąć. Wiesz, że nie jestem tchórzem, no ale w bożej mocy wszystko. Choć się tego nie spodziewam, w ręce im wpaść mogę. Chciałem cię uścisnąć — powtórzył zarzucając bratu ręce na szyję. — Jeżeli mnie wezmą — nie zobaczymy się więcej.
Marcjan stał chwilę, przejęty cały.
— Niech Bóg uchowa — zawołał — niech Bóg odwróci, mój kochany Damazy! Najrozumniej byłoby wcale się nie porywać na to, ale gdyby srogi los dał cię w ich ręce, czy myślisz, że ja bym cię porzucił tak i opuścił?
Uścisnęli się znowu.
— Żony ni dzieci nie mam — dodał Marcjan. — Prawda, nie pochwalam tego, co ty na upartego, przeciwko pięciu zmysłom, chcesz przedsiębrać. Wydaje mi się to szalonym — ale, broń Boże nieszczęścia — dam głowę za ciebie. Jest nas dwu na świecie.
Damazy teraz był poruszony do wnętrzności — milczał — ścisnął rękę brata i nie odpowiedział nic.
W milczeniu napili się wódki. Tabor nie nadciągał jeszcze.
— Bóg łaskaw — począł Damazy — tak bardzo o moje szaleństwo nie potrzebujesz się obawiać. Gdyby o mnie jednego szło, zuchwalszym bym był, ale tu idzie i o tę nie-szczęśliwą dziewczynę. Więc tak zarządzę, że oni, gdyby i diabłów na posługach mieli, ująć nas nie będą mogli.
— No, a potemże — dokąd? — spytał Marcjan.
Ręką zamachnął Damazy.
— W świat! — rzekł — rozumie się, na Litwę, bo u mnie ona światem. Czybyśmy już tam kąta nie znaleźli, gdzieby szpony Radziwiłłowskie nie sięgały?
I wnet, odwracając rozmowę tę, Damazy zagadnął brata o jego biedę i wszystkie kłopoty, jakich doznać miał w ciągnieniu po błocie z tym taborem do Warszawy.
Marcjan był dobrej myśli.
Ponieważ jeden z ludzi nadbiegł z czymś konno, bracia się żywo pożegnali. Marcjan, ściskając brata, raz jeszcze mu szepnął do ucha:
— Pamiętaj — zgubisz ty siebie, to i mnie razem, bo ja za ciebie stanę i nie ustąpię.
Po wyjściu taboru, o którego pochodzie chorąży kazał sobie donosić posłańcami umyślnymi z noclegów, na zamku gotowano się do podróży także. Ogromny dziedziniec zamkowy cały był zapchany powozami, furgonami, brykami, które dzień i noc ładowano. Tu także jarmark był i wrzawa, bo i oręż ozdobniejszy dla pocztu, który towarzyszył księciu, i szaty, i wszystko, czego ludzie i pan potrzebować mogli, zabierać z sobą musiano.
A chorąży występować chciał po radziwiłłowsku. Szła i kasa osobno na kutym wozie, bo Warszawa niemało kosztować miała.
W wigilię wyjazdu na ostatek książę przypomniał sobie „perełkę“ i bardzo mu się do niej tęskno zrobiło. Zaledwie się zbył księdza biskupa Ptolemaidy, gdy hajduka zawołać kazał i zamruczał:
— Do Zaborskich!
Tu go się po trosze spodziewano, a stara była bardzo niespokojna, co miało znaczyć, że córkę jej tak zaniedbał. Gdy Sawery dał znać naprędce, iż książę pan idzie, uwinęła się Zaborska, napędziła córkę, zapaliła świece, po-stawiła krzesło i ekranik, a że chorąży się wlókł powoli, pośpieszyła jeszcze do progu na spotkanie.
— Już myślałam, że nasz pan i król o nas biednych sierotach zapomniał — odezwała się całując zbrzękłą jego rękę.
— Gdzie zaś — odparł chorąży, zasapany chodem — na mojej głowie teraz tyle, że ona pęka. A pokoju mi nie dają ani dniem, ani nocą.
Faustysia czekała wystrojona, stojąc przy kanapie. Książę zobaczywszy ją, z twarzą rozjaśnioną, zamiast według zwyczaju do krzesła, kazał się wprost posadzić na kanapie, aby rękę jej, którą matka musiała podać mu, pochwycić i do ust z głośnym pocałunkiem przycisnąć.
— Śliczności ty jakieś! — odezwał się głosem trochę drżącym — a tom ja cię wieki chyba już nie oglądał i tak-em się zatęsknił!
Faustyna słuchała z oczyma spuszczonymi.
— Perełko ty moja — ciągnął dalej — jakże to będzie, gdy ja pojadę? Tyle czasu, tyle czasu, a w duszy niepokój mieć będę wielki, bom zazdrosny.
Zaborska, która jeszcze nie wyszła była do drugiego pokoju, przerwała księciu:
— A! niech nasz pan jaśnie oświecony spokojny będzie, tu dusza żywa nie zajrzy. Zamkniemy się jak w klasztorze.
— Ten bestia Wolski — odezwał się książę — prawda, że on mi w innych rzeczach, psia wiara, wiernie służy, ale ja mu nie dowierzam w tej jednej.
— I masz książę wielką słuszność! — odezwała się żywo Faustysia, trochę się zwracając do księcia.
— Widzisz acani? ha? widzisz — począł bardzo gorąco chorąży — ona ma rozum, prawdę mówi. Na świecie nikomu ufać nie można! Jemu czasem źle z oczów patrzy!
— Mości książę — przerwała, w obronie stając, Zaborska — on by za księcia życie dał.
Chorąży ręką machnął.
— Kasę bym mu może powierzył — rzekł — ale tych śliczności, tego mojego skarbu, ho! ho!
Zadumał się ponuro stary, tak że biała rączka, którą trzymał, wyśliznęła mu się i schowała.
— Książę pan nasz przecie nie zabawi długo? — dodała Zaborska.
— A kto to wiedzieć może? — westchnął chorąży. — Człowiek wie, kiedy jedzie, ale kiedy powróci? Nuż król powie: Zostań? albo materiae status przypadną takie, że bez nas się tam, senatorów, w consilium najjaśniejszego pana nie obejdzie? Boję się i tego jakiegoś Butryma, którego tropią, tropią, a nie mogą wziąć; lękam się Wolskiego; i kto wie — kogo?
— Mości książę a panie — odezwała się Zaborska — ależ ja tu od czego? Noc i dzień, jak psiak u progu będę stać, a dziewczyna też, mój Boże, tak stateczna, że drugiej takiej na świecie nie znaleźć.
— Tak, a ja strzelbie, koniowi i niewieście nie wierzę nigdy. To moje principium — rzekł chorąży — niewzruszone. Mów sobie, co chcesz, ja i Wolskiemu nie ufam.
Faustyna, uparta, powtórzyła:
— Książę zna ludzi i ma słuszność!
— A! a! widzisz! — poruszając się i palec do góry podnosząc począł chorąży do Zaborskiej. — Dziewczyna ma rozum! Co tu począć?
Sparł się obiema rękami na kanapie, głowę zwiesił — i zadumał się głęboko.
Nie obrachowała skutku swojego wystąpienia przeciwko Wolskiemu nieopatrzna Faustyna!
Stało się to, czego nikt na świecie przewidywać nie mógł, co się zdawało do wiary niepodobnym.
Po namyśle długim chorąży nagle głowę zadarł do góry, tak że wszystkie obwisłe jej podbródki wystąpiły na jaw w całej okazałości, usta otworzył szeroko i podniesionym głosem mówić począł, jakby sam z sobą się ucierając.
— Czemu nie? dlaczegoby to nie miało być? Albo mi to nie wolno służby niewieściej mieć? Bryka kryta, cztery, bodaj sześć koni, jedna dziewka do usługi, stary woźnica i pacholik...
Obrócił się do Zaborskiej:
— Słyszysz? — zawołał — żeby mi na jutro wszystko do drogi było gotowe. Jedziecie ze mną do Warszawy.
I ręką uderzył w stół, widząc przerażenie Faustysi i osłupienie matki.
Sic volo, sic jubeo! Musi tak być, jak postanowiłem. Jedziecie ze mną do Warszawy.
— Mości książę a panie — ośmieliła się wtrącić Zaborska — ale...
— Żadnego ale. Noc starczy na wybór w drogę, a w podróży będziecie spały. Mnie bielizny nie stanie komu pilnować tam.
Obejrzał się ku Faustysi, która prawie płakać zaczęła.
— Powinnaś się cieszyć — krzyknął — bo lepszego dokumentu mojej miłości mieć nie możesz nad ten. Zatęskniłbym się śmiertelnie — a tu zostawiać nie mogę.
Zaborska miała już czas przyjść nieco do siebie i, znalazłszy pewnie w tym rozkazie księcia dobre strony, poddawała się wyrokowi, Faustysia zaś płakała i łkała tak, że w końcu, ze łzami tymi i rozpaczą, wyrwała się gwałtem matce i — uciekła.
Książę pozostał na kanapie.
— Już tu nie macie co gadać ani mi się oponować. Jutro w drogę. Natychmiast wracam, dysponuję i bryka wasza iść będzie za garderobą. O godzinie dziewiątej się wyrusza. Ponieważ księżna zapewne asystować będzie wsiadaniu mojemu, wcześniej już w bryce macie siedzieć, firanki skórzane nieco zasunąwszy. Podaj mi rękę!
Zaborska zbliżyła się żywo. Niespokojny chorąży na głos zawołał hajduka.
Ogromne chłopisko wbiegło chwytając księcia pod ramię i odwrotny pochód do gabinetu rozpoczął się żywszym krokiem. Pilno było księciu wydać dyspozycje stosowne.
Wolski siedział właśnie w antykamerze.
— Słuchaj — rzekł, przywoławszy go, książę — diabeł nie śpi. Niechaj Faustysia z matką jedzie za mną.
Osłupiał usłyszawszy to faworyt; ale nim się miał czas odezwać, chorąży mu usta zamknął:
— Milczeć mi! postanowiono. Bryka, koni cztery pójdzie za furgonem z garderobą. Woźnicę dobrać dobrego, starego, pacholika albo kuchtę, aby na wypadek uwarzyć im mógł co w Warszawie, gdyby je daleko umieścić przyszło.
Odetchnął książę ciężko. Wolski sam nie wiedział, co mówić. Rachował on na niebytność księcia, aby się zbliżyć do Faustysi; wszystkie jego kombinacje i rachuby zburzone zostały. Nie mógł pojąć, skąd tak nagłe postanowienie wynikło. Stał, jakby jeszcze na co oczekiwał. Chorąży spod brwi przypatrywał mu się i czynił pewne wnioski z zaturbowanej miny faworyta.
„Zdetonowany! — mówił w duchu — dziewczyna rozumna, miała słuszność! Zdradę knuł! Gdzie koty chodzą, tam mleka na ziemi nie stawiać, a i na półce niebezpiecznie!“
Nie chcąc dać znać po sobie, co myślał, chorąży powtórzył rozkaz i począł wołać hajduka, aby go do łóżka prowadził.
Nie pozostawało Wolskiemu nic innego, tylko mimo spóźnionej pory pobiec do Zaborskiej, aby mu wytłumaczyła, co się stało. Znalazł ją równie pomieszaną, jak sam był.
— Skądże to księciu przyszło?
— Jak piorun z jasnego nieba! — zawołała Zaborska. — Któż to zrozumie? (Nie chciała przed nim oskarżać córki.) Powiada, że mu tam bielizny nie będzie komu pilnować!
— Wprost zazdrość go piecze — rzekł Wolski kwaśno — ale się z tym nie porachował, że w Białej bezpieczniejszą by była panna Faustyna niż tam. A cóż ze starym zrobić! — dodał z goryczą — dysputować z nim trudno, słuchać potrzeba...
Faustysia, na łóżko się swoje rzuciwszy, łez utamować nie mogła. Wiedziała, że sama była przyczyną nieszczęścia swego i że ją to pozbawiało wszelkiej nadziei ucieczki, na którą Butrym rachował i do niej się przysposabiał. Nie było nawet czasu dać mu znać o tym i wytłumaczyć.
Chciała się uczynić chorą, lecz nic by to nie było pomogło. Jechał ze dworem doktor Dubiski, a ten w myśl księcia o chorobie by był decydował. Z rozpaczą ręce łamiąc, biedne dziewczę ani myślało o wybraniu się w podróż tę nieszczęsną.
Zaborska też nierychło się namyśliła, że potrzeba było śpiesznie kufry, suknie i bieliznę pakować, aby do jutra wszystko było gotowe. Dla niej podróż ta, po rozmyśle, wcale się już ani straconą nie wydawała, ani szkodliwą jej interesom. Warszawa jej się uśmiechała, a stanowisko, jakie miały przy dworze zajmować, nie było jej przykrym, owszem, pysznić się nim była gotową.
„Ludzie Faustysię zobaczą! i to nie szkodzi! — mówiła w duchu. — Dobry Wolski, ale jak się lepszy trafi? czemu nie? Co Warszawa, to nie Biała!“
Któż wie? Może stara pomyślała i o sobie, że między różnymi ludźmi starymi i młodymi ktoś się i dla niej znaleźć może.
Nazajutrz Faustysia z oczami zasłoniętymi, aby jej spłakanych powiek widać nie było, siadała do bryki z matką, a do dnia, zanim wyruszono, Wolski przybiegł do księcia, namyśliwszy się, i prosił go, niemal zuchwale, o uwolnienie ze służby.
— Sfiksowałeś czy co? — krzyknął chorąży.
— Mości książę, jaśnie oświecony panie — z wyrazem boleści w głosie odparł Wolski — kiedy postradałem zaufanie księcia i pana, to cóż mam wisieć tu niepotrzebnie? Ja łowczym się zowię, a Butrym przed królem będzie paradował, jakbym ja niezdatnym do niczego był: to już lepiej — ginąć.
Chorąży popatrzył nań bacznie i głową pokiwał.
— No, to jedź i ty do Warszawy — odezwał się — ale jak mi się co na waszeci okaże...
I Wolski, triumfujący, osobnym wozikiem ruszył za książęcym taborem.
Zaledwie się z miasta wytoczył długi szereg zaprzęgów, bryk, furgonów i konnicy asystującej chorążemu, a na zamku zapanowało milczenie — już Butrym, nie wiedzący o niczym, niecierpliwy, skradał się pod okna Faustysi od strony walów, spodziewając się od niej znaku jakiegoś.
Zdumiał się wielce widząc, że wewnątrz wszystkie okna były pozamykane okiennicami.
Ponieważ po wyjeździe księcia wielki rygor, jaki tu panował, natychmiast wolniał i dozór w bramie był tak prawie jak żaden, a garstka żołnierzy, stojąca tu na straży, spokojnie się na tapczanach wylegiwała, Damazy nie wahał się śmiało wtargnąć na zamek.
Podwórze wewnętrzne, jeszcze nie oczyszczone, przedstawiało widok podobny do rynku miasteczka po jarmarku. Słoma, siano, połamane lusznie od wozów, drągi, wypróżnione maźnice, strzępki i kawałki papierów walały się porozrzucane. Stróże, którzy mieli dziedziniec przyprowadzić do porządku, zażywali wypoczynku po kątach. Milczenie panowało wśród prawie opustoszałych murów. Nie było nawet kogo się zapytać i dowiedzieć o Zaborskie. Damazy już wprost kroczył ku drzwiom do nich prowadzącym, gdy niedaleko pokazała się Szurska, z głową obwiązaną, w tołubku swym, niosąc garnuszek w ręku. Butrym, na którego ona ciekawie patrzała, poznał ją, gdyż stara od dawnych czasów wcale się nie zmieniła, ale poznanym być się nie obawiał, bo go widziała małym jeszcze chłopięciem.
Zbliżył się więc ku niej grzecznie i zapytał: — Czy książę chorąży już wyjechał?
Na śmieszne to w istocie pytanie Szurska tylko ruszeniem ramion odpowiedziała — boć — chyba oczów nie miał, kto je mógł zadać.
— Czy drwisz, czy drogi pytasz? — zamruczała. — A toż widzisz, co się tu dzieje — jakby Litwa popasała. A skądżeś ty?
— Z daleka, posłany jestem do księcia.
Niedowierzająco spojrzała nań Szurska.
— Jeśli wolno zapytać — dodał Damazy — kogo książę wziął z sobą?
— Jak to kogo? albo ja policzę jego dwór?
— Mam ja list od brata pani Zaborskiej — skłamał Damazy — ależ ta nie pojechała pewnie...
— Co? brat sobie ją przypomniał? po tylu latach? — odparła zdziwiona stara. — A, to cud! Ale właśnie, że Zaborska, która wcale jechać nie miała, bo ona tam nie była potrzebna — musiała też dla dozoru bielizny się wybrać.
Damazy o mało się nie zdradził, tak go ta wiadomość dotknęła.
— A! to nieszczęście! — zawołał.
— Co za nieszczęście? — odparła Szurska, która już chciała i rozmowy dokończyć, i z garnuszkiem do izby pośpieszyć — przecież z Warszawy powrócą.
— A Wolski pojechał też? — zapytał Butrym. Szurska się wpatrzyła pogardliwie w pytającego.
— Co acanu? i Wolskiego trzeba? — zamruczała — a jakżeby książę się tam obszedł bez niego?
I nie chcąc się już dać badać dłużej, nie patrząc na Damazego nawet, pośpieszyła z garnuszkiem do mieszkania.
Butrym stał długo w miejscu jak wkuty; dopiero stróże, którzy przyszli robić porządek na dziedzińcu, zmusili go do odwrotu.
Przytomny zawsze i prędki w postanowieniach, Damazy się znalazł tak niespodziewanie tymi zmianami pochwyconym, iż na czas jakiś stracił zupełnie władzę nad sobą.
Jak pijany wysunął się z zamku na powrót i powlókł się ku miasteczku, nie dbając o to, że tam na niego czyhano. Teraz, gdy i Wolskiego nie stało w Białej, całej tej czeredy jego posługaczy, nie wyjmując Sępika, nie obawiał się wcale.
Wiedział zresztą, znając tych ludzi, że oni póty tylko krzątali się gorliwie, dopóki czuli nad sobą żelazną rękę, a zostawieni sami, musieli się zaniedbać i opuścić.
W istocie tak też było, że Sępik już w szynku siedział i zaskoczony odjazdem Wolskiego w sposób dla siebie bardzo przyjemny, myślał nie o ściganiu Butryma, ale o odzyskaniu swego skarbu i ucieczce na Węgry.
Butrym czuł się swobodniejszym, ale cóż mu po tym było? Faustysię pochwycono, książę ją wiózł ze sobą, a Wolski pilnował w drodze.
Namyślając się, co ma począć, Damazy poszedł do Froima z narzekaniem na swój los nieszczęśliwy. Stary Żyd ubolewał nad nim, rady mu skutecznej dać nie umiał. Jego zdaniem, nic nie było innego do czynienia, tylko spokojnie czekać, ażeby książę tu powrócił.
Butrymowi zaś wcale inne myśli przychodziły do głowy. Pomimo pewnego podobieństwa rysów między braćmi, Wolski go nie znał, więc i poznać nie mógł. Zdawało mu się, że w ślad jadąc za książęcym taborem i wypatrując sposobności zobaczenia Faustynki, kto wie? wśród tego tłumu, w zamieszaniu gdzieś, na drodze, w Warszawie, mógłby nie tylko się do niej zbliżyć, ale nocne wymknięcie się umówić. Wszystkie trudności podobnego przedsięwzięcia znikły mu z oczów, wmawiał sobie, że to było możliwym.
Nie chciał sobie tego wytłumaczyć niecierpliwością własną, która go zaślepiała; był przekonany, że plan usnuty był najrozumniejszym. Nie zważał na to, że matka w podróży córki nie odstępowała i na sam widok Damazego natychmiast by zaalarmowała służbę, że on sam siebie zdradzić i jego ktoś mógł wydać. Na ostatek nie liczył się i z tym, że gdzie książę chorąży stawał obozem, tam się nikomu obcemu zbliżyć nie dawano.
Gorączka jakaś dusiła go i gnała, aby bądź co bądź za obozem jechał. Gdy się Froimowi do tego przyznał, on minę tak zdziwioną zrobił, iż z niej niedorzeczność swojego projektu mógł Damazy poznać; ale wnet począł jak najmocniej dowodzić, iż to, co postanowił, było lepszym.
Odwieść go od tej myśli nie było sposobu. W początku chciał gonić konno; potem zmiarkował, że para koni i wóz łacniej do ucieczki służyć mogły.
Zabrał się więc śpiesznie do sprowadzenia furmanki, którą za miastem trzymał. Froim nie mówił już nic, nie sprzeciwiał się, w obawie, aby go więcej jeszcze nie drażnić.
Damazemu z niecierpliwości widzenia Faustysi głowa się zawracała. Robił sobie najrozmaitsze trafy i wypadki. Ponieważ na noc się zbierało trochę przymrozku, postanowił z niego korzystać i książęcy tabor napędzić, wiedząc, że ten się musiał wlec powoli.
Stało się tak, jak sobie zamierzył. Konie swe wierzchowe zostawił pod dozorem znajomego człowieka na stajni, Pawluczka na kozieł wsadził i parą szkap nowonabytych puścił się z Białej gościńcem na awanturniczą swą wyprawę.
Jak to się bardzo często przytrafia, Damazy dopóki się wybierał, póty mu się wszystko łatwym zdawało, dopiero gdy się ujrzał na gościńcu o ciemnej nocy, sam, a rozważył, co miał dokonać, postrzegł, że po szalonemu się wybrał, a kusił się wprost o to, czego nie mógł dokonać.
„Ba! — rzekł w duchu — nie będę mógł dostąpić do niej w drodze, powlokę się za nią do Warszawy, a tam przy wielkim zjeździe, tłumie i nieładzie, jaki tam będzie, trudno, żeby zbyt czujny nadzór był możliwym.“
Przez całą noc tak konie męczył Damazy, stając u wszystkich karczemek i dopytując, kędy chorąży z taborem przeciągał. Ślady jego przejazdu były zresztą widoczne, bo poczet Radziwiłłowski, za panem jadący, dokazywał. Na gościńcu, którym prócz tego wiele dworów ku Warszawie od Litwy ciągnęło, mimo nocy, życia było wiele. Świeciło się po wszystkich karczmach i zajazdach, gdzieniegdzie nocowały gromadki opóźnionych czeladzi, wozy itp. Popaść ani zajechać nie było gdzie, chyba do włościańskiej chaty.
Ponieważ chorąży pierwszego dnia, popasłszy o mil trzy, do noclegu potem ledwie mil dwie zrobił, lżej jadący Damazy napędził o świtaniu Radziwiłłowski tabor, ale stojące straże ani mu się do niego zbliżyć dały.
Musiał na uboczu, u chłopa, jako tako zmęczone szkapy popaść i czekać, aż chorąży ruszy, żeby tuż za nim podążać. Zostawiwszy konie z Pawluczkiem i wozem na podwórku chaty, sam popróbował pieszo dojść do gospody zajętej przez dwór książęcy; ale zaraz na wstępie, z hardym żołnierstwem się przemówiwszy, dalej już ani kroku nie mógł zrobić. Obcych ludzi tu nie puszczano.
Z księciem szlachty brzeskiej ciągnęło dosyć i gospoda była tak przepełnioną, że pośledniejsi na wozach, mimo zimnej pory, po budach, nakrywszy się derami, nocować musieli.
Na pociechę swą mówił sobie Damazy, że to był dopiero początek podróży, więc się ostrzej trzymano i pilnowano, jak to zwykle bywa, a dalej rygor ten ustać musi.
Podróż księcia szła bardzo wolno, tak że Butrym mógł spocząwszy napędzić tabor i łatwo mu go było wyprzedzić, lecz pożytku z tego nie widział. Gościniec zaś tak zajmowali ludzie i powozy, że chcąc objechać ich, chyba na pole trzeba było skręcić i wielkie koło uczynić.
Próbował Butrym tego dnia, podjeżdżając pod tabor ów, zawiązać z kimkolwiek rozmowę, zrobić sobie znajomość jaką, lecz buta Radziwiłłowskiej czeladzi nie dopuszczała z lada parą końmi wlokącym się szlachcicem zadawać.
Trzeba się więc było dalej tak posuwać, z małą nadzieją, aby się trud zdał na co. Zmęczyło to okrutnie Butryma, który na przemiany to wyrzucał sobie, że popełnił niedorzeczność, to winszował, że tak rozumnie postąpił, obiecując wiele po tej podróży.
Gdy się już ku Pradze zbliżać mieli, trafem przypóźniony, dla podbitego konia, dworzanin Radziwiłła, Szujko, który się u karczemki zatrzymał, dał się Butrymowi skusić na jego wózek konia za nim przywiązawszy. Damazy zmienił nazwisko, nazwał się z matki „Pasewicz“, szlachcic z Lidzkiego, i zawiązał z Szujkiem rozmowę. Od niego się dowiedział, że chorąży przez drogę nie bardzo był wesołej myśli, Wolskiego pędzał, a w Warszawie zawczasu nie miał zamówionego domu, tak że na Pradze musiał się zatrzymać, we dworze hetmana Branickiego. To też chorążego wprawiało w takie kwaśne usposobienie, iż w komorne do obcego się wprosić musiał, choć miał prawo wnieść się, równie jak hetman, do pałacu Radziwiłłowskiego w mieście. Ale o to do brata musiałby się zgłaszać, a nie chciał właśnie prosić go i wolał obcemu być winnym gościnność.
— Na Pradze stać i co dzień do miasta jeździć, nudna rzecz — mówił Szujko. — Lecz gdyby hetman nawet zaprosił brata do siebie, my wszyscy się tam nie pomieścimy i część dworu zostanie na Pradze.
Uradował się Damazy tą wiadomością, bo mu się zdało, że Zaborskie wraz z innymi pewnie na Pradze mieszkać będą, zauważył, że Wolski, jako łowczy, pojedzie do Ujazdowa doglądać przygotowań polowania, a straży zbyt pilnej nie będzie. Spodziewał się więc dostać łatwo do Faustysi i sam też chciał się umieścić na Pradze.
Lecz gdyby i był miał myśl inną, nie przyprowadziłby jej do skutku, tak miasto przepełnione było. Zjazd na inwestyturę wysokich dygnitarzy był ogromny, a żaden z nich bez kilkuset ludzi się nie ruszył. Miasto ledwie na pomieszczenie tych starczyło, którzy mieli się czym opłacić i nastraszyć.
Gdy nad wieczór przybyli na Pragę, a Szujko pożegnawszy znajomego poszedł się do swego dworu przyłączyć, Damazy, chcąc jakiekolwiek sobie znaleźć schronienie, ledwie, dobrze się nachodziwszy, w nędznym dworku wprosił się do jeszcze nędzniejszego alkierzyka, dla koni nawet nie dostawszy żłobu.
Praga pełną była ludzi, wojska, czeladzi różnej, Żydostwa, wozów z obrokami, zapasami i ciurów a gawiedzi, jaka się zawsze do każdego większego zbiegowiska zlatuje.
Pomimo późnej godziny most dzielący od miasta przepełniony był przejeżdżającymi. Damazy znał stolicę, miał tu i ludzi znajomych; lecz gdzie ich było teraz szukać i znaleźć?
Mieszczanin, do którego się wprosił, zwał się Puczek, a był z powołania kowalem; chociaż niezbyt w rzemiośle swym wyćwiczony, ale za to życia stolicy świadomy, jakimiś pokątnymi frymarkami się trudnił. Od niego więc Damazy się łatwo mógł dowiedzieć, co się tu działo.
Puczek opowiadał, że na Stare Miasto do Warszawy prostemu człowiekowi ani się było dobrać. Zjazd był wielki, a mieszczaństwo też warszawskie zabierało się wystąpić bardzo świetnie czasu inwestytury. Kowal, liczący się po części do niego, opowiadał, że rzemieślnicy regimenta dla parady wystawić mieli.
Mówiono już i o przygotowaniach olbrzymich na Ujazdowie, i Puczek utrzymywał, że tam las umyślnie posadzono dlatego tylko, aby król w białym polu nie strzelał do leśnego zwierza. Ponieważ, według powieści kowala, tłumy ludzi tam ciągnęły co dzień patrzeć, jak się owe cuda przygotowywały, jakie tam rusztowania wznoszono, zagrody stawiano itp., Damazy też myślał z dala się temu nazajutrz przypatrzyć, jeśliby nic innego do roboty nie miał.
Przede wszystkim jednak chciał wiedzieć, gdzie się pomieści Faustysia z matką i czy do niej nie będzie mógł dostąpić. Przed Puczkiem opowiedział się Butrym jako dworzanin przypóźniony Lubomirskiego, miecznika koronnego, do którego nazajutrz miał się niby dowiedzieć.
Następny dzień, po długiej odwilży, szczęściem ściągnął błoto małym przymrozkiem, a blade zimowe niebo pogodę zapowiadało. Butrym, przyodziawszy się tak, aby ani nazbyt pokaźnie, ni nadto licho nie wyglądał, puścił się ku wskazanemu dworowi i zabudowaniom hetmana Branickiego.
Tu się z łatwością dowiedział od pozostałej części dworu chorążego, że brat, hetman litewski, z porady czyjejś, a ze względu, iż chorążego narażać sobie więcej nie było politycznym — bo testament groził, zaprosił zaraz przybyłego do pałacu swojego w Warszawie. Przyjął dosyć wdzięcznie wezwanie to książę chorąży i sam z pryncypalnym otoczeniem swym udał się do Warszawy, część jednak znaczną ludzi zmuszony pozostawić na Pradze.
Szło o to Damazemu, ażeby dostał języka: kto mianowicie księciu towarzyszył i czy Zaborskie do miasta pojechały? co mu się zdawało niepodobieństwem z jednej strony, z drugiej rzeczą prawdopodobną. Chciał i musiał też wiedzieć, gdzie był Wolski.
Wczorajszego znajomego, Szujki, nie dopytał tak łatwo, lecz rygor dworu już się był rozluźnił, ludzie mówili więcej i przystępniejszymi się stali; Damazy natrafił na gadułę starego, który przy lampce miodu całą podróż z Białej mu opisał i wszystkie jej dolegliwości. Napomknąwszy Butrym, że pono i kobiety z sobą wiózł książę, dowiedział się, że Zaborskie zostały na Pradze we dworze Branickiego z inną czeladzią, że Wolski też tu miał kwaterę, ale posłany do Ujazdowa, pewnie stamtąd chyba nocą miał powrócić, bo musiał budowania pilnować, nimby zwierz i fury nadciągnęły.
Około południa podszedł Butrym pod wskazany mu dwór Branickiego, który że nie wysoko podniesione okna miał, spodziewał się, krążąc pod nimi, trafem jakim może zobaczyć Faustysię i dać jej znać o sobie. Gdyby nie matka, ważyłby się był i wejść do niej, lecz matka mogłaby wrzawy narobić, a nawet dać go ująć. Strzec się więc musiał spotkania z nią.
Szczęście tego dnia nie posłużyło mu jakoś, z okien domu wyglądały łyse i w czepkach, stare i młode głowy różne — kobiet widać nie było. Nie mógł nawet z niczego wnieść, po której stronie miał ich szukać. Znudzony tym poszedł na miasto, ale i tu mu się nie lepiej powiodło. Już przez sam praski most pieszemu człowiekowi tego dnia przejść było wielką sztuką. Konno i z nahajką jakokolwiek między wozy, bydło i owce pędzone na rzeź, landary panów przejeżdżających do miasta, hajduków i kozaków, przebić się było można z biedą. Pieszy człowiek, za pośledniego zawsze uważany, był popychany, spędzany; musiał niemal przebojem cisnąć się i bijąc a razy odbierając pracować w pocie czoła; długi czas upłynął, nim się znalazł na drugim brzegu. W mieście też nielepiej było: żołnierze sascy, konnica polska, różne pułki nadworne, dworzan mnóstwo na koniach, powozy, ciżba pieszych ciasne zapychały uliczki.
Tu już mróz niewiele pomagał, bo rozmieszane błoto ze śniegiem niełatwo mu się ująć dawało. Około zamku i Pałacu Saskiego szczególniej dużo było żołnierza obojga autoramentu, powozów i koni. Ruch wszędzie panował wielki, a że przybywali ciągle jeszcze panowie z pocztami, Damazy wpadłszy w ten tłok i wrzawę zmiarkował, że nie miał po co się cisnąć do miasta, kędy nikogo znaleźć i z nikim zobaczyć się nie mógł. Ciekawość była zresztą zaspokojona. Miał się już, zniecierpliwiony, potłuczony, obłocony, wycofać na powrót, przeklinając ochotę swą niewczesną dostania się do miasta, gdy spostrzegł konno jadącego i walczącego nahajką z falami ściśniętego tłumu towarzysza swego z Lunewilu, niejakiego Bohuszewicza, przyjaciela od serca, o którym nie wiedział nawet, że także służbę króla Stanisława opuścił ani co tu mógł robić.
Nie mylił się jednak, gdyż Bohuszewicz tuż z koniem się parł przebojem, a krzyczał na głos, klnąc: — z drogi!
Było mu imię Karol; więc ani się sam spodział Damazy, jak na niego zawołał: — Karolku!
Ten głowę odwrócił ku niemu, zdumiony, nie postrzegłszy, kto go woła, bo się spodziewał konno ujrzeć kogoś — a głos szedł z dołu i od tłumu. Stanął szukając oczyma.
Butrym już przy nim był i rękę na szyi konia położył.
— Co ty tu robisz?
— A ty?
Damazy nie myślał się przyznać do tego, co go po świecie pędzało.
— Szukam sobie służby — rzekł.
— Jam ją już znalazł — śmiejąc się odparł Bohuszewicz.
— Pilno ci? dokąd jedziesz — posłany czy po własnej woli? — pytał Butrym.
— Nie pilno mi, do roboty nie mam nic — chcesz ze mną — rad ci będę — zawołał Bohuszewicz. — Wiszę do czasu przy podkanclerzym Sapieże, ale ten beze mnie dosyć ludzi ma, jam tylko do parady potrzebny. Przy koniu moim się trzymaj: wybierzemy się za Krakowską Bramę, a tam i dwór zaraz, w którym ciepłą izbę mamy we dwu, z dobrym towarzyszem.
Ruszyli tedy: Bohuszewicz wywijając nahajką, Butrym konia się trzymając. W bramie mało że ich nie uduszono, ale Karolek zwijał się z nahajką na prawo i lewo, tak że niejednemu się nią dostało, i na szerokie błoto wypłynęli znowu, w którym do wyboru mieli między kałużami wodnistymi, a zgęstniałymi brudy.
Zeskoczył wreszcie z konia Bohuszewicz i do izby przyjaciela wprowadził. Uściskali się tu dopiero, zarzucając pytaniami.
Karol tęsknił za Lunewilem i przyznał się, że nie po dobrej woli go opuścił, ale musiał stamtąd precz iść, dla jakiejś przygody, w której niewiasta udział miała.
— Wszyscy my przez te baby giniemy! — dodał w końcu.
Przyznać się do tego nie chciał Damazy, że i on toż samo jarzmo miał na karku; a Bohuszewicz, wyrozumiawszy, że mu się jaśniej tłumaczyć nie chce z położenia swojego, na odkrycie tajemnicy nie nastawał.
Wyszły na plac lunewilskie wspomnienia i dobry król, którego obaj kochali.
Nie mógł tego ukryć przed przyjacielem Damazy, iż do brata jeździł, dowiadywać w te strony, kędy obaj młody wiek spędzili; że w Białej był i o chorążego wyprawie do Warszawy wiedział, jako też o sławnych łowach, które się tu przygotowywały.
Bohuszewicz także o chorążym wiedział, gdyż Sapieha trzymał z hetmanem Radziwiłłem i ciągle gościł u niego, wczorajsze też przybycie i zbliżenie się braci do siebie już w mieście wiedzianym było.
Siedzieli tak z godzinę, jeden drugiego badając a w oczy sobie patrząc, gdy Karol, który ludzi znał, a Butryma szczególniej na wylot — odezwał się do niego.
— Nie bałamuć — masz coś na sercu — z Lunewilu nie darmoś czmychnął; tutaj nie za służbą się przybłąkałeś. Mów mi prawdę, a że jesteś sam, będzie nas dwu do jednej sprawy, bo ja, swojej żadnej nie mając, do twojej się zaprzęgę.
Pomyślał trochę Damazy, a choć do zwierzania się nie był skłonnym, wypowiedział wszystko, co na sercu miał.
— Karolku mój — rzekł — dla miłości, głupiej czy rozumnej — nie wiem, porzuciłem Lunewil, dobiłem się tu i wpadłem w takie błoto, że nie wiedzieć, jak z niego samemu się i ją ratować. Dziewczyna jak anioł, nieszczęśliwa nad wyraz, w szponach tego starego tyrana: muszę życie ważyć a wyrwać mu ją.
Bohuszewicz tak znał chorążego jak podówczas wszyscy; wiedziano, że srogi i okrutny był: przecież o tym, co się w Białej działo — co tam więzienia kryły i jaka samowola panowała — mało kto był uwiadomiony, inni wierzyć nie chcieli.
Musiał szeroko i długo opowiadać Damazy przyjacielowi, nim go przekonał, że niełatwym było uwolnić nieszczęśliwą dziewczynę z tej niewoli.
Odmalował mu chorążego, jakim był w domu, i Wolskiego, którym się do wszystkiego posługiwał. Na ostatek przyszło do tego, że Bohuszewicz się ochotnie ofiarował, jako człowiek obcy i podejrzanym być nie mogący, dotrzeć na Pragę do dworu hetmana Branickiego i — jeśli się uda, pośredniczyć w stosunku z Zaborską.
— Gdybyś ty się dla mnie chciał poświęcić — dodał Damazy — a starej, która się bieli i gębę smaruje, pokazał afekt — to by ci do domu wstęp dało.
— Nie uwierzy — rozśmiał się Bohuszewicz — bo jakim jest, tom jest, jeszczem młodej dziewczyny wart — ano, zobaczymy jutro, co się tam wyświęci. Przyniosę ci wiadomość do Puczka.
Stanęła tedy umowa, że Karol miał niby przypadkiem do Zaborskich się dostać, a rozumem swym przyczepić się do starej i przyjacielowi posłużyć. Damazy na wszelki wypadek kartkę napisał do Faustysi i zaklął Karola, aby gdy się zręczność nadarzy, oddał ją koniecznie.
— Niechaj przynajmniej wie, że aż tu za nią gonię, a imprezy się nie wyrzekam.
Jakkolwiek trudne wziął na siebie posłannictwo Bohuszewicz, uśmiechało mu się ono tym właśnie, iż się zaawanturować dla niego musiał, bo młodemu zawsze to do smaku — byle nie chleb powszedni.
Tak zdobywszy sprzymierzeńca i dnia nie straciwszy Damazy na powrót powlókł się na Pragę. Nie chciało mu się już od kowala wyłazić, bo nie spodziewał się na nic pomyślnego trafić — a czekał na Bohuszewicza.
Ten też cały dzień na siebie dał oczekiwać i nad wieczór dopiero konno się przed dworkiem stawił wywołując Butryma. U kowala nadto było ciasno a ludno, by tu poufnie się rozmówić można: kazał więc zapasową kulbakę na jednego ze swoich koni włożyć Damazy i ruszył ku miastu razem z przyjacielem.
— Nim poczniesz — odezwał się do towarzysza — pierwsze pytanie: Byłeś u Zaborskich? oddałeś kartkę?
Uśmiechnął się figlarnie Bohuszewicz.
— Byłem — rzekł — a wparłem się do nich szukając innych niby kobiet, niegdyś tam mieszkających. Przyjęła mnie Zaborska stara, którąm okłamał, że się chyba spowiadać z tego będę musiał. Uczyniłem się jej powinowatym, pochlebiałem babie bezwstydnie. Przecież córki mi pokazać nie chciała, aż przypadek zrządził, że wyjść musiała — a jam manewrował tak zręcznie, żem jej naprzód do ucha imię twe powiedział, potem rożek papieru ukazał, na ostatek i list oddał.
Wyszła z nim zaraz, zarumieniwszy się jak piwonia. Jam starą zagadywał, wyczekując, czy odpowiedzi nie da, ale pisma mi nie powierzyła żadnego. Tylko, gdy matkę odwołano na chwilę, powiedziała mi:
— Podziękuj mu pan i niech Bóg nami się opiekuje!
Byłbym jej oświadczył, że ja choć narzędziem bożym do tej opieki rad bym zostać, ale matka, niespokojna, powróciła.
Damazy, gdyby na koniach nie siedzieli, rzuciłby się na szyję przyjacielowi; a potem pytać a nękać zaczął, jak Faustysia wygląda i czy bardzo zrozpaczoną ją znalazł.
— Wyszła jakby zagniewana — rzekł Bohuszewicz — na mnie nawet i spojrzeć nie raczyła, ale twarz jej się zupełnie odmieniła, gdym list oddał. Ani jej było poznać. Na matunię, gdy wspomnę, ciarki po mnie chodzą.
— Teraz, ponieważ we dworze byłeś i wiesz, gdzie mieszkają — rzekł Butrym — musisz mi okna ich ukazać.
Nie była to rzecz łatwa dla Bohuszewicza, który we środku tylko trafiłby do mieszkania Zaborskich, ale na zewnątrz okien nie był pewnym — przecież, na chybił trafił, chociaż ścianę mógł oznaczyć.
Odprowadziwszy Karola, którego pomoc i nadal zamówił sobie Damazy, spokojniejszy do kowala powrócił, a o zmroku powlókł się jeszcze okien tych szukać, w których spodziewał się ujrzeć Faustysię, rachując już, jak by przez nie nocą wykraść się mogła.
Ponieważ mrok już padał, a wewnątrz światła zapalono, okiennice zaś jeszcze pozamykane nie były, Damazy, błądząc pod oknami, naprzód zobaczył samą Zaborską, a postawszy chwilę ujrzał przesuwającą się Faustysię. Naznaczył potem w pamięci miejsce i do kowala powrócił.
Ucieczka stąd wydawała mu się łatwą, lecz dokąd? Z Warszawy wiodło dróg wiele w różne strony, pogoń była utrudnioną; lecz Damazy nie miał się dokąd schronić, nie czuł się bezpiecznym nigdzie, tylko na Litwie lub na jej pograniczu.
Z pieniędzy, którymi go Lubiszewski zasilił, już się trochę nadebrało na kupno koni, wozu i na życie — tu w Warszawie topniały one w oczach! Z ucieczką trzeba było pośpieszać, aby zmuszonym ukrywać się we dwoje grosza nie zabrakło. Myśli te trapiły wielce Damazego, który w ciasnym alkierzyku, spać nie mogąc, tłukł się jak po klatce.
Cieszył się ze sprzymierzeńca Bohuszewicza — z dobrego słowa od Faustysi; ale to wszystko nie starczyło: trzeba było pośpiesznie coś postanowić i działać prędko.
Kiedy Damazy męczył się tak rozmyślaniami we dworku p. Puczka, nie opodal od niego panna Faustyna po wylaniu łez wielu, bo płakała przez całą drogę, tak nagle poweselała po odwiedzinach Bohuszewicza, że matka ją posądziła o to, iż chłopak wpadł jej w oko.
„A niechajby już lepiej podurzyła się — mówiła w duchu — niechby poromansowała, bo to się młodym należy, niż ma oczy psuć tym płaczem bez końca.“
Druga też okoliczność przyczynić się zdawała do rozerwania czarnych myśli Faustysi, bo w domu hetmana Branickiego, w którym się mieściła część dworu księcia chorążego, na górce zastali jakąś dawną lokatorkę, która się tu z Białegostoku przeniosła i od roku zamieszkiwała.
Zwano ją madame Gilles. Była to żona Francuza, ogrodnika niegdyś hetmańskiego, zmarłego niedawno, Polka, wychowana u Branickich w domu, na swój stan bardzo edukowana, elegantka, chlubiąca się wielkimi łaskami pana. Dwuznaczny uśmieszek, gdy o tym mówiła i dodawała, że pani hetmanowa jej cierpieć nie mogła, co było powodem wyniesienia się z Białegostoku — dawał wiele do myślenia.
Pani Hortensja Gilles, średnich lat, dosyć jeszcze przystojna, ale z płcią bielidłami nadwerężoną, była osobą nadzwyczaj romansową. Czytała francuskie książki, marzyła tylko o miłości, interesowała się czule wszystkimi zakochanymi, mówiła tylko o sentymentach — i naśladowała w mowie, w ruchach, w ubraniu, w obyczaju świat ten wyższy francuski i sfrancuziały, na który z jednej strony patrzyła długo w polskim Wersalu.
Wypadek poznajomił ją z Zaborską i Faustysią. Mieszkały pod jednym dachem. Smutna twarz biednego dziewczęcia obudziła nadzwyczajne współczucie w pani Gilles. Domyślała się naturalnie jakichś cierpień miłosnych, gdyż dla niej one jedne istniały na świecie jako wszystkich utrapień przyczyna. Zaczęła więc z serdecznym politowaniem męczyć Faustynę, aby się jej ze swoich smutków zwierzyła, i umiała tak trafić do osamotnionej, zrozpaczonej, że ta jej (oszczędzając matkę) opowiedziała wszystkie nieszczęścia swoje, nie tając stosunku z Butrymem i zamiarów jego.
Pani Gilles przejęła się losem Faustysi z gorącością wielką. Dla niej było największą rozkoszą uwikłać się w awanturniczy romans. Chwyciła tę sposobność, gotowa dopomagać, pośredniczyć, zasłaniać i poświęcić się nawet sama dla tej pary kochanków. Zaborska naturalnie o niczym wiedzieć nie miała.
Pierwszy raz w życiu zyskawszy taką powiernicę, dziewczę aż nadto wagi do tego przywiązywało — pociecha wstąpiła w serce. Pani Gilles uważała za święty obowiązek podać rękę à un amour malheureux.
Obie razem przeklinały obrzydłego starca i opłakiwały tę podróż, która nadzieje wszystkie wniwecz obróciła.
Gdy Bohuszewicz dnia tego nadszedł i zręcznie list wsunął Faustysi, ta po wyjściu jego natychmiast pobiegła na górkę do nowej przyjaciółki podzielić się z nią szczęściem swym i odrodzoną nadzieją.
Pani Gilles ofiarowała się sama iść szukać Damazego i z nim się umawiać, obmyślać środki ucieczki, do której pomoc obiecywała; lecz potrzeba było czekać, ażby się dowiedziały, gdzie się ów zbawca ukrywał.
Wieczór cały Faustysia spędziła u wdowy, która i uczucia jej, i nadzieje podsycała dolewając do nich ognia, marząc najniepraktyczniejszy w świecie skład okoliczności. Roztrzepana, roztargniona, zawsze rozgorączkowana, wdówka w sprawach serca nie widziała niepodobieństwa; i tę samą pewność zwycięstwa starała się wlać w strwożoną Faustysię. Zaborską zaś umiała tak łudzić powagą przybraną, opowiadaniem o swych stosunkach, rozmowami obojętnymi, że ta się niczego nie domyślała i Faustysi przesiadywać pozwalała u wdowy, ciesząc się tym, że dziewczę się rozerwie nieco.
Tymczasem zbliżał się dzień inwestytury, do którego się wszyscy przygotowywali jako do uroczystości od wieków nie widzianej a niesłychaną wspaniałością mającej świat zadziwić. Nie mówiono o niczym, tylko o tym jednym, a każdy starał się kątek sobie jakiś zapewnić, skądby choć część pochodu mógł widzieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.